20 listopada 2024
trybunna-logo

Królowa polskiego stylu

Z GRAŻYNĄ HASE rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Imię i nazwisko „Grażyna Hase” kojarzyło mi się w czasach PRL z jakimś blaskiem, splendorem, czymś odległym od zwykłej codzienności, mitycznym niemal i trochę tajemniczym. Zwłaszcza nazwisko „Hase” brzmiało w uchu jakoś wytwornie, cudzoziemsko, nietutejszo. I rzeczywiście, Grażyna Hase, niekoronowana królowa polskiej mody, jedna z kreatorek złotych lat mody polskiej była ucieleśnieniem tego świata, który kwitł dzięki twórczej inwencji takich kobiet i artystek jak ona. Dźwięczne nazwisko Hase co rusz dało się słyszeć a to z telewizora, najczęściej w magazynie kulturalnym „Pegaz”, a to z radia, a to ze stron wydawanych w ogromnych nakładach kolorowych tygodników takich jak „Kobieta i Życie” czy „Przyjaciółka”, a to z Polskiej Kroniki Filmowej obowiązkowo poprzedzającej seanse w kinach. Do tego dochodziło słowo „galeria” i ta triada słów-dźwięków – „Galeria Grażyny Hase”, która emanowała wytwornością i lepszym światem. A że wizerunki fotograficzne Grażyny Hase osobiście rzadko widywałem, a ponadto pojawiała się ona na nich wciąż w różnych kreacjach czy wcieleniach, zawsze piękna, szykowna i imponująca, ale jakże prawdziwie czarodziejsko zmienna i trudna do rozpoznania, wydawała mi się ona postacią niemal mityczną, tajemniczą, enigmatyczną. Bywało, że podejrzewałem, iż Grażyna Hase naprawdę nie istnieje, że jest jedynie tworem czyjejś fantazji, czarującym wytworem mistyfikacji medialnej.

Czasy „niewinnych czarodziejów”

Wszystko to ożywiło mi się w pamięci, gdy przeczytałem książkę Krzysztofa Tomasika. Ceniony za skrupulatność biograf pięknych i utalentowanych kobiet, stworzył książkowy portret artystki. „Grażyna Hase. Miłość, moda, sztuka” to opowieść o jej życiu i pracy twórczej. Zaczyna się od samego początku, od krótkiej historii rodziny i losu wojennego dziecka urodzonego w pierwszych dniach strasznego 1939 roku, ale bardzo szybko wchodzimy w rozjaśniający szarość codzienności blask pokazów mody, świat modelek, projektantów, świat którego koryfeuszką była najpierw „polska Coco Chanel”, Jadwiga Grabowska, a później właśnie Grażyna Hase, początkowo we współpracy z Barbarą Hoff. A do tego setki personaliów, epizodów, anegdot, sztuka, miłość, a raczej miłości, choćby szalone małżeństwo z węgierskim aktorem czy najważniejszy, długi związek z innym uosobieniem światowości i wytworności w tamtych czasach, legendarnym Wowo Bielickim, wybitnym scenografem teatralnym i telewizyjnym, reżyserem, wytwornym i bardzo przystojnym mężczyzną, odznaczającym się wielka kulturą bycia, prawdziwym arbitrem elegancji, niezapomnianym playboyem z „Do widzenia do jutra” Jakuba (Janusza) Morgensterna. Wowo Bielickiego określa Grażyna Hase jako mężczyznę jej życia. Choć po latach związku rozstali się, to dla artystki pozostał on wzorem mężczyzny i partnera, czułego inteligentnego, eleganckiego i opiekuńczego i pomocnego, nie tylko w wymiarze osobistym, ale także zawodowym. Edycja o której mowa ma jeszcze jeden dodatkowy walor – jest przepełniona ikonografią, licznymi fotografiami, szkicami projektanckimi czy skanami cudownych okładek kolorowych pism tamtych lat, na których pojawiała się także w roli modelki. Czytałem opowieść o Grażynie Hase równocześnie z dozą uczucia nostalgii także za moimi dawnymi czasy, ale też jako opowieść o czymś dla mnie nowym, właściwie mi wtedy, bo i skąd, nieznanym – o PRL-owskim (choć Grażyna Hase sięgała już laurów międzynarodowych, w tym Paryża i szwajcarskiego Montreux) świecie mody, wokół którego krążyły wszystkie kolorowe ptaki tamtych lat, aktorzy, reżyserzy, „gwiazdki”, wszelacy ludzie różnych zawodów twórczych. Ten świat narodzony tuż po październiku 56 warszawskich klubów „Stodoła” i „Hybrydy”, kortów i basenu „Legii”, świat „Przekroju”, męskich kreacji Leopolda Tyrmanda, świat Romana Polańskiego, Jerzego Skolimowskiego, Zbigniewa Cybulskiego, Basi Kwiatkowskiej, Henia Melomana, wybitnych jazzmanów i ich koncertów, szampańskich balów, świat kolorowej mody, świat „niewinnych czarodziejów”, także świat Grażyny Hase, najpierw jako anonimowego jeszcze „kociaka” z barwnej okładki „Przekroju” z jesieni roku 1957, a później modelki i niezwykle kreatywnej projektantki mody. Latem 1980 roku dokonania artystyczne Grażyny Hase zostały ukoronowane otwarciem jej galerii przy Marszałkowskiej, nieopodal placu Unii Lubelskiej, a osiem lat później inauguracją drugiej galerii, tym razem w malowniczym otoczeniu warszawskiego Rynku Starego Miasta. Wybitne dokonania Grażyny Hase zasługują nie tylko na książkę o niej i jej barwnym życiu. Zasługują także na syntetyczną wystawę-przegląd-syntezę jej twórczości. Taką syntezą miała być planowana na kończący się rok wystawa w Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Niestety, z informacji jakich zasięgnąłem „w dyrekcji” tejże placówki wynika, że wskutek nieprzyznania przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego dotacji na tę wystawę, nie odbyła się ona nie tylko w tym roku, ale i nie odbędzie się w przyszłym. Brak bliższej wiedzy o przyczynach tego wycofania się potencjalnych organizatorów z organizacji planowanej wystawy nakazuje mi powstrzymać się od jakichkolwiek spekulacji na ten temat, aczkolwiek domysły nasuwają się – ujmując rzecz oględnie – różne. Póki co, wypada jednak zachować nadzieję, że taka wystawa kiedyś, prędzej czy później, powstanie i ucieszy nasze oczy, smak estetyczny i receptory piękna.

Rozmawiamy tuż po 50 rocznicy Pani debiutu jako projektantki mody…

Zaczęło się 7 listopada 1967 od pokazu projektów dla późniejszej firmy „Cora”, wtedy jeszcze pod inna nazwą. Przy Terespolskiej 4. To moja druga data urodzin. Urodzin jako projektantki.

Projektowała Pani modę dla kobiet, stroje dla obsługi hoteli „Europejskiego”, „Forum”, „Victoria” w Warszawie, dla zakopiańskiego „Kasprowego”, dla służby zdrowia, dla PLL „Lot”, modę dla dzieci, niektóre elementy wyposażenia ekip olimpijskich, zainspirowała Pani modę na ubiory inspirowane wzorami ludowymi i krojem mundurowym, projektowała stroje dla filmów, na przykład do „Motylem jestem” Gruzy czy „Zygfryda” Domalika, dla Teatru Telewizji, do „Brata marnotrawnego” Oscara Wilde. Pani wyobraźnia artystyczna, Pani estetyka, Pani sztuka projektancka do dziś wywiera wpływ, nawet poza świadomością większości z nas, na nasze gusty, nawyki estetyczne. Była Pani jednym z ważnych demiurgów polskiej wyobraźni…

Coś w tym jest, co pan mówi, ale myślę, że niektórzy po pewnym czasie zaczęli się obawiać, że gdy otworzą lodówkę to wyskoczy z niej Grażyna Hase. To działo się niejako w biegu, spontanicznie, żyłam pełnią życia, równolegle z moim życiem prywatnym. A że zwracano się do mnie o różne prace, to traktowałam to poważnie i domagałam się w tym względzie wzajemności.

Dobrze pamiętam, że Pani obecność na scenie twórczej w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zaznaczała się choćby w popularnym telewizyjnym magazynie kulturalnym „Pegaz”, w którym bardzo często jako puentę kolejnego wydania emitowano reportaż z kolejnej „wystawy w galerii Grażyny Hase. Była Pani współtwórczynią współczesnej polskiej Formy, polskiego Stylu, w szerokim tych słów znaczeniu…

Ale nigdy nikt tak tego nie zdefiniował poza panem (śmiech).

Chętnie przypiszę się do autorstwa tak sformułowanej definicji. Skąd Pani czerpała twórcze inspiracje, z jakich warstw wyobraźni?

To się dokonywało spontanicznie, przypadkowo, intuicyjnie, tym bardziej, że nigdy nie planowałam, że będę projektantką mody. To się stało samo z siebie. Wiele inspiracji czerpałam z podróży, choćby te pamiętne czapki „leninówki” i szynele, z którymi wróciłam z pobytu w Moskwie, tuż przed 50 rocznicą Wielkiej Rewolucji Październikowej.

To był rok 1967, pełnia realnego socjalizmu i sojuszu polsko-radzieckiego. Czy to zagranie podczas pokazu kolekcji „Kozak Look”, najpierw, premierowo w „Dziekance” przy Krakowskim Przedmieściu, potem w TPPR na Foksal i w „Stodole”, motywem „stroju Lenina” i inspiracjami z radzieckiej rewolucji w modzie nie było ryzykowne, bo mogło być odczytane jako polityczne kpinki?

To było szalenie niebezpieczne, to nie były dzisiejsze czasy swobodnej jednak ekspresji kulturowej w tym zakresie. Przy czym ja nie byłam wtedy świadoma tego niebezpieczeństwa, po prostu byłam zafascynowana Rosją i jej kulturą. Lenin, którego figura w mojej postaci pojawiła się na tym pokazie, nie był w moim zamiarze karykaturą. To był dla mnie rosyjski inteligent, który ubierał się w stylu angielskim, w tkaninę typu tweed, a ja to przetworzyłam na stroik damski. Sposób bycia Lenina podglądałam zresztą także w polskim muzeum Lenina, w Poroninie i przebrałam się za niego, naśladując między innymi jego charakterystyczny gest zatykania palców za brzeg kamizelki. To była dla mnie zabawa, choć moi koledzy ze studiów, a byłam wtedy na pierwszym roku, potraktowali to zbyt „sierioznie”, chcieli zrobić kpiarską zgrywę i nawet przynieśli na pokaz czerwone szturmówki. Potem nawet zrobili happening, do którego wykorzystali plik wykupionych egzemplarzy „Trybuny Ludu” z rocznicowym wizerunkiem Lenina i domalowywali mu wąsy, fryzury i rozmaite akcesoria, co zakończyło się przykrymi konsekwencjami dla dwóch kolegów, mimo, że nie było w tym intencji kontestatorskiej, a jedynie młodzieżowa zgrywa.

Wróćmy wprost do Pani roli w rozkwicie polskiego design, wzornictwa w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Na głośnym pokazie na festiwalu w Montreux w Szwajcarii w 1968 roku nazwano Panią „polską Mary Quant”. Nigdy nie była Pani zamknięta w czterech ścianach galerii, lecz Pani estetyka przekraczała granice i promieniowała na otaczający świat.

Pociągały mnie różne dziedziny sztuki. Na przykład łączenie mody z muzyką. I nie chodziło tylko o zwykłe, mechaniczne, muzyczne tło pokazów mody, ale o swoistą interakcję tych dwóch ekspresji. Muzykę specjalnie podkładaliśmy lub kształtowaliśmy pokaz mody pod charakter muzyki. Odbyły się nawet pokazy, widowiska pod hasłem „Muzyka i moda”, w reżyserii Wowo Bielickiego, w których wykorzystane zostały różne poetyki muzyczne, w tym m.in. jazz, bardzo w tamtych czasach modny.

Prawdziwa polifonia artystyczna. Niejednokrotnie, gdy zwracam uwagę na polskie wzornictwo mody, odnoszę wrażenie, że we współczesnych krojach i kolorach widzę „dzieci i wnuki” Pani inspiracji, przetworzone, czasem dalece, ale jednak zauważalne dla spostrzegawczego obserwatora. To tak jak z cukrem w herbacie – nie widać go, a jednak czuje się jego posmak.

Ja też czasem mam wrażenie, że wiele moich projektów i ich przetworzeń żyje poza mną. Ale też bywa, że po dziś dzień widzę na ulicy wprost swoje wzory, które przetrwały, bo były wykonane z dobrych tkanin. A poza tym wiele przekazałam moim studentom, także zagranicznym, którzy w swojej własnej pracy artystycznej idą czasami torami także i po trosze mojej wyobraźni.

Okres na który przypadła Pani największa aktywność, lata od 1957 roku, które nazywam latami „niewinnych czarodziejów” począwszy, miały tę cechę, że tworzyły niejako równoległy do oficjalnego obiegu kultury, ten jej nurt, który nie był nakierowany na formowanie postaw ideowych, moralnych, wspólnotowych, patriotycznych, lecz odpowiadał na potrzeby jednostki, na jej aspiracje prywatne, estetyczne, współtworzące urodę prywatnego życia, jego komfort. Słowem, na segment kultury, który dawał jej oddech od więzów życia publicznego, polityki, propagandy czyhających na swobodę „istnienia poszczególnego”. To stwarzało skromną, polską namiastkę „dolce vita”, enklawy wolności od opresji systemowej.

Tak, to była samoobrona. Ludzie bronili się, często nawet nie wiedząc, że się bronią. A przy okazji był to prawdziwie złoty okres polskiej kultury, także na niwie teatru, filmu, muzyki, grafiki. Pokazuje to nawet bibliografia tej książki o mnie, bardzo zresztą niekompletna. To były bardzo ciekawe czasy. Do tego tworzyliśmy stosunkowo zwarte środowisko, mimo wewnętrznych animozji, podczas gdy w dzisiejszych, kompletnie odmiennych czasach, wszystko jest jakby rozproszone.

Dla mnie wspaniały jest jeszcze jeden aspekt Pani działalności. Udowodniła Pani w praktyce, że inwencja utalentowanej artystki może zrównoważyć niedobory kulturowe kraju. Polska, ciężko potraktowana przez historię, przez liczne dziesięciolecia, nawet stulecia pozbawiona możliwości normalnego, suwerennego rozwoju cywilizacyjnego, kulturowego, nie miała tak bogatych tradycji kreacji mody jak Francja czy Włochy. A Pani pokazała, że bez wielkich tradycji i środków, można nawiązać skuteczną rywalizację z gigantami europejskiego designu, dzięki czemu Polska zza żelaznej kurtyny mogła stać się ważnym europejski uczestnikiem rynku mody.

Chętnie przystanę na taką diagnozę pod warunkiem kilku korekt. Po pierwsze, to nie tylko moja zasługa, ale sporego kręgu osób. Nie można choćby pominąć mojej utalentowanej koleżanki Basi Hoff, z którą łączyły mnie nie tylko zainteresowania zawodowe, branża projektowania mody, ale także, jak niektórzy żartowali, czteroliterowe nazwiska zaczynające się na literę „h”. Zdarzało się, że nas mylono, co Basię irytowało, a mnie bawiło. Po drugie, Polska zawsze miała świetne wełny, z których zakłady w Bielsku produkowały ubrania dla Anglików. Poza tym przed wojną były w Polsce świetne domy mody. Po wojnie pojawiła się potrzeba ubrania społeczeństwa, a przemysł odzieżowy był zniszczony. Na początku potrzebne były przede wszystkim kombinezony i stroje robocze, a gustowny strój, a nawet starannie uczesane włosy i czyste paznokcie były traktowane z nieufnością, a bywało, że potępiane jako przejaw nawyków burżuazyjnych. Jednak po pewnym czasie powstała potrzeba mody i nowej estetyki. I w tę potrzebę weszliśmy z naszymi pomysłami. W tamtych czasach Polki były szykowne, eleganckie, dziś dopiero jest upadek w tej dziedzinie, mimo że możliwości są nieporównywalnie większe. I niby jest jakiś świat mody…

…dziś mówi się „modowy”

…niby są jacyś projektanci, a na ulicach znów stało się szaro-buro.

Nie da się ukryć.
Dziękuję za rozmowę.

Poprzedni

Ostatni akcent roku Conrada

Następny

Kopalnia „Wujek” – dobro poświęcone, dobro uratowane