W moim rodzinnym mieście, Sokołowie Podlaskim, blisko połowa mieszkańców była narodowości żydowskiej. Żyliśmy zgodnie, bez konfliktów. Do czasów mojego dzieciństwa, do 1939 roku, liczyło ono 14-15 tysięcy mieszkańców, w tym sześć tysięcy Żydów. Ich potomkowie mieszkali tu od wielu wieków. Król Kazimierz przyjął ich, kiedy byli pozbawieni prawa pobytu na terenach niemieckich. Innych także, m.in. z Hiszpanii i Belgii. Tu, w Polsce, budowali swoje domostwa i różne warsztaty pracy.
Na naszej ulicy Lipowej mieszkały dwie rodziny Rozensztajnów, braci. Jednego imię pamiętam – Haim. Miałem kolegów pochodzenia żydowskiego w szkole podstawowej, w pierwszej klasie w 1938-1939 siedziałem w jednej ławce z Arbuzem. Był otoczony koleżankami niemal zawsze w czasie przerw, darzyły go dziecięcą sympatią. Był ładnym chłopcem.
Pożyczymy ci, zarobisz
Mój tata miał różne handlowe interesy: krowy, konie. Gdy miał kłopot finansowy, słyszałem słowa pana Haima: Janek, co ty się martwisz, pożyczymy ci, zarobisz, to nam oddasz z procentem. Tata spłacał długi żydowskim sąsiadom. Wśród nich było wielu kupców. Byli dzierżawcami sklepów w sukiennicach, których właścicielem był znany bogacz, ziemianin p. Malewicz.
W innych miasteczkach powiatu sokołowskiego, np. w Kosowie Lackim, znaczny procent ich mieszkańców było także narodowości żydowskiej. Nie pamiętam i nie widziałem większych konfliktów oraz złych relacji żydowsko-polskich.
Może i były, ale miały one jednostkowy zakres. Nie było oznak antysemityzmu i nienawiści do Żydów, jak próbują światu i nam udowadniać niektórzy politycy. Właściwie słowo antysemityzm, pojęcie nienawiść do Żydów nie były w obiegu publicznym, w relacjach naszych mieszkańców. Byłem w takim wieku dziecięcym, w którym komputery biologiczne już rejestrują informacje oraz różne zdarzenia, które się widziało i obserwowało.
Chodziłem z mamą i tatą do żydowskich sklepów. Byli konkurencyjni wobec sklepów, których właścicielami byli Polacy. Niższe ceny towarów, można też było się potargować i kupować na tzw. zeszyt. Słyszałem wielokrotnie słowa: pani Paulino, będzie pani miała pieniądze, to mi pani odda. Ubrania nasze też szył krawiec Żyd, bo był tańszy. Można było nawet zapłacić za usługi krawieckie w ratach.
Rodziny polsko-żydowskie znały się od kilkudziesięciu lat. Byli czasami mieszkańcami jednego domu lub sąsiadami ich posesji. Nikt w moim mieście nie mówił: nasze kamienice, wasze ulice. Takiego zjawiska nie było w małych miasteczkach całego powiatu.
Nasza sokołowska rzeczywistość oraz relacje polsko-żydowskie uległy zmianie w czasach dramatyzmu ludności żydowskiej po wkroczeniu okupanta niemieckiego. Zlikwidowano szkoły średnie. Jeśli ktoś miał radio, musiał je oddać już w pierwszych dniach okupacji władzom niemieckim pod groźbą kary.
Szkoła w baraku
Siedziby szkół i budynki murowane zajęte zostały przez administrację okupanta i wojsko. Gestapo i żandarmeria wojskowa rozpoczęły aktywną działalność przeciw Polakom i Żydom. Okupant pozwolił tylko na utworzenie jednej szkoły podstawowej w barakach, w których uczyło się około 800 uczniów, w tym niżej podpisany. Naszym współmieszkańcom w ogóle nie pozwolono się uczyć, nawet czytać i pisać.
Nie było ani jednego Żyda wśród nas, uczniów, dzieci wojny. To było w planach panów, przedstawicieli rasy germańskiej. Przeto był ostry zakaz uczenia dzieci żydowskich, no bo byli i tak skazani na zagładę przez rasistowskich ideologów. Polacy natomiast mogli się tylko uczyć pisać i czytać oraz przysposabiać do pracy w firmach niemieckich. Była to odpowiednio zaprogramowana polityka oświatowa, która miała zniszczyć polską inteligencję, ludzi wykształconych.
Mając osiem lat, trudno było zrozumieć, dlaczego moi koledzy narodowości żydowskiej nie mogli się uczyć, chodzić do szkoły. Rodzice próbowali mi wyjaśnić, dlaczego kolega, wyższy nieco ode mnie, nie przychodził do szkoły. A był to dopiero pierwszy etap tego najgorszego, zaplanowanego dzieła niemieckiego.
Młodzi Żydzi z pałkami
Wstęp do całkowitej zagłady narodu żydowskiego. Niejako etapami zaostrzali represje wobec Żydów po to, by było ich łatwiej unicestwić i przesiedlić do zamkniętego obszaru getta.
Było to jakże antyhumanitarne, nieludzkie. Przesiedlono nie tylko mieszkańców naszego miasta, lecz także tych z pobliskich miejscowości, wiosek. Do jednego mieszkania, w którym dotychczas mieszkała jedna rodzina, wprowadzono kilka rodzin, w tym starców i dzieci. Polskie rodziny, które dotychczas mieszkały na terenie getta, wysiedlono do domów poza jego terenem.
Strażnikami wejścia i bramy wjazdowej byli młodzi Żydzi z pałkami i opaskami na rękawach. Policji granatowej nie widziałem. Robili z tych pałek czasem użytek, okładając swoich braci po plecach.
Co się działo za tymi drutami kolczastymi? To było coś strasznego, zwłaszcza dla oczu nas, niepełnoletnich dzieci. Wiedzieliśmy o warunkach życia mieszkańców tego jakże nieludzkiego osiedla. Głód, choroby, zgony, błagania o kawałek chleba czy kartofle. Istniał zakaz kupowania żywności, nawet ziemniaków. Słyszałem co mówili znajomi Żydzi, którym późnym wieczorem udało się przyjść do naszego mieszkania. Nasz dom był oddalony o kilkaset metrów od getta.
Rzuciła się na jadło
Wielu mieszkańców mojego miasta udzielało pomocy, dzieląc się tym, co mieli. Ziemniakami, kaszą, chlebem, kawałkiem słoniny. Mówili mi o tym moi koledzy na spotkaniach podwórkowych. Przychodzili do nich ich znajomi zaprzyjaźnieni z rodzinami żydowskimi. Mówiliśmy o naszych kolegach po cichu, by nikt nie słyszał, bo już wiedzieliśmy, co grozi za udzielanie pomocy Żydom.
Nigdy nie zapomnę wieczoru wiosną 1943 roku. Miałem wówczas dwanaście lat. Siedzieliśmy całą ośmioosobową rodziną przy dużym stole jedząc fasolę z mlekiem. Tak się kiedyś jadło, ale i kartofle z wodą, nieodlewane, posolone szarą solą. Nagle otwierają się drzwi z tzw. sieni. Wchodzi kobieta.
Jak ona wyglądała? Niemal strach na ptaki. Była otulona zniszczoną odzieżą, wzbudzając litość. Na kuchni jak zwykle gotowały się obierki z kartofli dla świń i kur. Rzuciła się na to jadło dla zwierząt. Jadła gorące, połykając jak zwierzęta. Co to był dla nas za widok? Wszyscy byliśmy w stanie zamroczenia tym, co widzieliśmy. Nasza mama pierwsza zareagowała, odciągając ją od tego gorącego świńskiego jadła. Wzięła miskę, nałożyła fasoli i wlała mleka, a ojciec postawił taboret stojący pod ścianą. Siadła, Nie patrzyła na nas, lecz łapczywie połykała jadło, jakie było w misce.
Za drutami
To było coś przerażającego dla całej naszej rodziny. Gdy już zjadła, spojrzała na nas. Mama miała zwyczaj gotować w dużych naczyniach i jeszcze trochę tego naszego jadła było. Dołożyła jej do miski. Gdy już skończyła jeść, powiedziała kilka słów o tym, co się dzieje tam za drutami getta. Członkowie jej rodziny i inni umierali z głodu.
Ona od kilku dni nic nie miała w ustach. To, co mieli dali dzieciom. Wszystko, co było w jej domu sprzedała za żywność. Dzieci płaczą, proszą o kawałek chleba, którego nie ma. Nasz tata wstał i poszedł na strych. W worku przyniósł trochę mąki i kaszy. Prosiła o ziemniaki.
W kuchni była piwnica, w której właśnie je przechowywano. Ojciec ziemniaków nie żałował, bo było ich dużo. Uprawialiśmy je. Mąka, którą dał, była z własnego mielenia w młynku ręcznym. Były one niemal w każdej rodzinie, podobnie jak karbidowe lampy do oświetlania mieszkań. Dziękowała, chwytając za ręce tatę i całując je. Tata odciągnął ją od siebie.
Kto pomaga – będzie rozstrzelany
Na drugi dzień po tej wzruszającej wizycie naszej znajomej Żydówki najstarszy brat Józek przerzucił jej w umówione miejsce trochę jadła, jak to często robił, nie wiem, chociaż nie wolno było nam o tym wiedzieć z uwagi na bezpieczeństwo całej rodziny. Przypomnę, że obwieszczenia komunikowały, że kto pomaga Żydom, będzie rozstrzelany z całą rodziną. Nie byliśmy wyjątkiem w zakresie udzielania pomocy umierającym z głodu naszym współmieszkańcom.
Nagle stało się to najgorsze, czyli likwidacja sokołowskiego getta latem w 1943 roku. Parę dni przed jego likwidacją dotarła do gminy żydowskiej ta wiadomość, podobno od Ukraińca z batalionu pomocniczego garnizonu niemieckiego. Wielu Żydów uciekło do lasu oddalonego około pięciu kilometrów od miasta. Niemcy zorganizowali akcję propagandową, otaczając las i wzywając przez rozgłośnie do powrotu, gdyż miało to być nieprawdą, że mają być wywiezieni do obozu, i że jest to tylko propaganda bolszewików i polskich komunistów. Wracali.
Transport do zagłady
Tylko niektórzy pozostali w lasach sokołowskich. Władze gminy żydowskiej zebrały oszczędności i udały się do starosty Ernsta Gramssa. Oczywiście biżuterię przyjął, zapewniając, że nic im nie grozi, to tylko propaganda bolszewików. Ale już na drugi dzień rozkazał zlikwidować getto i transportować Żydów do obozu zagłady, w którym krematoria były przygotowane do masowego uśmiercania wszystkich Żydów. Na dworcu kolejowym czekały na nich transporty.
Nad ranem, była chyba piąta, usłyszeliśmy marsz żołnierzy niemieckich chodnikiem po obu stronach ulicy Lipowej. Szli w ciszy. Mama i tata stali w oknach. Cała nasza rodzina wybudziła się ze snu. – To już ich koniec, wszyscy zginą w Treblince niedaleko Sokołowa – powiedział tata.
Do tego niemieckiego obozu przywożono nie tylko Żydów z całej Polski, lecz też z innych państw, w tym sojuszników Niemiec – Rumunii, Węgier, Bułgarii i Francji, w której zarządzał z woli Niemiec rząd Vichy kolaborujący z Niemcami w przekazywaniu własnych obywateli narodowości żydowskiej, wiedząc, że będą oni wywiezieni do obozów zagłady. Widziałem łzy na twarzy mamy.
Ucieczki do ogrodów
Rodzice zakazali nam wychodzić z domu. Po krótkim czasie słychać było odgłosy strzałów i wybuchy granatów. Pojawiły się na naszej ulicy pierwsze kolumny zwarte otoczone żołdakami z bronią w rękach. Padły pierwsze strzały do tych, którzy próbowali ucieczki do ogrodów przylegających do domów. Szły cienie ludzkie, dzieci, niemowlęta na rękach matek, starcy prowadzeni przez młodszych.
Po obu stronach tego marszu śmierci szli ci, którzy mieli ich transportować do pieców krematoryjnych. W tym ludobójstwie brali także udział Ukraińcy, co potwierdzają wspomnienia wielu osób, a m.in. pana Pietrzaka, autora wielu książek wspomnieniowych o zagładzie sokołowskich Żydów. Ci Ukraińcy byli na służbie w batalionie pomocniczym wojsk niemieckich. Byli to żołnierze Armii Czerwonej, armii gen. Własowa, która po napaści Niemiec 22 czerwca 1941 roku zaniechała walki i wspierała wojska hitlerowskich Niemiec. Te kolumny szły na śmierć naszą ulicą przez kilka godzin na dworzec kolejowy, gdzie czekały na nich składy pociągów towarowych z okienkami z drutu kolczastego. Moja mama odważyła się wyjść przed dom, który był ogrodzony drewnianym płotem.
Padały strzały
Ja cichaczem stanąłem w pewnej odległości za nią. Słyszałem pożegnalne słowa naszych znajomych: pani Rozbicka, do widzenia, już się nie zobaczymy. Czyli już wiedzieli, jaki jest ich los. To moje oczy widziały, a uszy słyszały. To było już piekło dla tych ludzi tu na ziemi tylko dlatego, że urodzili się Żydami.
Padały strzały, byli ranni, zabici na naszej ulicy. Nie mogę tego zapomnieć, tak mocno tkwi to w mojej pamięci – młodej Żydówki wiszącej na płocie sąsiada po przeciwnej stronie ulicy, której ucieczka się nie powiodła. Seria pocisków niemieckiego żołdaka pozbawiła ją życia. Tata odciągnął mnie od tego dramatycznego wydarzenia, którego podstawą był zbrodniczy rozkaz Hitlera o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej.
Miliony Niemców gorliwie wykonywało tę wolę swego wodza. Taka jest prawda. Te polowania na Żydów prowadzone były z dużą determinacją niemal do końca wojny. Gdy Niemiec spotkał Żyda na swojej drodze, likwidował go, mimo że był tylko sam, bez kolegów i przełożonych. W moim mieście wiele rodzin polskich poległo za przechowywanie i udzielanie pomocy Żydom. Zaświadczały o tym kikuty spalonych domów i wymordowanie całych polskich rodzin i przechowywanych Żydów.
Strych nad obórką
Do naszego domu po likwidacji getta, nocą zapukał młody Żyd, krawiec, który szył nam ubrania. Był w przerażającym stanie. Błagał, by go ukryć. Był cieniem człowieka. Tata zastanawiał się chwilę, gdyż wiedział, jak to niebezpieczne dla całej naszej rodziny. Po krótkiej rozmowie i nakarmieniu go wyszedł z nim.
Później dowiedziałem się, że ukrywa się w naszej małej obórce na strychu, gdzie było składowane siano. Tam przynoszono mu posiłki przez wiele tygodni. Kilka razy rodzice posyłali mnie z wiadrem niby z karmą dla świń. Wchodziłem do obórki i na widłach przez ukryty otwór podawałem mu jedzenie. Jak pamiętam, przebywał tam kilka tygodni. Dzień przed opuszczeniem tej kryjówki wyznał mi, że musi uciekać w nocy do lasu. Powiedział, że wie, co Niemcy robią z rodzinami, które ukrywają Żydów.
– Ja nie mogę tu przebywać – mówił – obok jest siedziba starosty niemieckiego Ernsta Gramssa oraz żandarmerii. Wasz dom w pobliżu tych instytucji może być szczególnie obserwowany. Nie mogę was narażać na to, co by się stało z wami, gdyby mnie tu odkryli.
Realna groźba
Po tej rozmowie na drugi dzień opuścił swoją kryjówkę. Moja rodzina nie była wyjątkiem w udzielaniu pomocy i schronienia Żydom. Było wiele takich rodzin nie tylko na naszej ulicy. A wiele całych rodzin utraciło życie. Takich miast jak moje było wiele w okupowanym kraju, miast i wsi. Ratowano życie naszych współmieszkańców i ginęli Polacy razem z nimi, gdy Niemcy odkryli ich kryjówki.
Po latach pytałem rodziców, czy mieli świadomość, co czynili, jaki los mógł spotkać całą naszą rodzinę za przechowywanie Żyda lub udzielenie pomocy żywnościowej? Przecież była realna groźba, że mogą odkryć, że przechowują Żyda. Zginęłaby cała nasza rodzina. Polska była jedynym krajem, w którym karano rozstrzelaniem za udzielenie pomocy mordowanym przez Niemców Żydom. Polowanie na nich trwało niemal do końca wojny. Armia Czerwona zbliżała się do naszego miasta, słychać było ostrzał artylerii na przedpolach miasta. Jeszcze w tym czasie ginęli Żydzi i Polacy, którzy dali im schronienie przed mordercami. Nasza pomoc była taka, jaka była możliwa w warunkach totalnego terroru oraz ludobójstwa Żydów i Polaków.
System uśmiercania
Procentowo Polska poniosła największe straty, bo aż 6 milionów jej obywateli, w tym trzy miliony Polaków. Niemcy stworzyli system zagłady całych narodów i mniejszości narodowych. Żydzi mieli być pierwszymi ofiarami, później w kolejce mieli być Polacy i inne narody słowiańskie. To właśnie Armia Czerwona i jej sojusznicy położyli kres dalszym zbrodniom na masową skalę. Na polskiej ziemi w walkach z ludobójczym faszyzmem niemieckim zginęło 600 tysięcy czerwonoarmistów, młodych ludzi wielu narodów. Tylko we Wrocławiu spoczywa ich 6 tysięcy na dwóch cmentarzach.
Niemieckie obozy zagłady narodu żydowskiego to nie tylko dzieło władz Trzeciej Rzeszy, to dzieło całego niemal narodu niemieckiego. Stworzyli oni system dobrze zorganizowanej zbrodni, największej w historii świata. Ginął niemal cały naród żydowski, w wielu państwach Europy, nie tylko w tych okupowanych przez Niemców, lecz także ich sojuszników, Włoch, Bułgarii, Hiszpanii, Rumunii, Słowacji. Francja też przekazywała tysiące swoich obywateli, wiedząc, co ich czeka w obozach.
Prawda historyczna
I jeszcze kilka uwag na zakończenie moich wspomnień napisanych nie na podstawie opowiadań innych, ale z mojej autopsji. Do ich napisania zainspirował mnie wywiad w telewizji Polsat, w grudniu ubiegłego roku, pana prof. Szewacha Waisa, byłego przewodniczącego Knesetu i ambasadora Izraela w Polsce, Kawalera Orderu Orła Białego. Niestrudzenie powtarza on, jakie były relacje polsko-żydowskie w czasie wojny i przed jej wybuchem.
Mówi obiektywną prawdę o naszej wspólnej historii i współżyciu na polskiej ziemi. Broni prawdy historycznej o niemieckiej okupacji Polski. Mówi, kto był katem, a kto ofiarą, o tym, że Polacy uratowali najwięcej Żydów od zagłady. To Niemcy byli ludobójcami i zamordowali miliony jego rodaków. Szmalcownicy to były jednostkowe przypadki. Obozy zagłady Żydów to dzieło Niemców, nie tylko Hitlera.