Rezultaty przeprowadzonego 23 czerwca na Wyspach referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej przez część polityków na świecie przyjmowana jest – łagodnie rzecz określając – z pewnym niedowierzaniem.
Tymczasem kluczem do zrozumienia decyzji zarówno o zorganizowaniu owego referendum jak i jego rezultatów jest słynne zdanie, jakie wypowiedział onegdaj Henry John Temple, Wicehrabia Palmerston, konserwatywny polityk i premier rządu Wielkiej Brytanii w latach 1855 – 58 oraz 1859 – 65: „Anglia nie ma wiecznych sojuszników ani wiecznych wrogów, wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii i obowiązek ich ochrony”. Tylko tyle i aż tyle. W ich rozumieniu świata miejsca na lojalność dla partnerów (ha! ha! ha!) nie ma, o czym boleśnie przekonaliśmy się choćby w 1939 roku, kiedy to nasz „sojusznik” nie tylko nie wypełnił swych traktatowych zobowiązań (czego zresztą – jak pokazały odtajnione dokumenty – nigdy nie zamierzał zrobić!), ale i nie uznał za stosowne poinformowania polskiego rządu o treści paktu Ribbentrop – Mołotow, tekst którego – za pośrednictwem dyplomacji szwedzkiej, znalazł się w Londynie natychmiast po jego podpisaniu przez sygnatariuszy. Taką samą opinię o synach Albionu, jako nielojalnych i wiarołomnych partnerach, miał generał Charles de Goule, który do końca życia (skutecznie!) blokował ich przyjęcie do wspólnoty europejskiej. O tym, że ów Wielki Europejczyk miał rację przekonywali nas wielokrotnie sami zainteresowani – ostatnio 23 czerwca Anno domini 2016.
Warto sobie może teraz przypomnieć, jak i dlaczego zrodziła się idea przeprowadzenia referendum ostatecznie zakończonego „Brexitem”. W tym celu wypada nam się cofnąć w czasie do 23 stycznia 2013 roku, kiedy to premier David Cameron obiecał swoim rodakom, że między 2015 a 2018 rokiem będą mogli wypowiedzieć się w ogólnokrajowym referendum na temat dalszego pozostawania Wielkiej Brytanii w strukturach Unii Europejskiej. Skąd nagle zrodziła się taka idea? Otóż „sprytny” premier w obliczu czekających go wkrótce trudnych wyborów parlamentarnych, wpadł na pomysł, aby obietnicą referendum zagospodarować głosy rosnących w siłę eurosceptyków, osłabiając tym samym konkurentów z Partii Niepodległości, dla których było to sztandarowe hasło. Przy okazji, szantażując unijnych partnerów wyjściem z Unii, wymusił na nich kolejne „wyjątkowe prawa” dla swego kraju. Grając cynicznie groźbą anty unijnego referendum dążył po prostu do osiągnięcia maksymalnych korzyści dla siebie, swego ugrupowania i kraju – dokładnie w tej kolejności. Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle, choć początkowo wszystko układało się po myśli Camerona. Torysi wygrali „w cuglach” wybory parlamentarne, a ich lider w aureoli zwycięskiego męża stanu ruszył w objazd kraju głosząc wszem i wobec, że aby Wielka Brytania zechciała nadal pozostać członkiem Wspólnoty, musi otrzymać od Brukseli sowitą zapłatę – w przeciwnym wypadku – good bye!
Drugi etap intrygi także przebiegł zgodnie z oczekiwaniami: „postawieni pod ścianą” unijni przywódcy zgodzili się na dalsze ustępstwa i kolejne „specjalne prawa” dla Albionu. Teraz, aby można było odtrąbić pełen sukces, należało już „tylko” przekonać społeczeństwo do głosowania za pozostaniem. Ale „Dżin” raz wypuszczony z butelki wcale nie zamierzał dać się w niej z powrotem zamknąć! Rozsierdzeni ludzie, którym rano kładziono do głowy, że należy jak najszybciej „wziąć interes w swoje ręce” (cokolwiek miałoby to oznaczać) zaś wieczorem tłumaczono, że to było tylko „na niby”, zawzięli się, aby wreszcie raz na zawsze dać sobie spokój z tą całą Europą. Trzeba przyznać, że determinacji dodawały im kolejne poczynania Pani Kanclerz Merkel, która nie pytając nikogo o zdanie, arbitralnie podejmowała – oczywiście w imieniu całej Unii – kolejne katastrofalne decyzje. Po ogłoszeniu, że „wszystkich uchodźców witamy”, co spowodowało ogólnoeuropejskie imigracyjne tsunami, pojechała szukać pomocy u dyktatora Turcji (dla niepoznaki zwanego prezydentem), obiecując mu w zamian przyspieszenie rozmów o integracji jego kraju z Unią oraz zniesienie wiz dla Turków. Lekarstwo gorsze od choroby! W tym stanie rzeczy nic już nie pomogło ogłoszenie przez Camerona, że Turcja może wejść do Unii najwcześniej w roku trzytysięcznym – Brytyjczycy zbyt twardo stąpają po ziemi, by nie zdawać sobie sprawy, że decyzje w tych spawach zapadają gdzieś bardzo wysoko ponad ich (i ich premiera) głowami…
Ciąg dalszy znamy – głosy tych, którzy do końca przekonywali, że Brexitu na pewno nie będzie (co ciekawe byli wśród nich także bukmacherzy) mogły co najwyżej świadczyć o zaklinaniu rzeczywistości lub całkowitym od niej oderwaniu. Jakie następstwa brytyjskie NIE może mieć dla Europy i świata? Nie zamierzam tu powielać pisanych najwyraźniej „na społeczne zamówienie” katastroficznych prognoz dla „krnąbrnych Brytoli” – skupię się więc głównie na pozytywach. Najistotniejsze dla wszystkich polityczne konsekwencje Brexitu, to po pierwsze zmniejszenie roli USA w Europie. Jak wiadomo Amerykanów z Brytyjczykami zawsze łączyły dużo bliższe relacje niż z pozostałymi europejskimi państwami. To właśnie Londyn był głównym promotorem amerykańskich pomysłów od najazdu na Irak począwszy, po forsowanie podpisania TTIP w ostatnim czasie. Będąc ważnym państwem Unii, mógł promować pomysły Waszyngtonu, „trzymać rękę na pulsie” w Brukseli i ewentualnie blokować niekorzystne dla swej „metropolii” rozwiązania, co – dodajmy – czynił. Teraz – nawet, jeśli to się jeszcze całkiem nie skończyło, to z pewnością owe możliwości znacznie się zmniejszyły – z wielkim pożytkiem dla Europy. Jako pierwszy z brzegu przykład podać można właśnie negocjacje w sprawie podpisania TTIP, na które po Brexicie szanse są więcej niż iluzoryczne. Dzięki Bogu!
Być może też będzie teraz okazja, aby Unia zaczęła wycofywać się z bezwarunkowego popierania wszystkich działań neobanderowskich władz w Kijowie oraz odejścia od polityki nie tylko nieefektywnych, ale wręcz idiotycznych i szkodliwych sankcji wobec Rosji, podjętych pod oczywistą presją Wielkiego Brata. Wszystkim, którzy mówią, że to była odpowiedź na „aneksję” Krymu i „rosyjską agresję przeciwko Ukrainie” zalecam przypomnienie sobie całej sekwencji wydarzeń – od inspirowanego przez USA zamachu stanu w Kijowie, zakończonego żyrowanym przez Unię obaleniem demokratycznie wybranego prezydenta tego kraju, poprzez zastrzelenie przeszło stu osób na kijowskim Majdanie przez snajperów umiejscowionych – trzeba trafu – w budynkach opanowanych przez puczystów, aż do triumfalnego ogłoszenia przez prezydenta Poroszenkę „Operacji Antyterrorystycznej” rozpoczętej najazdem ukraińskiego wojska na protestujących – wówczas jeszcze pokojowo – mieszkańców Donbasu. Terroryści istotnie byli, tyle, że siedzieli w ukraińskich czołgach.. Zmiany winny też – moim zdaniem – stopniowo objąć stosunki pomiędzy sojusznikami w NATO. Europejczycy coraz mniej chętnie patrzą na jankeskie „potrząsanie szabelką”, czego dobitnym wyrazem może być kilka ostatnich wypowiedzi niemieckiego ministra spraw zagranicznych.
Tu dochodzimy do kolejnego aspektu – wpływu brytyjskiego referendum na wydarzenia na naszym kontynencie – eksplozji euro sceptycyzmu. Oczywiście głównym powodem są wspominane działania kierowniczych gremiów Unii, ale sukces Brexitu (dla eurosceptyków rzecz jasna) doda wiatru w żagle podobnie myślącym w całej Europie. Nie jest przypadkiem, że następnego dnia po ogłoszeniu przez Londyn rezultatów referendum odezwały się głosy wzywające do ogłoszenia analogicznych w Danii i Holandii, zaś przywódczyni francuskiego Frontu Narodowego – Marie le Pen – nazwała jego wynik „wielkim zwycięstwem”. Jej szanse w wyborach prezydenckich we Francji są bardzo poważne, a takiego scenariusza Unia po już prostu nie przeżyje.
Czy zatem jest jakaś szansa powstrzymania nadciągającego tsunami? Jest, ale konieczna byłaby diametralna zmiana prowadzonej polityki – nieakceptowalnej dla większości obywateli Unii – oraz sposobu jej prowadzenia. Decyzje muszą zapadać w sposób demokratyczny i transparentny, a gremia je podejmujące muszą odzyskać w społecznej ocenie elementarną wiarygodność – zresztą zostaną one w większości wkrótce wymienione w demokratycznych wyborach. Kariery Angeli Merkel i Davida Camerona można z pewnością uznać za zakończone. Ludzie widzą przecież zakłamanie i podwójne standardy, zgodnie z którymi Turcja i Ukraina są w pełni „demokratyczne”, za to stan demokracji w Polsce, czy na Węgrzech budzi obawy unijnych mędrców. Nie budzi zaś żadnych obaw oczywista dyskryminacja mniejszości na Łotwie, Litwie i w Estonii, czy mordowanie Kurdów przez turecką armię. Przez wiele lat ludzie widząc – te i inne przypadki, milczeli, nie wierząc, że ich głos może coś zmienić. Brytyjskie referendum z 23 czerwca przekonało ich, że może! I pewnie zechcą teraz z tego korzystać. Także za oceanem, co bardzo źle wróży pewnej blondynce, startującej tam w wyścigu do prezydentury…