22 listopada 2024
trybunna-logo

Mitologia Marka Hłasko

50 lat temu, 14 czerwca 1969 roku w Wiesbaden zmarł Marek Hłasko.

Moment ukazania się tomu wznowionych przez „Iskry” opowiadań Marka Hłaski zbiegł się niemal dokładnie z 50 rocznicą jego śmierci, 14 czerwca 1969 roku w Wiesbaden, NRF. Do dziś nie wiadomo, czy popełnił samobójstwo czy też mimowolnie przedawkował środki nasenne, ale to w końcu nie ma znaczenia, bo jedna i druga wersja była logicznym dopełnieniem jego szalonego życia. Bardziej uderza mnie dziś to, że w momencie śmierci miał zaledwie 35 lat, czyli w świetle dzisiejszych standardów był właściwie jeszcze młodzieńcem. Tak zakończyło się życie owiane legendą, której piszący o nim poświęcili w sumie więcej uwagi niż jego twórczości. Około 1954 roku objawił się jako literackie bożyszcze „warszawki”, z opinią pisarskiego prawdziwka ukazującego życie „warszawskiego ludu roboczego”, choć było w jego prozie więcej kreacji niż dokumentacji. Miał opinię pijaka, rozrabiaki, drakusa, bywalca knajpy „Kameralna” na Foksal, do tego „donżuana”, co ułatwiała mu jego męska, „zachodnia”, „filmowa” uroda. Miał też rysy mitomańskie. Mistyfikował swoje rzekomo plebejskie pochodzenie, podczas gdy był synem warszawskiego domu inteligenckiego, synem adwokata i urzędniczki. Porównywano go do legendarnego gwiazdora Jamesa Deana, uosobienia buntu amerykańskiego młodego pokolenia, „buntownika bez powodu”, a jego kariera literacka miała charakter „piorunujący”, była pierwszą taką „popową” karierą literacką w PRL, co czyniło go pierwszym literackim celebrytą tamtych czasów.
Czy proza Hłaski przetrwała, czy „nadaje się do czytania” także sześćdziesiąt lat później, gdy dawno zaniknęły konteksty społeczne, polityczne czy kulturowo-obyczajowe oraz warunki, które przyniosły jej tamtą popularność? Jest to pytanie o tyle zasadne, że sama postać i legenda Hłaski przysłoniła jego pisarstwo. Tekstów analitycznych na temat jego prozy jest relatywnie niewiele, natomiast zainteresowanie rozlicznych autorów przyciągała przede wszystkim tzw. „barwna” biografia pisarza i awanturnicza osobowość człowieka, który długo traktowany był jak bożyszcze. Tę legendę zakonserwowała jego dość przypadkowa emigracja na Zachodzie, będąca rezultatem wyjazdu do Paryża w 1958 roku oraz małżeństwo z aktorką Sonią Zieman. Zaczynał prozą mieszczącą się w granicach zakreślonych przez doktrynę realizmu socjalistycznego, właściwie „produkcyjniakami”, ale szybko wyrwał się z tych ram w stronę „czarnej” poetyki. Janusz Termer dosadnie określił to jako „rozwalenie formy produkcyjniaka”. Piotr Kuncewicz tak pisał o bohaterze prozy Hłaski: „Ten bohater to z reguły jakaś wersja portretu samego Hłaski. Szofer bądź lotnik, alfons i kryminalista, alkoholik i awanturnik, nieustannie kogoś za coś albo i bez powodu okładający, a kobiety ze szczególnym upodobaniem. (…) Inni bohaterowie właściwie są tacy sami – świat w interpretacji Hłaski składa się z durniów i łajdaków. Pomiędzy wszystkimi panuje skrajna i bezinteresowna nieżyczliwość.
Postaci Hłaski właściwie nie rozmawiają ze sobą, lecz kłócą się i obrzucają wyzwiskami”. To był ten aspekt realistyczny jego prozy, bo tak wtedy na ogół ludzie się do siebie odnosili, ale tuż obok niego pojawiał się jeden z jej wymiarów kreacyjnych – język dialogów. To nie były dialogi „prawdziwe”, takie jakie słyszało się na ulicy, w zakładzie pracy, w sklepie. Były to dialogi wymyślone, pełne paradoksów, błyskotliwych ripost, dwuznaczników, nienaturalnie dynamiczne, bardzo teatralne i filmowe, jakby czerpane ze scenariuszy amerykańskich filmów.
Podobnie nierealistyczne jest wypreparowanie świata opowiadań Hłaski z kontekstu społeczno-politycznego. Jest to czas wszechobecnej propagandy socjalistycznej i obecności partii oraz jej biurokratycznych agend w życiu codziennym. Tymczasem tego kontekstu w prozie Hłaski prawie nie ma, co może wywołać skojarzenie z Warszawą Bolesława Prusa, choćby w „Lalce”, w której prawie nie ma, sprzecznie z oczywistą rzeczywistością, śladów czy znaków obecności rosyjskiej.
Kuncewicz napisał o „centralnej” obecności „erotyki” w prozie Hłaski, ale przecież nie sposób nazwać erotyką obrazu relacji damsko-męskich opartego na prymitywnych odruchach i wulgaryzmach, pełnego męskiego szowinizmu oraz „dziwek” i „kurew”, choć od czasu do czasu traktowanych z nutką „liryzmu”. Bohaterowie Hłaski to pijacy, alkoholicy, złodzieje, awanturnicy, kryminaliści, często z zawodu szoferzy (dziś już niemal nie używa się tego ładnego słowa francuskiego pochodzenia – chauffeur), jak sam Hłasko, który skądinąd był także młodocianym dziennikarzem, „Trybuny Ludu” (od 1951 roku) i redaktorem „Po prostu” (1955-1957).
Akcja jego prozy przeniknięta jest agresją, przemocą, sadyzmem, a może sadomasochizmem, a przy tym usytuowana w świecie pełnym fizycznego brudu, pijaństwa, biedy, przy czym w tej obfitości zła niektórzy krytycy upatrywali, paradoksalnie, głodu dobra, z konieczności skrytego pod powłoką brutalności. Tak recepcję prozy Hłaski ujął w poświęconej mu nocie Włodzimierz Maciąg. Widział w jego prozie wyraz tęsknoty młodego pokolenia” za „wartościami moralnymi, za „życiem czystym i prawdziwym”, sprzeciw wobec podłości świata, ale także niechęć do sztuczności, konwencji, celebry, „mowy trawy”, „drętwej mowy”, obłudy, do dydaktyki społecznej, a także nieufność do wszystkiego co przejęte z zewnątrz, gotowe, uładzone, szablonowe. W to miejsce oczekiwał, niemal po roussowsku, autentyczności, spontaniczności, prawdy czerpanej z własnego wnętrza. Janusz Termer dodawał do tego „romantyczny indywidualizm” i pokrewieństwo z Jamesem Deanem, „buntownikiem bez powodu”. Temu wszystkiemu towarzyszył instynktowny, irracjonalistyczny niemal, prawie mistyczny antyintelektualizm Hłaski. Z kolei jego „męski sznyt”, jego „maczyzm”, którym nasączona jest także jego proza, traktowany bywał jako maska skrywająca dziecięcą wręcz wrażliwość i liryzm.
Nie był pisarzem z wolna wchodzącym w rzemiosło, lecz od razu, z miejsca objawił się dwoma potężnymi uderzeniami talentu w postaci debiutanckiego opowiadania „Baza Sokołowska” (1954), w którym sportretował robotnicze, szoferackie środowisko warszawskiej Woli i „Pierwszym krokiem w chmurach” (1956). To pierwsze było skróconą do opowiadania wersją powieści „Sonata marymoncka”, napisanej przez niego, gdy miał 17 lat. Hłasko ukształtował świat swojej prozy właśnie głównie w tomie „Pierwszy krok w chmurach” oraz w opowiadaniu „Ósmy dzień tygodnia” (1957). To co napisał na emigracji było już na ogół wtórne, co nie znaczy że złe. Jednak emigracja nie przeformułowała go jako pisarza (poza niektórymi fabułami). Pozostał przy swoich starych wątkach, figurach, grepsach, przy dawnym stylu.
Już w Paryżu wydał (dzięki Jerzemu Giedroyciowi i „Kulturze”, w której podparyskim falansterze przez pewien czas pomieszkiwał) „Cmentarze” i „Następny do raju”, akcją usytuowane w niedawno opuszczonej Polsce. Jednak utrata kontaktu z krajem sprawiła, że odchodził od tematyki polskiej. Akcja „Brudnych czynów” (1964) czy „Nawróconego w Jaffie” (1966) usytuowana już była w świecie obcym, „zagranicznym”, portowym, izraelskim, amerykańskim („Palcie ryż każdego dnia” – wydana pośmiertnie w 1983 roku). Jednak wyraźnie czuł głód tematyki krajowej, więc w 1966 roku wydał kapitalny, błyskotliwy tom wspomnień o sobie i swojej generacji w Polsce, „Pięknych dwudziestoletnich”, niezwykle atrakcyjny w lekturze, ale bez wątpienia krańcowo zmitologizowany, w ogromnej części zmyślony, dzieło superutalentowanego mitomana. W 1968 roku wydał „Sowę, córkę piekarza”, też z akcją w Polsce (Wrocław).
Nie tu miejsce na pełną analizę innych utworów Hłaski, bo to zadanie dla biografa i wyspecjalizowanego literaturoznawcy. Wracam natomiast do pytania początkowego, najważniejszego z czytelniczego punktu widzenia. Czy proza Marka Hłaski przetrwała próbę czasu? Czy nadal „nadaje się do czytania”? Odpowiadając sobie na to pytanie zastosuję jak zwykle swój własny, amatorski, na kryteriach subiektywnych oparty, metodą chałupniczą zmajsterkowany aparat odbioru. I otóż, po lekturze wspomnianego „iskrowego” wznowienia, ów aparat podpowiedział mi, że mimo zatarcia przez czas większości kontekstów, mimo jej fabularnej „dezaktualizacji”, prozę Hłaski czyta się wspaniale. Już nie jako do pewnego stopnia realistyczny, czy naturalistyczny „raport z rzeczywistości”, dziś daleko zaprzeszłej, lecz jako literacką, mitologiczną kreację „świata zaginionego”, jako autonomiczne zmyślenie artystyczne, jako frapującą fantasmagorię, pełną dziwnych, obcych dziś figur, monstrów, miejsc i wydarzeń.

Marek Hłasko – „Pierwszy krok w chmurach. Opowiadania”, Wydawnictwo „Iskry”, str. 268, ISBN 978-83-244-1027-9.

Poprzedni

Przeciwko represjom za poglądy

Następny

5 gram co tydzień

Zostaw komentarz