Na drugą półkulę, aż do Kanady, prysnął pan prezydent Andrzej Duda. Prysnął akurat tuż przed rocznicą zakończenia II wojny światowej.
Umykał zapewne przed rosyjskim zaproszeniem na moskiewską, uroczystą paradę z okazji zwycięstwa nad światowym faszyzmem. Przed przymusem wyrażenia oficjalnej odmowy, co dla prezydenta starającego się o wyzwolenie wraku Tu – 154 z ruskiej niewoli, byłoby kolejnym strzałem w umęczoną nartami stopę. Niepotrzebnie uciekał – w tym roku Rosjanie w ogóle zagranicznych oficjeli nie zapraszali. Taka formuła obowiązywała. Ale skąd pan prezydent miał to wiedzieć? Z drugiej jednak strony, dzięki temu, że nie wiedział, odwiedził w Kanadzie kilka polskich parafii, pomodlił się, i jeszcze nawet spotkał się w przedsionku z tamtejszym urzędnikiem reprezentującym królową Elżbietę II.
Kanada jest monarchią konstytucyjną. Oficjalną głową państwa jest tam brytyjska królowa. W Polsce prezydent pisane przez „De” ma podobną władzę, jak brytyjska królowa w Kandzie. Za to na mszach świętych i internetowych czatach, bije on swą prezencją brytyjską królową o przysłowiowy łeb.
Kiedy prezydent Duda brylował w Kanadzie, ja w chińskim Guangzhou przemawiałem podczas międzynarodowej konferencji „ASEM Media Dialogue on Connectivity. Promoting Public Awereness and Partnership”. Jako jedyny reprezentant z Polski. I pewnie gdyby nie ja, nie byłoby nikogo z kraju „Dobrej Zmiany”, bo władze polskie nie miały przysłowiowej głowy, by wysłać tam reprezentanta kraju, który właśnie „Powstał z kolan”. Na szczęście ci z ASEM nie śpią. Monitorują polskie media i doceniają moje publikacje o relacjach euroazjatyckich, także te z „Trybuny”.
W efekcie moich wystąpień stałem się, skromnie pisząc, idolem milionów chińskich studentów. Studenci-wolontariusze obsługujący konferencję gratulowali mi zaprezentowanego tam programu, a chińskie wolontariuszki wysyłały mi miliardy tęsknych spojrzeń.
A wszystko dlatego, że zamiast pieprzyć tradycyjne, konferencyjne „mambo-jambo”, zaproponowałem stworzenie systemu wymiany studentów dziennikarstwa między państwami Azji i Europy. Wzorowany na europejskim ERASMUS-ie, opłacanym przez wielkie firmy zarabiające na euroazjatyckiej kooperacji.
W przerwach konferencji oglądałem światowe kanały telewizyjne. Kanadyjskiej wizyty prezydenta Dudy nie zauważyły. Mojego wystąpienia też nie odnotowały należycie. Za to moskiewskiej parady nie pominęły. Była w czołówkach wiadomości ponad dwudziestu regionalnych telewizji, poświęcano jej bloki programowe w lokalnych. Również podczas konferencji, licznie przybyli tam rosyjscy dziennikarze, wspominali w swych wystąpieniach, o rosyjskim zwycięstwie. Mozolnie, systematycznie budując wizerunek potęgi imperium.
Polscy politycy i polskie media oponują przeciwko takiej rosyjskiej propagandzie, ale, poza protestami, niczego więcej nie czynią. Rosyjskie media mają w Chinach swych licznych stałych korespondentów. Co roku wiele tam studyjnych wizyt rosyjskich publicystów politycznych, kulturalnych, gospodarczych.
Polskę, kreującą się na lidera Europy Środowo-Wschodniej, stać jedynie na dwóch, słownie dwóch stałych przedstawicieli polskich mediów. Wszechobecnego, obsługującego też konferencję, Tomasza Sajewicza z Polskiego Radia i Andrzeja Borowiaka z PAP. Więcej stałych dziennikarzy w Chinach mają Węgry, Czechy, a nawet Albania. Z państwami Europy Zachodniej wstyd się Polsce porównywać. Ale za to państwo polskie stać na różowe mercedesy dla prezesów spółek skarbu państwa. Jakieś priorytety muszą przecież być.
Obserwując rosyjską paradę zwycięstwa, pamiętając francuskie lipcowe parady wojskowe, starałem się wyobrazić jak będzie wyglądać polska parada wojskowa już w państwie „Dobrej Zmiany”. Z okazji 15 sierpnia albo 11 listopada.
Pokazu nowoczesnej broni na pewno nie będzie. Bo, jak niedawno ujawnił minister Oborny Narodowej Antoni Macierewicz, takiego uzbrojenia jego poprzedniczy nie zakupili. Pozostałe zaś, często jeszcze z Polski Ludowej, uzbrojenie „postkomuniści z PO” zużyli i zepsuli. Dziś niepodległe polskie wojsko jest w stanie sienkiewiczowskim. Czyli w formule: Ch+ D + Kamieni Kupa. Można jednak pokazać siłę polskiej historii. Nawet w hollywoodzkim wymiarze. Siłę polskich grup rekonstrukcyjnych.
Pokazać wojów Mieszka i Chrobrego służących do mszy świętej, przyjmujących pierwszą komunię. Spowiadającą się husarię. Ochotników z 1920 roku, zwycięzców wojny polsko – radzieckiej, wspieranych przez Matkę Boską, ówczesną polską „Wunderwaffe”.
No i specjalność „Dobrej Zmiany” – „Żołnierzy Wyklętych”. Ci, realistycznie zrekonstruowani, byliby bardzo medialni, bo widowiskowi. Chociażby w wiernych rekonstrukcjach pacyfikacji białoruskich, litewskich, ukraińskich wsi. Napadach na posterunki MO i UB. A zwłaszcza akcji „wyzwalania gorzelni”, tych właśnie upaństwowionych.
Jednak podczas takiej parady można by było przypomnieć sobie, że polskie wojsko od początku XVII nie wygrało żadnej wojny. Jeszcze liczne bitwy bywały wygrane, ale wojny nie. Wraz z przegranymi wtedy wojnami państwo polskie coraz bardziej kurczyło się i biedniało. Aż upadło.
Jeszcze niedawno państwowa polityka historyczna wspominała o zwycięstwie podczas II wojny światowej. Nawet o udziale polskiej armii w zdobyciu Berlina. Teraz „Dobra Zmiana” za patriotycznych uznaje jedynie „Żołnierzy Wyklętych”, którzy swą wojnę przegrali. Potępiane obecnie Ludowej Wojsko Polskie naprawdę zdobyło kiedyś Wał Pomorski, Kołobrzeg, Berlin. Wpychani teraz na pomniki „Żołnierze Wyklęci” „zdobywali” jedynie posterunki MO i UB, banki i sklepy spółdzielcze, no i gorzelnie.
Takie są defilady, jacy są przywódcy armii, mawiają stare wiarusy. Dzisiaj naszą, „teoretyczną”, armią dowodzą wedle jeszcze obowiązującej Konstytucji: Cywilny prezydent, były ministrant. I cywilny minister obrony. Dawny idol Che Guevary i latynoskiej koncepcji „partyzantki miejskiej”.