19 listopada 2024
trybunna-logo

Na imię mu Neron

Nowa amerykańska epopeja.

Już tylko wstępne posmakowanie pierwszego, krótkiego rozdziału „Złotego domu Goldenów” Salmana Rushdie daje wyobrażenie o klasie tej prozy. Pobrzmiewa w niej klasyczna, doskonała prostota, jakiejś jakby tołstojowskiej na przykład próby. Nie po raz pierwszy Rushdie udowadnia, że ściągnięcie na siebie islamskiej fatwy za „obrazę proroka Mahometa” w sławnych „Szatańskich wersetach” (1988), nie było bynajmniej jego pierwszym i ostatnim wybitnym literackim wyczynem. Jego klasę artystyczną potwierdziły dowodnie prestiżowo nagrodzone „Dzieci północy”, ale „Złoty dzień Goldenów” to powieść, która sytuuje Rushdiego już bezapelacyjnie jako wielkiego pisarza – tak chyba trzeba to dziś określić – amerykańskiego, choć urodzonego w Indiach, a wykształconego i ukształtowanego w Wielkiej Brytanii. Rushdie, który niedawno był w Warszawie mówił w wywiadach, że „realizm magiczny”, z którym go tak długo identyfikowano, przejadł mu się, znudził, wyczerpał i że powraca do klasycznego realizmu. Słusznie, bo „Złoty dom Goldenów” zaświadcza, że jest w tym gatunku pierwszorzędnym mistrzem. Nie lubię streszczać fabuł, więc posłużę się notką informacyjną polskiego wydawnictwa: „Akcja „Złotego domu Goldenów” rozpoczyna się w dniu inauguracji prezydentury Baracka Obamy – w Nowym Jorku osiedla się tajemniczy cudzoziemiec, miliarder Neron Golden. (…) Przewodnikiem po imperium Goldenów, powoli wikłającym się w sieć rodzinnych intryg, sekretów i zbrodni jest młody filmowiec, ich sąsiad (…) Tymczasem kampanię prezydencką rozpoczyna pewien bezwzględnie ambitny, narcystyczny arogant z makijażem i farbowanymi włosami, postać wyjęta jakby z komiksu”. Skądś znamy tę ostatnią postać, nieprawdaż? Fakt, że narratorem powieści jest filmowiec wyraźnie stało się dla Rushdiego punktem wyjścia do pokazania świata przedstawionego jakby okiem kamery, bardzo plastycznie, dotykalnie, zmysłowo, w rytmie współczesnego kina. To tylko na pozór paradoks, ale w czasach kina i internetu optyka narracji filmowej nie może być nieuwzględniona, jeśli czytelnik ma dać się wciągnąć w lekturę. Proza Rushdiego jest soczysta, dynamiczna, polifoniczna. Jest w niej coś z tołstojowskiego rozmachu, coś z tradycji wielkiej amerykańskiej prozy sui generis Williama Faulknera, Marca Twaina, Johna Bartha czy Thomasa Pynchona, a także coś z ducha angielskiej prozy łotrzykowskiej w typie Henry Fieldinga, a skoro filiacje filmowe są tu nieprzypadkowo na miejscu, jest tu też coś z klimatu „Obywatela Kane” czy „Wspaniałości Ambersonów” Orsona Wellesa. To jednak tylko swobodne, subiektywne asocjacje, bo styl i duch prozy Rushdiego jest całkowicie oryginalny i samoistny. Wielka proza. Dawno tak wybornej nie spotkałem na polu literatury współczesnej.

 

WYWIAD. Z SALMANEM RUSHDIE rozmawia Krzysztof Lubczyński

Akcja „Złotego domu Goldenów” rozpoczyna się w dniu inauguracji prezydentury Baracka Obamy, ale w pewnej fazie akcji – jak czytamy w notce pomieszczonej na okładce polskiego wydania – „kampanię prezydencką rozpoczyna pewien bezwzględnie ambitny, narcystyczny arogant z makijażem i farbowanymi włosami, postać jakby wyjęta z komiksu”. To Johnny Bravo?

(śmiech) Ale to nie jest powieść o Trumpie, choć pojawia się on w tle, bo jest częścią naszej epoki, którą chciałem sportretować, epoki amerykańskiej przede wszystkim, bo to mój kraj, jej ostatnie dziesięć lat.

Oczywiście nie lubi Pan Trumpa?

Nie lubię. Liberalna lewica nie lubi Trumpa. Nie cenię ludzi, którzy pogardzają uniwersytetami, kwestionują dokonania współczesnej cywilizacji, wyznają obłąkańcze gusła. To oni żyją w bańce iluzji, a nie my, liberalna lewica, ale to oni zaważyli na wygranej Trumpa. Nawiasem mówiąc, dokonało się to w oparciu o prastare prawo wyborcze, o kolegia elektorów ustanowione w celu ochrony interesów plantatorów, a także właścicieli i handlarzy niewolników.

Czyli prawo z czasów „Chaty wuja Toma” i „Przeminęło z wiatrem”…

(uśmiech) Ma pan dobre skojarzenia.

„Złoty dom” to powieść w części polityczna?

Nie, ale z elementami politycznymi w tle. Niektórzy widzą w niej elementy thrillera, ja sam nawiązałbym do gatunku bildungsroman czyli powieści o dojrzewaniu głównego bohatera. Taka polifonia w czytelniczym odbiorze bardzo mi odpowiada, bo dobrze świadczy o profesjonalizmie autora.

Ze sceptycyzmem podchodzi Pan do modnego od lat pojęcia „tożsamości” i fenomenu jej poszukiwania. W „Złotym domu Goldenów” pojawia się fikcyjne „Muzeum Tożsamości”…

To pojęcie urosło do rangi obsesji i jest bardzo przereklamowane. We współczesnym świecie jesteśmy poddani tak zmasowanym, najrozmaitszym oddziaływaniom nieprzystawalnych do siebie składników kulturowych, że iluzją jest poszukiwanie jakiejś jednolitej, rdzennej tożsamości. Większość z nas jest tożsamościowymi hybrydami. Ten chaos tożsamościowy nie omija także pisarzy, bo co oznacza dziś tworzenie fikcji literackiej w świecie, który w większości zbudowany jest z kłamstw? Gdzie w takim świecie szukać jednolitej, a do tego realnej tożsamości? A już zwłaszcza w Nowym Jorku.

Dla czytelników przyzwyczajonych do obecności w Pana prozie atmosfery indyjskiej magii, cudowności, latających dywanów i dżinów, ostatnia Pana powieść, „Złoty dom Goldenów” może być zaskoczeniem: jest w niej realizm mnie akurat kojarzący się z tradycjami prozy amerykańskiej XX wieku w rodzaju Francisa Scotta Fitzgeralda, Johna Bartha, czy ironia przywołująca na myśl np. prozę Vonegutta. Gdzieś w tyle głowy pojawia mi się też myśl o Marku Twainie czy o „Obywatelu Kane” Orsona Wellesa…

Ciekawe skojarzenia, spotkałem się też ze skojarzeniem łączącym klimaty „Ojca chrzestnego” Mario Puzo z „Wielkim Gatsbym Fitzgeralda. Nie jestem i nigdy nie będę rdzennym pisarzem amerykańskim w typie Faulknera, Pynchona czy Rotha, ale czuję się pisarzem nowojorskim. Nie bardzo daleko mi pod tym względem do Saula Bellowa, który wniósł do literatury amerykańskiej, do Nowego Jorku klimat rodem z Talmudu i z żydowskiego dziedzictwa Europy Wschodniej.

A skoro mowa o skojarzeniach literackich – któremu z pisarzy najwięcej Pan zawdzięcza?

Na przykład Dickensowi. Jego metoda realizmu przez szkło powiększające bardzo mi odpowiada i nawet czasem z niej korzystam. Poza tym tak, jak on był portrecistą swojego Londynu, tak ja chcę być portrecistą mojego miasta, Nowego Jorku.

A co Pan myśli o Josephie Conradzie, rodowitym Polaku, który stał się wielkim pisarzem angielskim i wniósł do tej literatury tradycyjne kategorie moralne dawnej szlachty polskiej?

Bardzo go lubię. Wyśmienity opowiadacz, narrator.

Którą jego powieść lubi Pan najbardziej?

Chyba „Tajnego agenta”, a pod jego wpływem zamyślam nawet o napisaniu powieści szpiegowskiej, o agentach i agenturach. Znam temat. Ale lubię też choćby „Jądro ciemności”.

Przeczytałem, że fanom fejsbuka, twittera, googla i innych elektronicznych nośników treści mówi Pan, że papierowa książka, to najlepszy nośnik danych…

A niech pan wrzuci do wody komputer i książkę, wyciągnie je i wysuszy, a następnie sprawdzi, które z tych urządzeń nadal działa.

To najlepsza odpowiedź na pytanie o przyszłość książki. Dziękuję za rozmowę.

 

Salman Rushdie (ur. w 1947 r. w Bombaju) – brytyjsko-amerykański pisarz pochodzenia indyjskiego. Mówi o sobie: „ateista z muzułmańskim zapleczem”. Jego powieść „Szatańskie wersety” (1988) uznana za bluźnierstwo przeciwko prorokowi Mahometowi sprowadziła na niego muzułmańską „fatwę” rzuconą przez irańskiego ajatollaha Chomeiniego, groźbę śmierci i konieczność wieloletniego ukrywania się pod ochroną agentów Scotland Yardu. Wcześniej wydał m.in. dyptyk powieściowy: „Dzieci północy” (1981) i „Wstyd” (1983), uznany za muzułmańską odmianę realizmu magicznego. Autor także m.in. powieści „Ostatnie westchnienie Maura” (1995), „Dwa lata, osiem miesięcy, dwadzieścia osiem dni” (2015) oraz kilku zbiorów esejów literacko-filozoficznych.

Poprzedni

Nie wszyscy jeszcze grają

Następny

Recenzja recenzentów