Tyle samo przyciąga mnie do polityki, ile od niej odpycha. Z jednej strony wyłączyłem odbiorniki radiowo-telewizyjne i zaprzestałem czytania dzienników i tygodników opinii, ale z drugiej strony poczytuję nadal poważne kwartalniki i publikacje książkowe na tematy ekonomiczne i światopoglądowe, oglądam filmy dokumentalne i subskrybuję w internecie wiadomości od czołowych lewicowych think tanków.
Jestem zatem podpięty do medialnej kroplówki, która stopniowo i nienachalnie sączy mi do żył polityczny pokarm. Na całe szczęście już od dawna nie nurzam się tak jak inni w najgorszym szambie wydostającym się z ekranu telewizora w porze największej oglądalności.
Niemniej już najwyższy czas podsumować swoje dotychczasowe poglądy, zafundować sobie polityczny rachunek sumienia. Rzeczywistość jest spolaryzowana – z jednej strony to, a z drugiej tamto, czyli dualizm, formalizm, nominalizm… Prawica i lewica, a ty, biedny człowieku, pośrodku. I musisz się określić dla własnego dobra. A raczej dla dobrego samopoczucia twoich nielicznych znajomych. Więc zadaję sobie pytanie o własne poglądy polityczne. Czy bliżej mi do prawicy, czy wręcz przeciwnie – do lewicy? Jestem prawdziwy Polak czy jakiś multikulti? Jestem patriota czy leming? A może jestem faszysta albo komuch?
Tak sobie o tym wszystkim ostatnio myślałem, że wymyśliłem… kompromis. Postanowiłem zachować rozsądek, czyli obiektywny indywidualizm. Nie wykazuję cech stadnych, dlatego jest mi bardzo trudno przypisać się do któregoś z istniejących bytów politycznych. Wyjaśnię o co mi chodzi. Pierwszą na warsztat biorę prawicę (lewicy poświęcę osobny wpis za tydzień), która, pisząc w dużym skrócie, zawiera się w Polsce w następujących wyrazach-kluczach: religia, patriotyzm, własność, rodzina. Już na starcie dostaję zgagi metafizycznej. Prawicowa religijność w naszym kraju rozumiana jest wyłącznie jako katolicyzm. Owszem, żyją wśród katolików jacyś ewangelicy, żydzi, prawosławni oraz muzułmanie, ale powiedzmy sobie szczerze – oni prawdziwymi Polakami według naszej prawicy nie są. To obce ciała, którym niedostępna jest etniczna polskość. Prawdziwy Polak to katolik i basta! Ale ja, niestety, jestem niewierzący. To oczywiście lepiej niż być Żydem lub Tatarem, i dużo lepiej niż być Romem, ale wciąż niewystarczająco, by być prawdziwym Polakiem.
Może więcej prawicowości ugram na patriotyzmie? Ale czym tak naprawdę jest patriotyzm? W obiegu są przynajmniej dwie wersje patriotyzmu – propaństwowa i anarchistyczna. Najbardziej powszechna odmiana patriotyzmu zakłada bezwarunkową miłość do ojczyzny, która jest rozumiana sentymentalnie jako znany krajobraz, oryginalna kuchnia, obyczaj ludowy itd., a w końcu miejsce urodzenia i życia naszych przodków. Na straży tego sentymentu stoi zbiorowość prawdziwych Polaków, czyli żywioł etniczny. Tak rozumianemu patriotyzmowi nie potrzebne jest państwo. Liczy się bowiem taka Polska, jaką chce postrzegać nostalgia. Patriotyzm anarchistyczny wywodzi się z czasów zaborów.
Jednak ciekawszy jest patriotyzm propaństwowy, który ma u nas niezwykle krótką metrykę. Przedstawiciele tego nurtu nie upatrują polskości w mogiłach przodków, w nadwiślanych landszaftach i w pachnącym bigosie, ale na przykład… w uczciwym płaceniu rosnących podatków czy w kasowaniu z roku na rok coraz droższego biletu w autobusie. Innymi słowy, „jestem polskim patriotą, więc dbam o rozwój gospodarczy i społeczny mojego kraju bez względu na różne nieprzyjemności, które mogą mnie spotkać z jego strony”. Takim podejściem do patriotyzmu legitymują się chętniej przedstawiciele… lewicy demokratycznej. Od razu widać, że domeną polskiej prawicy jest anarchistyczny typ patriotyzmu. Jest to o tyle zaskakujące, że to właśnie prawica marzy o Wielkiej Polsce od morza do morza, powołując się na historię Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a przynajmniej na ambicje państwa polskiego z okresu międzywojennego. Prawdziwy polski patriota uważa, że jego obecne państwo jest kondominium cudzoziemskich potęg i należy z nim walczyć za wszelką cenę – zwłaszcza za cenę kiwania instytucji własnego państwa, trwania w anachronicznym egoizmie rodowym i nieliczenia się z pozostałą częścią społeczeństwa. Nie ukrywam, że i dla mnie sentyment do krainy dzieciństwa nie jest bez znaczenia, jak również porządek gospodarczy mojego państwa po prostu nie podoba mi się. Różnię się jednak od patriotów anarchistów tym, że prymitywnego egoizmu współczesnych Polaków nienawidzę jeszcze bardziej niż ustroju kapitalistycznego.
Wartość patriotyzmu anarchistycznego pomniejsza to, że właściwie nie mamy wpływu na miejsce swojego urodzenia ani na środowisko, z jakiego wyrastamy. Trudno mi sobie wyobrazić, abym mógł być dumny z bycia Polakiem, jeśli jestem nim przez zwykły przypadek. Równie dobrze mógłbym przecież być Czechem, Mongołem albo Nowozelandczykiem. Uważam zatem, że choć i ja mam Polskę bardziej w sercu niż w kieszeni, to jednak nie po drodze mi z prawicą ze względu na nieobywatelskie zachowania, jakie uskuteczniają liczni „prawdziwi Polacy” noszący czarne tiszerty z obrazkami orłów w koronach i napisami „żołnierze wyklęci”. Odrzuca mnie zwłaszcza prawicowy rasizm i antysemityzm, czyli szeroko rozumiana ksenofobia.
Własność…? Temat w kategorii „rzeka”. Własność jest dla prawicy świętością graniczącą z idolatrią. Krótkie zdanie: „to moje, więc nie oddam!” określa stosunek każdego prawdziwego Polaka do takich wartości społecznych, jak np. solidarność. Wydaje się, że pojęcie wspólnoty, tak jak rozumie ją polska prawica, jest humbugiem. Owszem, łączy nas, prawdziwych Polaków, pochodzenie etniczne i wiara katolicka, których następstwem jest określony światopogląd, ale przecież nic więcej. Patriotyczne okrzyki nic nie kosztują, poza stadionem narodowym każdy sobie rzepkę skrobie. Nikt się nie poświęci dla innego członka swojej grupy. Zresztą, wyraz „poświęcić” jest trochę za mocny – za darmo nie poda się drugiemu nawet kromki chleba. To właśnie w środowiskach prawicowych modne są takie powiedzonka: „kto nie pracuje, ten nie je” czy „każdy ma dwie takie same ręce do roboty” bądź podobne w mniej wysublimowanej wersji, spopularyzowanej przez czołowego prawicowego intelektualistę, Janusza Korwin-Mikkego: „kto nie chce pracować, niech zdycha” (!). Pojęcie sprawiedliwości społecznej jest prawicy całkiem nieznane. Za to dobrze znana jest chciwość. Nie po drodze mi z tymi ludźmi.
Rodzina to natomiast przykrywka dla najgorszych prawicowych fobii i obsesji. W imię rodziny można dopuścić się największych podłości (aby utrzymać rodzinę, dozwolone jest oszukiwać pazerne państwo i działać ze szkodą dla innych, którzy też czyhają na nasze ciężko zarobione pieniądze). Typowa prawicowa rodzina składa się z mężczyzny – głowy rodu, jego małżonki – kury domowej, oraz gromadki dzieci, najlepiej po równo chłopców i dziewczynek. Chów dziatek obowiązkowo tradycyjny, a to oznacza lanie pasem i zaliczanie kościółka co niedziela. Nie do pojęcia jest rodzina jednopłciowa albo – nie daj Bóg! – syn gej czy córka lesbijka. Takie potworki należy przynajmniej wydziedziczyć. Oczywiście dla ich dobra, żeby się opamiętali i nie grzeszyli więcej na złość ojcu.
Podobnie jak przedstawiciele prawicy, ja też nie uważam, że „wszystkie dzieci są nasze”. Zależy mi na tym, aby wychowywać własne dziecko według mojej najlepszej wiedzy oraz intuicji, której ufam bardziej niż obcym licencjonowanym inżynierom od dusz i umysłów. Nie cenię państwowego systemu edukacji, który ma poważne braki, ale przede wszystkim szyty jest dla wszystkich na jedną miarę. Nie jestem tym, który oddałby własną córkę na wychowanie do izraelskiego kibucu. Z drugiej strony nie mam zamiaru uczyć dziecka prawicowej miłości do pieniądza i pogardy wobec ludzi określanych przez liberałów jako leniwych, niezaradnych i nieprzedsiębiorczych. Tudzież nie formatuję młodego mózgu żadnym religijnym zabobonem. Nie chciałbym, aby moje dziecko zmarnowało swoje życie, dorabiając się majątku, i otaczało się martwymi przedmiotami. A na końcu nie ma dla mnie znaczenia, czy moja córka będzie lesbijką, czy będzie kochała mężczyzn, czy kobiety. Oby tylko nie została groszorobem…