16 listopada 2024
trybunna-logo

Kolczatka pod pończochą

Premiera „Zaćmy” Ryszarda Bugajskiego (reżyser i autor scenariusza), która miała miejsce przed pięciu laty, przeszła właściwie bez echa. Media odnotowały film zdawkowo, szablonowo, jakby z zakłopotaniem, wyrażającym, jak się zdaje, bezradność, nieumiejętność zinterpretowania sensu. Jakby nie wiedziano jak się do tego „dziwnego” filmu odnieść, więc ograniczono się do suchych informacji, że to film o Julii Brystygierowej, sławnej płk „Lunie”, współodpowiedzialnej za represje w latach 1945-1956 dyrektorce V i III Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i o jej późniejszych, już po odejściu z funkcji, kontaktach z katolickim środowiskiem podwarszawskich Lasek, w tym z prymasem Polski Stefanem Wyszyńskim.

O klimacie filmu, jego wymowie, sensach, fakturze formalnej, proporcjach między „prawdą a zmyśleniem”, nie sposób było czegokolwiek się dowiedzieć, niczego wywnioskować. Nie odnotowano nawet świetnej kreacji Marii Mamony w roli głównej. Film przemknął przez ekrany jak meteor, niemal chyłkiem, na krótko, przez nieliczne kina, na pojedynczych seansach. Od czasu do czasu błąkał się, z rzadka, w niszowych stacjach telewizyjnych, aż w końcu pokazała go rządowa Dwójka, choć o tak późnej, nocnej porze, że pewnie i tym razem obejrzała go garstka widzów.
Tymczasem „Zaćmę”, przy wszystkich zaletach i wadach, można odczytać jako intrygującą, a przy tym niejednowarstwową metaforę mentalnej dyktatury Kościoła katolickiego w Polsce, jego władania nad świadomością i emocjami wielu ludzi, także tych dalekich od jakkolwiek pojmowanych postaw fideistycznych i dalekich od Instytucji. Bugajski zakreśla w swoim filmie sytuację fabularną, w której Julia przyjeżdża do zakładu dla niewidomych dzieci, na umówione spotkanie z prymasem, o które zabiegała, korzystając z poznania zakonnicy z tego kręgu. Julia przyjechała na to spotkanie niczym na audiencję u udzielnego władcy.
Gustownie ubrana w elegancką garsonkę, z torebką, z naszyjnikiem z pereł, w eleganckich pantoflach, w stylu dobrze sytuowanej warszawskiej mieszczki (jest redaktorką w prestiżowym wydawnictwie, a przy tym literatką, autorką powieści) przybyła pełna tremy i niepokoju. Nie wyjawia żadnego konkretnego celu tej rozmowy. Nie chce go zdradzić nie tylko życzliwej jej, nieco naiwnej Benedykcie (Małgorzata Zajączkowska), ale też księdzu (Janusz Gajos), który próbuje wydobyć od Julii, dla prymasa, wyznanie co do intencji jej wizyty.
Ksiądz okazuje się ofiarą UB, był więziony i utracił wzrok w wyniku przesłuchań („wypalono mu oczy papierosem”). W ekspozycji Bugajski pokazał zewnętrzny kontrast, dystans Julii do środowiska, w którego otoczeniu się znalazła.
Z obrzydzeniem odsuwa od siebie siermiężne, stołówkowe danie kolacyjne w postaci jakiejś lichej kiełbasy lub kaszanki, nieustannie i zachłanną namiętnością pali papierosy, zapalając je za pomocą eleganckiej zapalniczki i nie stroniąc od alkoholu. W torebce nosi też pistolet.
Gdy udaje się na chwilę do pobliskiej gospody, aby zadzwonić do Warszawy, przydarzają się jej dwie sytuacje, jakby symetrycznie wyrażające dwoistość sytuacji w Polsce i dwoistość jej osobistej pozycji. Pierwszą tworzy przypadkowy kontakt z podpitym uczestnikiem (Kazimierz Kaczor) zakończonej właśnie stypy po pogrzebie „bohatera spod Monte Cassino”, zmarłym przedwcześnie jako ofiara represji UB. Za chwilę Julia przegląda się w lustrze instytucji, w której jeszcze niedawno pełniła prominentną rolę, bo jest w upokarzający sposób indagowana i rewidowana przez dwóch młodych milicjantów, którzy ją – wpływową niegdyś Julię z MBP traktują – prawdopodobnie nieświadomi tego z kim mają do czynienia – z pogardą i brutalnością.
W ciągu kilku minut Julia styka się z dwiema ekspresjami wrogości i opresji: ze strony antykomunistycznej części społeczeństwa i ze strony aparatu, którego była ważną eksponentką. Daje jej to jakby rodzaj moralnej iluminacji i poczucie kompletnego wyobcowania. Julia doświadcza też na terenie ośrodka oznak inwigilacji przez SB. Niezawodny instynkt i wiedza doświadczonej „bezpieczniaczki” podpowiadają jej, że informatorem „firmy” jest dozorca Marian (Sławomir Orzechowski).
Beszta go za to brutalnie, wyzywając od „jebanych chujów pierdolonych” – w końcu mimo manier eleganckiej i wykształconej we Lwowie i Paryżu doktor filozofii, była funkcjonariuszką MBP, a jak wiadomo, świecie służb posługiwanie się słownictwem odległym od języka skautów należy do sznytu, który można nawet nazwać dobrym tonem. Od niego też dowiaduje się o antysemickich nastrojach w aparacie, na co reaguje furią. Czekająca na „audiencję” u prymasa Julia poddana zostaje sekwencji prób na cierpliwość i zdolność do zniesienia drobnych upokorzeń, które jednak dla niej, osoby władczej z natury i przyzwyczajonej do okazywania jej respektu są trudnym doświadczeniem. W końcu trafia przed oblicze prymasa (Marek Kalita), ale nie tylko sama ma problem z ekspresją tych pytań i wątpliwości, które zamierzała mu przedłożyć, ale także z jego strony napotyka na sztywną barierę daleko idącej rezerwy, ostentacyjnego dystansu i niechęci.
Źródła tej postawy nie są wprawdzie niemożliwe do zrozumienia, ale przecież Julia przyjechała na spotkanie z nim z nadzieją na „dialog” jej, Żydówki, ekskomunistki i ateistki z Wielkim Chrześcijaninem. Rozmowa „nie klei się” i kończy się fiaskiem. Julia nie wytrzymuje rozmowy nerwowo i na koniec rzuca prymasowi w twarz oskarżenie, że jest tylko jednym z „klechów, którzy klepią pacierze”, nie zainteresowanych „człowiekiem” i jego dramatem. Ze swej strony prymas objawia się jako człowiek zamknięty, chłodny, ostentacyjny tylko w aktach dewocji. Cała ta realistyczna, choć przez nieuchronną kondensację w czasie nieco „odrealniona” faktura, momentami ustępuje w filmie Bugajskiego fragmentom rodem z innej poetyki. Niektóre skryte są w konwencji koszmarów sennych lub na granicy jawy i snu, ale niektóre pokazane są wprost, w trybie „jawy”, realności, jak na przykład scena z ogromnym krucyfiksem z ociekającą krwią figurą Chrystusa. Chrystus zresztą, jako aluzja objawia się Julii także poprzez fizyczny, nawiązujący do ikonografii „chrystusowej (blada, pociągła, umęczona, młoda twarz okolona czarną brodą) wizerunek przesłuchiwanego przez nią więźnia (Bartosz Porczyk).
W tych fragmentach Bugajski dość ryzykownie porusza się na granicy dobrego gustu artystycznego. Ryzykowne są też sceny w których Julia okazuje nadmierną, histeryczną ekspresję, włącznie z rzucaniem się na podłogę. Szczęśliwie, wiążącym się z tymi scenami estetycznym (i wiążącym się z psychologicznym prawdopodobieństwem) niebezpieczeństwom zapobiega świetna w tej roli Maria Mamona.
Jako się wyżej rzekło, „Zaćmie” nie poświęcono żadnego szerszego omówienia, żadnej analizy, która poza odniesieniem się do artystycznej tkanki filmu byłaby próbą usytuowania go w przestrzeni polskiego kina, w tym w ramach nurtu „rozrachunkowego”, którego zmarły w 2019 roku Ryszard Bugajski był jednym z najważniejszych przedstawicieli jako twórca głośnego „Przesłuchania” (1981), a po latach także „Śmierci rotmistrza Pileckiego” (2009). Nie wypowiadał się na jego temat także sam twórca. Przy interpretacji sensów utworu, wobec braku deklaracji intencji ze strony twórcy, widz skazany jest więc wyłącznie na własne hipotezy, domysły, tropy.
Co do mnie, odbieram ten film jako – trudno orzec czy aprobatywną czy krytyczną, bo reżyser zdaje się lawirować pośród mnożonych niejednoznaczności – metaforę głębokiego (i ponurego) cienia, jaki Kościół katolicki w Polsce kładzie na życiu tego kraju. Oto przedstawicielka panującego ustroju, zarówno jako potężna niegdyś funkcjonariuszka aparatu czasów stalinowskich, jak i jako przedstawicielka elity z kręgów nadbudowy socjalistycznego państwa czasów gomułkowskich, udaje się, niczym Jonasz we wnętrzności wieloryba, przed oblicze świata kościelnego, katolickiego, podobno „uciemiężonego” w ateistycznym państwie. Jak przed Wyrocznię, Hegemona, Jedyny Autorytet, by dowiedzieć się, być może, „jak żyć”, bo tylko tam, a już nie w wyznawanej niegdyś przez siebie Doktrynie, Ideologii, upatruje szansę odpowiedzi na to pytanie.
I choć na poziomie zewnętrznym wyjeżdża z ośrodka rozczarowana, zarówno intelektualnie jak emocjonalnie, to puentująca film scena zdaje się sugerować widzowi odpowiedź na pytanie, kto ostatecznie okazał się zwycięzcą w tej konfrontacji.
Wracając do Warszawy, Julia zatrzymuje na chwilę swojego moskwicza na pustej szosie, wyjmuje z torebki „skradzioną”, okrwawioną metalową kolczatkę, za pomocą której prymas zadawał sobie cierpienie w akcie umartwienia ciała. Podnosi spódnicę, na chwilę odpina pończochę od żabki i zapina kolczatkę na nagim udzie, po czym pokrywa ją szczelnie pończochą.
Robi to wrażenie metafory intymnej i nieco nawet perwersyjnej. W świetle przyszłej walki Kościoła kat. z prawami kobiet w Polsce i ujawnienia kościelnych grzechów cielesnych, tej walki której najokrutniejszych rezultatów jesteśmy właśnie świadkami, można i w tej scenie dopatrzeć się metafory kościelnej „niewoli egipskiej”, w jakiej ciągle tkwi Polska.
Ten realistyczny, choć na pewno wolny od jednoznacznej publicystyki film, jest intrygujący, barokowy, nieco tajemniczy, a na pewno inspirujący do myślenia.

„Zaćma”, (2016), scenariusz i reżyseria Ryszard Bugajski, zdj. Arkadiusz Tomiak, scenogr. Andrzej Haliński, muz. Shane Harvey, w roli głównej Maria Mamona, Polska 2016

Poprzedni

Zwycięstwo konserwatystów, cień Ameryki

Następny

Wojciech Karolak (1939-2021)

Zostaw komentarz