16 listopada 2024
trybunna-logo

Lufcik na teatr

Może to nie jest okno wystawowe polskiego teatru, ale na pewno lufcik na teatr dla stołecznych teatromanów. Nie wyjeżdżając z Warszawy, można zobaczyć na własne oczy, co nowego w polskich teatrach.

 

Zwłaszcza że kurator tegorocznych 38. Warszawskich Spotkań Teatralnych, Dorota Buchwald zadbała, aby do Warszawy przyjechały spektakle „najgłośniejsze”. Czasami w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo takiego poziomu głośności dźwięku jak w spektaklu „Lokis” chyba nigdy mury Teatru Narodowego nie słyszały. Widowisko Łukasza Twarkowskiego, przywiezione z Wilna (z tamtejszego Teatru Narodowego), narobiło sporo hałasu na Litwie nim zagościło jako swego rodzaju deser na WST. To już dobra tradycja Spotkań, że w miarę możliwości zapraszane są produkcje z polskim stemplem z krajów sąsiadujących, dość przypomnieć pokazywane w ubiegłych latach spektakle: „Plac Bohaterów” Thomasa Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy (także z Wilna) czy „Iwonę, księżniczkę Burgunda” Witolda Gombrowicza w reżyserii Grzegorza Jarzyny (z Moskwy).

 

Co widać

przez lufcik WST? Przede wszystkim, że polski teatr ma się nie najgorzej – niezależnie od sezonowych utyskiwań i politycznych, czasem bardzo ostrych, sporów. Uderza bujna różnorodność propozycji, ucieczka od standaryzacji, wiele równoległych ścieżek poszukiwań, dzięki czemu teatr wymyka się monotonii czy jakiejś dominującej formie estetycznej. Mamy więc do czynienia z inscenizacjami klasyki („Wesele”), jej przetworzeniami („Hamlet”, „Lokis”), adaptacjami prozy („Murzyni we Florencji”), teatralizacjami scenariuszy filmowych („Sekretne życie Friedmanów”), specjalnie dla teatru tworzonymi scenariuszami („1946”, „K”, „Gdyby Pina nie paliła”). Wielka materii rozmaitość: od Szekspira i Wyspiańskiego po Vedranę Rudan i Pawła Demirskiego. Teatr próbuje stawiać diagnozy współczesnej Polsce, sięgając po klasykę („Wesele”) albo zmagając się z przyszłością („K.”). Nadal fascynuje się mrocznymi zakamarkami psychiki („Hamlet-komentarz”, „Sekretne życie Friedmanów”, „Lokis”), konfrontuje się z traumami, jakie niesie nieodległa historia („1946”, „Murzyni we Florencji”). Poszukuje odrębnej wyrazistej formy – ten przegląd był pokazem indywidualności twórczych, za każdym spektaklem stali artyści o swoim własnym, wyrazistym, budzącym emocje języku (Strzępka i Demirski, Bral, Klata, Tomaszewski, Twarkowski). O sile zaś ich propozycji, jak zwykle, decydowali aktorzy. Tu najwyraźniej królowali goście z Karkowa, we wszystkich trzech spektaklach („Wesele”, „Sekretne życie Friedmanów” i „Murzyni we Florencji”) pokazali klasę.

Nie zawiodła publiczność, która na większości spektakli pojawiła się w nadkompletach. O niektórych z nich, bo o wszystkich się nie da, spróbuję opowiedzieć.

 

Co tam panie w polityce?

Tym pytaniem z Wyspiańskiego, budzącym homerycki śmiech aktorów rozpoczyna się „Wesele” Jana Klaty, bez wątpienia najlepszego spektaklu 38. WST. Ten spektakl to już legenda. Obsypany nagrodami i pochwałami, ale przede wszystkim smutny dowód nas całkowitą nieprzystawalność osiągnięć i przegranej. Kiedy bowiem Jan Klata jako reżyser odchodzi do mistrzostwa, traci dyrekcję Starego Teatru. Jakie to typowo polskie.

Spektakl bardzo konsekwentnie zbudowany, w którym powstają wezwane przez black-metalową kapelę FURIA żywe trupy, drzemiące w zbiorowej podświadomości. Ożywają, ale nie mogą się uporać z wyzwaniami współczesności. Tak jak przed wiekiem z okładem okazywały bezradność wobec nieprzezwyciężalnych sprzeczności dzielących społeczeństwo, tak i dzisiaj okazują się tylko wspomnieniem tęsknot do jedności, wolności, niezależności.

Nic jednak z tych rojeń się nie rodzi, a do wspomnień dawnych podziałów wnikają silne akcenty współczesne. Najbardziej widać to w rozbudowanej partii Księdza (Bartosz Bielenia), granej sugestywnie przez młodego aktora, który próbuje łączyć oazowe tradycje z zachłannością kleru. Ostatnio partie Księdza bywają w inscenizacjach „Wesela” pomijane (jako rzekomo nieaktualne, ale to wykręt) – u Klaty przeciwnie: to on próbuje dyrygować tańcami w rytm piosnki „Chrześcijanin tańczy” i próbuje zaklajstrować to, co żadnym klajstrem pokryć się nie da.
Wiele w tym spektaklu rozwiązań zgoła rewolucyjnych, począwszy od scenografii i muzyki. Nie odnajdziemy tu chaty rozśpiewanej, ale jakiś prowizoryczny hangar obklejony czarną folią. Nie będzie też chochołów za oknem, ale wyschnięty kikut drzewa z pustą kapliczką, jakby bóg i święci opuścili to miejsce albo trwało jakieś boskie bezkrólewie; nie wiadomo jeszcze, kto zajmie miejsce w kapliczce. Nie ma też złotego rogu, Wernyhora przekazuje Gospodarzowi pusty woreczek foliowy i nie jest to wcale sztubacki żart. Będzie za to dwóch Jaśków, młody (Krystian Durman) i stary (Andrzej Kozak) i to do starego Jaśka, zmęczonego, bez sił i woli walki należeć będzie finał. Wcześniej swoje kulminacje będą mieli Gospodarz (Julian Chrząstowski) i Pan Młody (Radosław Krzyżowski).

Zasada „podwójności” pojawi się zresztą tutaj kilka razy. Radczyni i Klimina (świetne role Anny Dymnej i Elżbiety Karkoszki), choć trwające w wiecznym sporze, pojawiają się na scenie jako bez mała jedna postać, jak zrośnięte sprzecznościami bliźniaczki. Odbiciami samych siebie są rwące się do życia dziewczyny Zosia (Anna Radwan) i Haneczka (Ewa Kaim), a Nos i Dziennikarz tak się „zrośli”, że powstała z nich jedna spójna postać (Roman Gancarczyk). Wiele tu innych jeszcze zaskoczeń jak choćby Stańczyk upozowany na starego Fauna (Jan Peszek) czy zaawansowana ciąża Panny Młodej (Monika Frajczyk).

Przesłanie tego spektaklu rysuje się czytelnie, widowisko działa na zmysły, głośna i unerwiona muzyka aż zatyka – trudno słyszalne teksty Furii można raczej zobaczyć na elektronicznych wyświetlaczach niż usłyszeć. Oto dzisiejsza wersja historii wesołej, a ogromnie przez to smutnej, która po pokazie na WST większość widzów porwała do owacji na stojąco.

 

Nie porwała diagnoza

przyszłości słynącego z nieprzejednania duetu Strzępka&Demirski w spektaklu „K.” z Teatru Polskiego w Poznaniu. Miała to być prawdopodobnie ostra satyra na miałkość naszego życia politycznego z jego liderami i „odwiecznymi” rywalami, Tuskiem i Kaczyńskim jako frontmenami (jałowego) sporu. Twórcy przedstawienia nie wyszli jednak poza dość schematyczne konstatacje i poziom drugorzędnego kabaretu.

Jednym słowem prześlizgnęli się po wierzchu, tym razem tylko pozorując drapieżność (trochę nieczytelnych ryków po scenie, czerwonej farby i domniemany kanister z benzyną). Zarówno stereotypowe diagnozy i prognozy, jak i przeciętne wykonanie nie budzi entuzjazmu. Najwyraźniej autorów zadanie przerosło. Być może tak żywy komentarz do galopującej politycznej rzeczywistości z założenia skazany jest na porażkę. Cóż nam po „oczywistej oczywistości”? Tak czy owak, spektaklu nie ratują nawet najlepsze w tym przedstawieniu role Jacka Poniedziałka (Tusk) i Marcina Czernika (Kaczyński). Publiczność WST wyczuła to nieomylnie, kwitując spektakl wychłodzonymi oklaskami.

 

Poruszyły opowieści o przeszłości,

zarówno o kieleckim pogromie („1946”), jak i chorwackiej traumie po wojnie jugosłowiańskiej („Murzyni we Florencji”). Każda z nich w zupełnie innej tonacji.
„1946” z Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (tekst i dramaturgia: Tomasz Śpiewak, reżyseria, światło: Remigiusz Brzyk) to ważne przedstawienie. Szlachetne w intencjach, przemyślane, silnie związane z teatrem kieleckim i Kielcami. Choć nie jest to teatr faktu, to jednak fragmenty spektaklu noszą taki charakter – zwłaszcza relacja ze szpitala, w którym ratowano ofiary, a częściej identyfikowano ciała pomordowanych Żydów.

Mocno się ten spektakl zaczyna, choć na pozór bardzo zwyczajne – od topografii miejsca, domu przy ul. Planty 7/9, gdzie dokonywano szaleńczych zbrodni. Domu, w którym ocaleni z wojny i okupacji Żydzi szykowali się od wyjazdu do Palestyny. Domu, w którym udzielano pomocy bezdomnym. Domu, w którym szukano porwanego rzekomo dziecka w nieistniejącej piwnicy. Bo ten dom nie miał podpiwniczenia. Rzeczowe informacje przewodnika, sytuacja typowa dla wycieczki, która odwiedza miejsce historyczne. Bez patosu, a jednak z coraz silniej ściśniętym gardłem.
W zupełnie innej tonacji zmierzyli się z przeszłością twórcy przedstawienia „Murzyni we Florencji”, Teatr Nowy Proxima w Krakowie (reż. Iwona Kempa), biorąc na warsztat błyskotliwą powieść Vedrany Rudan. To był spektakl na granicy artystycznego ryzyka, bo jakże łatwo opowieść snutą z perspektywy bliźniaczych płodów (nieodparcie zabawni Julian Chrząstowski i Sławomir Maciejewski), „obserwujących” świat z łona matki, zmienić w pospolitą zgrywę. Ale nie tym razem, na równi dzięki aktorom, jak i nieomylnie panującej nad materiałem Iwony Kempy. Trzeba było mieć nie lada wyobraźnię, aby uczynić narratorami osobliwą parę nieukształtowanych płodów, które sobie nawzajem zadają proste pytania i udzielają na ogół dość zaskakujących odpowiedzi. Ale ta seria paradoksalnych zderzeń oczywistości z ich dosłownym opisem to jedynie komediowa otulina traum, tragedii, groźnych konfliktów i niechęci dzielących rodzinę, która – jak wiadomo – dobrze wychodzi tylko na zdjęciu.

Tak naprawdę „Murzyni we Florencji” to próba wyjaśnienia tego, co nadal wydaje się samym Chorwatom, a tym bardziej obserwatorom z zewnątrz, nie do wyjaśnienia: Jak mogło dojść do bratobójczej wojny jugosłowiańskiej, jak się z tego straszliwego doświadczenia wyzwolić? Jednak nie w taki sposób, żeby wyprzeć z pamięci niewygodną, uwierającą prawdę, ale próbować zrozumieć i wyciągnąć wnioski. Jak dalej żyć z tym garbem i jak ułożyć na nowo relacje między sobą i sąsiadami. Zaczynając od rodziny, tak gorzko doświadczonej, że trudno sobie wyobrazić jej zwycięstwo. Może i trudno, dopowiada autorka, ale przecież trzeba się starać. Innego wyjścia nie ma i dlatego teatr (z dobrym skutkiem) się stara.

Poprzedni

Na plan wprost z mieszkania

Następny

Przed Trumpem

Zostaw komentarz