Tradycja wynarodowiania elit i likwidacji rodzimej inteligencji znana jest nam przede wszystkim z opowieści dotyczących lat hitlerowskiej okupacji. Praktyki kolonialne w nauce nie są jednak wyłącznie domeną niechlubnej i przerażającej przeszłości. Przy pomocy zupełnie innych metod stosowane są i dziś.
Już od kilku lat decyzją kolejnych polskich rządów liczba punktów przyznawana naukowcom za publikacje zagraniczne jest zdecydowanie wyższa od liczby punktów przyznawanych za publikacje w języku polskim. Zupełnie bez znaczenia pozostaje przy tym sama treść czy wartość merytoryczna danego artykułu… Nowa ustawa, a także ogólny kierunek zmian wytyczany już przez poprzednie ekipy rządowe eliminują bowiem Polskę z grona państw inwestujących we własną naukę i własną naukową podmiotowość.
W świecie nauki wiele z kolonialnych praktyk przeszło już do porządku dziennego. Większość społeczeństwa nie ma jednak pojęcia o tym, że posługiwanie się językiem polskim jest już dla polskich naukowców zupełnie nieopłacalne. Nie opłaca się stosować go w praktyce naukowej, nie opłaca się posługiwać się nim na konferencjach naukowych i nie opłaca się pisać w nim artykułów.
Kryterium wszelkiej naukowości stały się przyznawane przez instytucje i arbitralnie ustalane punkty. Im więcej punktów – tym bardziej naukowym naukowcem jesteś. Punkty można zdobyć za publikacje, a także np. za udział w konferencjach. Nie jest to jednak dodatkowy system oceny, a raczej bezwzględne i zupełnie arbitralne narzędzie rodem z głęboko XIX-wiecznej kapitalistycznej fabryki. Jeśli nie zdobędziesz wystarczającej liczby punktów – mogą czekać cię negatywne konsekwencje ze zwolnieniem z pracy włącznie. Te same punkty są kryterium podczas każdej pracowniczej oceny, a także podczas przyjmowania naukowców do pracy… I tu właśnie rozpoczyna się nasz prawdziwy kolonializm.
Aby wyrównać punkty, które można zdobyć za pojedynczą publikację np. w amerykańskim czasopiśmie punktowanym pracownicy naukowi, a także doktoranci i studenci (w przypadku ubiegania się o różnorodne stypendia) musieliby napisać 3-6 razy więcej artykułów w języku polskim. Pojedynczą publikacją w zachodnim, choćby popularnonaukowym, czasopiśmie możemy więc bez większego trudu nawet kilkukrotnie podbić liczbę punktów oferowaną przez najbardziej nawet prestiżowe polskie czasopisma naukowe z danej dziedziny.
Podobnie jest z konferencjami: każda konferencja ogólnopolska już z samej swej natury warta jest mniej niż dowolna konferencja zagraniczna. Zgodnie z tymi zasadami nawet ogólnopolski zjazd socjologiczny będzie punktowany gorzej niż wyjazd na dowolną konferencję (dowolnej jakości) odbywającą się poza granicami Polski. System ten dotyczy w zasadzie wszystkich dziedzin i obszarów nauki.
Nasz język ojczysty jest więc – zdaniem władz – zasadniczo bezużyteczny i z gruntu nienaukowy, a polski rynek czasopism naukowych i publikacji naukowych powinien po prostu umrzeć śmiercią przyśpieszoną. Rządząca prawica musi zdobyć się więc na prawdziwą odwagę i oświadczyć, najlepiej na publicznej konferencji prasowej, że nauka uprawiana w języku polskim nie ma już większego sensu i że pieniądze polskich podatników wydawane będą odtąd jedynie na naukowców publikujących w języku angielskim i zasadniczo poza granicami kraju.
Nie ma co udawać – obecne ministerstwo uważa przecież, że naród polski nie jest docelowym(faktycznym) ani nawet potencjalnym odbiorcą jakichkolwiek naukowych treści. Rząd w ten właśnie sposób realizuje klasyczny program politycznego kolonializmu i podporządkowania polskiej nauki zagranicznym rynkom. Przez te zabiegi dystans przeciętnego obywatela do świata nauki wzrośnie jeszcze bardziej. Już wkrótce okaże się, że w zasadzie wszyscy czołowi polscy naukowcy publikują wyłącznie w języku obcym i poza naszymi granicami, a na tłumaczenia z angielskiego na polski nie ma środków, bo nikt nie zakłada, że taka potrzeba w ogóle kiedykolwiek zaistnieje.
Amerykański rynek dla biednych, grant dla wybranych bogatych
Stopniowa zagłada nauki uprawianej w języku polskim to jedno. Szykowana przez Jarosława Gowina reforma idzie jednak znacznie dalej. Najgłębsze przesłanki, na których opiera się cała „Konstytucja dla nauki” są przy tym absolutnie szalone i zwyczajnie głupie.
Oto u samych fundamentów założeń ustawy leży głębokie przekonanie, że dokładnie ci sami naukowcy, którzy już teraz znajdują się na polskich uczelniach – zarabiający wielokrotnie mniej od swoich kolegów z państw Zachodu – będą w stanie rywalizować, a nawet wygrywać konkurencję z zachodnią nauką, i to na łamach zachodnich czasopism i na zachodnich uniwersytetach!
Dziś zdecydowanej większości doktorantów, a nawet pracowników uniwersyteckich, nie stać nawet na legalny zakup większej ilości zachodnich publikacji naukowych – pojedyncza zagraniczna książka naukowa to bowiem często koszt rzędu 30-40 euro. Temu iluzorycznemu wejściu na zachodnie rynki wcale nie towarzyszy przy tym stosowny wzrost wynagrodzeń, a różnica w statusie majątkowym w porównaniu do standardów zachodnich czyni z polskiego naukowca biedaka.
Zasadniczym planem „Konstytucji dla nauki” jest wielka prywatyzacja. Prywatyzacja rozumiana jako pozbycie się zorganizowanego uprawiania nauki w skali samodzielnego państwa na rzecz dołączenia do wyścigu szczurów i rywalizacji na anglosaskim rynku publikacji naukowych. Z tej perspektywy planowane przez ministerstwo oddanie całej rzeczywistej władzy w ręce rektorów i okrojenie uczelnianej samorządności jest bezpośrednio powiązane z zaostrzeniem indywidualnej konkurencji i z rezygnacją z modelu instytucjonalnego, który wspierałby lokalne przedsięwzięcia.
Nowy kolonializm to przymusowa działalność na rynkach prywatnych i zagranicznych. Stworzona na nowo konkurencja między naukowcami jest więc konkurencją dotyczącą przede wszystkim miejsca publikacji, przy jednoczesnej marginalizacji miejscowych jednostek badawczych, czyli zakładów i instytutów. Zindywidualizowani, odcięci i rywalizujący wyłącznie na własny koszt naukowcy upodabniają się tym samym do armii bezdomnych artystów liczących na szczęście i przypadkowe zaistnienie. Zmiany te jedynie pogłębią atomizację i alienację poszczególnych badaczy.
Bycie przymusowo przyłączonym do zachodniego rynku oznacza też oczywiście przymusowe dostosowanie do potrzeb Zachodu. Z tamtejszej perspektywy nie wszystkie polskie dyscypliny będą posiadały swą rację bytu, a miejsce dla polskich naukowców będzie okrojone i dostosowane do potrzeb tamtejszych właścicieli środków produkcji. Nimi w tym wypadku stają się zagraniczne czasopisma naukowe podpięte pod zachodni kapitalizm.
Prywatyzacja i kolonialne rozdrobnienie nie będą jednak pełne. Dobrze wiemy, że „wolny rynek” prawdziwie wolny jest jedynie dla najsłabszych, a wszyscy silni stosują dla siebie wszelkie możliwe instrumenty centralnego sterowania. Podobnie będzie też i w tym przypadku. Już teraz dochodzą do nas słuchy o dofinansowaniu stowarzyszenia związanego z partią Jarosława Gowina z budżetu ministerstwa… Bardzo podobnym mechanizmem jest system grantowy, który ma przejąć w zasadzie pełnię władzy w obszarze finansowania nauki.
System grantowy charakteryzuje się znikomą przejrzystością i całkowitą centralizacją, podporządkowaniem rządowi i nielicznym gronom decyzyjnym, od których decyzji w gruncie rzeczy nie da się odwołać i które to grona praktycznie zawsze komponowane są z „krewnych i znajomych królika”. Maluczcy będą gryźć ziemię, by zaistnieć na Zachodzie – wielcy będą dostawać narodowe granty, albo inne hojne dofinansowania. Eksperci będą (i już są) grupą zasadniczo zamkniętą, a osiągnięta w ten sposób kontrola nad nauką będzie w zasadzie całkowicie szczelna i odporna na samo środowisko, a zwłaszcza wszelkie mniejszości. To nowe „środowisko” zamknie się przy tym wokół grupki rektorów i kilku niewielkich grup decyzyjnych odpowiedzialnych za samo przyznawanie środków.
To nie są odległe sprawy. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, jak zmieni się świat polskiej nauki i jakie już teraz rządzą nim zasady. I to nie tylko z uwagi na to, że nauka to dobro publiczne i finansowane wprost ze wspólnych podatków, ale także ze względu na to, że marginalizacja języka polskiego w świecie naukowych publikacji i nauki oznacza także nieuniknioną marginalizację języka polskiego w ogóle. Ograniczenie uniwersyteckiej samorządności oznacza, że uczelnie przejdą pod faktyczny zarząd rynków i nielicznych wybrańców ministerstwa.
Biorąc pod uwagę całokształt planowanych zmian nie ulega wątpliwości, że sztuczna centralizacja, czy oddanie nauki na żer zachodnich rynków i kapryśnego mecenatu prywatnego pogorszą tylko kondycję polskiego naukowca, znosząc przy tym zupełnie zarówno autonomię w sferze samorządności, jak i autonomię samej polskiej nauki.
To likwidacja i okrajanie polskiej sfery publicznej. To nowy-stary kolonializm, który dalece wykracza już poza samą naukę i jest bardzo znaczącym zagrożeniem dla naszej kultury.