16 listopada 2024
trybunna-logo

Kronika niezapowiedzianego odejścia

JakNIe 3D

To trudna książka. Ale jej lektura wsysa. Nie pozwala, aby ją przerwać, choć opowiada o sprawach najtrudniejszych. O odejściu na zawsze.

„Jak nie zabiłem swego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły trudno zdefiniować gatunkowo. Z jednej strony to po prostu zapiski autora, rodzaj jego dziennika pisanego w ostatnich miesiącach życia ojca. Ale z drugiej strony fragmenty (albo i teksty przytaczane w całości) powstających dramatów – autor jest przecież znanym dramatopisarzem, który zdobył sobie poważną markę. A do tego jeszcze notatki z pracy w teatrze i uwagi o lekturach, które autor dosłownie pożera. To nie są lektury mojego pokolenia, sporo się przy okazji dowiaduję o tym, co czytają następne generacje.
Kiedy Mateusz Pakuła pojawił się w teatrze, pisałem ponad dziesięć lat temu, było widać, że to nowe ważne nazwisko w polskim dramacie. Teatr wówczas jeszcze tego nie potwierdzał, bo kilka premier sztuk tego autora bardziej rozczarowało, niż zachwyciło, ale recenzenci podkreślali zgodnie, że wina za ten stan rzeczy leży po stronie teatru.
Teatr chciał te sztuki wystawiać grzecznie, miały być uczesane, uporządkowane. Tymczasem cała ich uroda polegała na zaplanowanym nieładzie, anarchii, szokujących kontrastach, na miksie rzeczy pozornie do siebie nieprzystawalnych, ale przecież w życiu realnym współistniejących. Pakuła bowiem jak rasowy realista okazał się nadrealistą, który lokuje świat swojej wyobraźni na przecięciu mitu, papki kultury masowej i nieprawdopodobnego wręcz słuchu na język – można nawet podejrzewać, że urodził się drugi Białoszewski z nadwrażliwością na koślawości języka mowy codziennej.
Kiedy o tym wszystkim pisałem, Pakuła był jeszcze studentem w krakowskiej szkole teatralnej. Spodziewałem się, że już po dyplomie sam chwyci się za swoje sztuki i pokaże, jak je wystawiać, aby nie utracić ich szczególnej poezji. Tak też się stało.
Bohaterami swoich sztuk chętnie czyni dzieci – to gwarantuje, że ich chłonna wyobraźnia na równych prawach konsumuje filmy, seriale, potoczne obserwacje i mity. Stąd charakterystyczne często tytuły tych sztuk, nawiązujące do tropów mitycznych i legendarnych dramatów, jak choćby „Książę Niezłom”, echo sławnej tragedii Calderona „Książę Niezłomny” czy „Marcin wieczny Artur” z wyraźną aluzją do Rycerzy Okrągłego Stołu i „Donkiszot”, replika Rycerza Smętnego Oblicza. Często gęsto inkrustuje swoje sztuki fragmentami utworów klasycznych i współczesnych innego pióra, zderzając ze sobą i zmuszając do koegzystencji na przykład wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, fragmenty z tragedii Szekspira i Marcina Świetlickiego. Z tych miksów wyłania się okrutny świat wyobraźni zainfekowanej wszystkimi grzechami świata tego, przemocą, wykluczeniem, jaskrawą niesprawiedliwością. Niektóre pomysły prowadzą do hipnotycznych filmów Davida Lyncha czy labiryntów Roberta Altmana, inne do skrytych fobii i urazów zbiorowych.
Książka „Jak nie zabiłem swego ojca i jak bardzo tego żałuję” wyrasta z tych doświadczeń, z tak właśnie wypracowanego warsztatu. Pisarz porusza się najczęściej „pomiędzy”, szukając w zderzeniu form odpowiedzi na dręczące go pytania.
Wiadomość o okropnej chorobie (rak trzustki, praktycznie niewyleczalny) spada jak grom z jasnego nieba. Tak to się zaczyna: „No więc tak. Listopad, niemal koniec świata. Tata ląduje na SOR-ze w Święto Niepodległości, ma pięćdziesiąt dziewięć lat. Ja mam trzydzieści sześć. O jego raku i nierokujących markerach dowiaduję się już w Krakowie, siedząc z Zuzią w Il Calzone pod Teatrem Starym. Rozmawiam z mamą przez telefon i płaczę do swojej pizzy. Zuzia natychmiast do mnie dołącza i płaczemy razem, nie zważając na kelnerów i innych klientów, szloch pochłania nas w całości (uprzedzam, w tej książce dużo płaczemy, a jeśli nawet nie dużo płaczemy, to strasznie płaczemy)”.
Ojciec nieuchronnie odchodzi i nic nie jest w stanie tego odwrócić, choć przecież mówi się, że nadzieja umiera ostatnia – w końcu trzy procent cierpiących na ten nowotwór przeżywa wściekły atak niszczących organizm komórek. Najbliżsi są bezsilni. Pisarz płacze. Nie wstydzi się tych łez. Jego szczerość sprawia, że czytelnik czuje się onieśmielony. Wpuszczony do świata intymnych przeżyć, zwierzeń, nie może udawać, że to go przecież nie dotyczy czy nie dotyka. Sugestywne, szczere pisanie Pakuły, wyrzucane gwałtownie na papier przekleństwa i łzy – wszystko to w pewien sposób obezwładnia. Wyklucza obojętność czytelnika albo stosunek recenzenta, który oglądałby tekst przez „mędrca szkiełko i oko”. Rodzi się szczególny, emocjonalny charakter lektury – rodzaj wspólnictwa. A jednak nie powstaje wrażenia jakiegoś emocjonalnego nadużycia czy szantażu. Z tego wszystkiego wyłania się prawda granicznego doświadczenia, które nie każdy jest w stanie wyrazić. Pisarz też kapituluje. Zasłania się swoimi utworami literackimi. To dobra maska. Bez niej trudno byłoby tę książkę wytrzymać emocjonalnie.
Pakuła nie jest jest ani pierwszym, ani jednym pisarzem, który zmaga się z odejściem kogoś bardzo bliskiego, towarzyszy mu w bólu, próbuje pomóc, jakoś umniejszyć ból, złagodzić cierpienie. Bywały już podobne próby zapisu – dość przypomnieć „Ćwiczenia z utraty” Agaty Tuszyńskiej. I nie rzecz w porównaniach. Tym razem bowiem obcujemy nie tylko z zapisem walki z nieczułą na zaklęcia i wyzwiska chorobą (bez szans na powodzenie w nierównej walce), ale z obrazem strumienia życia, które przecież płynie razem, równolegle, pod spodem, obok.
Pisarz pozostaje pisarzem. Zapisuje więc, zaklina słowami rzeczywistość, zatrzymuje w ten sposób czas, choć to przecież złudne, bo kto widział czas? Pisarz nie tylko zapisuje stan swego ducha, swoje obserwacje, swój gniew i bezradność. Znaczy również ślady swojego zawodowego życia, a między innymi odnotowuje, jak toczą się próby w krakowskim teatrze Łaźnia Nowa, jak postępuje praca nad jego najnowszym dramatem „Stanisław Lem vs Philip K. Dick”, pisanym na zamówienie teatru. To właśnie tę sztukę, już gotową, włączy autor do swojej opowieści o bolesnym okresie pożegnania z ojcem. Sztukę tę zresztą Pakuła wyreżyseruje w teatrze, a przed premierą powie: „Interesujące było dla mnie zderzenie tych dwóch diametralnie różnych osobowości. Z jednej strony mamy mistycyzm, poszukiwania duchowe, szaleństwa Dicka, a z drugiej niezłomny ateizm Lema, jego drwinę z wiary, pronaukowość. Ustawiam się zdecydowanie po stronie Lema, ale namiętności i obsesje Dicka są po prostu fascynujące”.
W tej wypowiedzi tkwi odpowiedź na pytanie, co robi ta sztuka w książce Mateusza Pakuły. Pisarz jasno przedstawiający swoje racje, będący po stronie Lema, jego racjonalnego poglądu na świat i przekonania, że tylko lekceważone oświecenie może przynieść nieco nadziei, w swoich zapiskach na odejście ojca deklaruje się jako człowiek, który nie szuka pociechy w religii czy magii. Co przecież nie znaczy, że ból znosi się wtedy łatwiej – może i trudniej, bo wiara, kto wie, może ułatwia przejście przez morze cierpień, obietnica nagrody łagodzi udrękę. Ale pewność, że życie to wszystko, co mamy do dyspozycji, stawia prawdziwie wyzwania, od których nie da się uciec – chyba że do literatury, do sztuki, gdzie niejeden odkrywa swój azyl. Pisarz mierzy się z ekstremalnym doświadczeniem, z niewyobrażalnym cierpieniem (i upodleniem), którego już nie chcemy. Nie oszczędza ani siebie, ani czytelnika. Nie unika opisów drastycznych, choć naturalizm spotyka się z przedziwnym estetyzowaniem doznań. Jak choćby wtedy, kiedy po raz pierwszy uczestniczy w kąpieli schorowanego ojca: „nie mogę się napatrzeć na jego przyrodniczo fascynujące ciało, chude do niemożliwości ręce i nogi, ramiona i uda zwłaszcza, tyłek w zaniku, plecy, przez które widać cały kręgosłup i każde żebro. I tylko brzuch jak beczka, i czasem lewa ręka za łokciem pełna wody z kroplówki, więc nawet nie aż taka chuda”. Ale im bliżej końca, tym boleśniej. Tym trudniej wytrzymać.
Nie może tego znieść ojciec, szukający pomocy w odejściu na własnych warunkach. Pojawiają się moralne rozdarcia i ostateczne pytania – jak dalece ciało może poniżyć człowieka? Co na to obojętny świat? Pojawia się myśl o eutanazji, o którą błaga umierający. I niezdolność spełnienia jego prośby. Stąd tytuł tej książki i powtarzające się jak refren wiele razy to samo zdanie: „Męczy mnie obraz taty próbującego przełknąć hydroksyzynę”. To jak dręczący koszmar, w którym zamyka się cała historia cierpienia nie na ludzką miarę.

Jak nie zabiłem swego ojca i jak bardzo tego żałuję, Mateusz Pakuła, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2021, s. 222, ISBN 978-83-66599-30-7.

Poprzedni

Fejk niusy

Następny

Eliminacje MŚ Katar 2022: Duńczycy i Niemcy już awansowali

Zostaw komentarz