22 listopada 2024
trybunna-logo

Kapsułki pamięci

Kapsułki pamięci

Kapsułki

Dziadek z POW

Może być „dziadek z Wehrmachtu”, może być z POW, ale po kolei. Zanim zagłębiłem się z zainteresowaniem, a nawet z pasją w historię XX wieku, historią dla mnie, jak dla większości niedorostków, byli tylko kolorowi bohaterowie, od Średniowiecza do XVIII wieku, w zbrojach, czapkach, perukach, z mieczami, szablami, rapierami i szpadami, od sienkiewiczowskich „Krzyżaków” czy „Quentina Durwarda” Waltera Scotta, poprzez „Panią de Montsoreau” czy „Trzech muszkieterów” Aleksandra Dumasa-ojca, po „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego. Ani umundurowania współczesne ani „siwy strzelca strój” mnie – mówiąc językiem młodzieży – „nie jarały”, podobnie jak rodzinna genealogia. Zmieniło się to dopiero w późnych czasach licealnych i studenckich, kiedy zainteresowałem się historią polityczną II RP. Na nieco wyższy etap weszło moje zainteresowanie, gdy dowiedziałem się, że mój dziadek Teofil Lubczyński (1897-1973), pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, był skromnym uczestnikiem epopei Legionów, jako żołnierz II Brygady, a także Polskiej Organizacji Wojskowej. Dziadka nigdy osobiście nie poznałem (choć to i owo się o nim dowiedziałem) bo po 1 września 1939 roku poszedł na front kampanii wrześniowej, a jednocześnie skorzystał z okazji, by wymiksować się z rodziny. Odziedziczyłem po nim tylko dyplomy: Krzyża Legionowego podpisany przez Józefa Piłsudskiego i Walerego Sławka (nie wiem czy własnoręcznie czy faksymilem) oraz Krzyża Polskiej Organizacji Wojskowej, podpisany przez Edwarda Rydza i Adama Koca, oba nadane w latach 1919 i 1921. Z monografii „Polska Organizacja Wojskowa” Tomasza Nałęcza dowiedziałem się, że POW, której komendantem naczelnym był Rydz, późniejszy marszałek Polski, a komendantem warszawskim – pułkownik Adam Koc, stała się po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku podstawą kadrową, „kolebką” II Oddziału Sztabu Generalnego, czyli tzw. „Dwójki”, to jest kontrwywiadu i wywiadu. Mówiąc dobitniej, struktury POW przekształciły się w struktury „Dwójki”, zwanej też czasami potocznie „Defą”. Dziadek przystąpił do POW, a po odzyskaniu niepodległości pozostał zawodowo w wojsku, a bodaj od 1932 roku pracował w Sztabie Generalnym, w istniejącym do dziś gmachu u zbiegu Alei Niepodległości i Oczki w Warszawie. Ta funkcja, prawdopodobnie na dość niskim szczeblu, dobrze pasowała do charakteru dziadka, z jego skłonnością i talentem do „mimikry”. Zupełnie niedawno przeczytałem powieść radzieckiego pisarza Mikołaja Ostrowskiego „Zrodzeni z burzy”. Znalazłem tam przypis następującej treści: „POW – Polska Organizacja Wojskowa utworzona przez Piłsudskiego w 1914 roku, działająca z inspiracji i w porozumieniu z wywiadem austriackim; POW stała się kolebką tzw. Dwójki, czyli II oddziału Sztabu Generalnego w okresie międzywojennym”, ale też i taki oto fragment: „Wrona całą wojnę spędził w okopach. Był dwukrotnie kontuzjowany. Pochodził z podupadłej rodziny ziemiańskiej i z trudem awansował do rangi kapitana. Nie mając szczęścia w życiu, stał się na wojnie okrutny do ostateczności. Nienawidził szarej masy żołnierskiej, ale nienawidził także tych, którym na tyłach w dalekich sztabach po miastach upływało życie na hulankach i którzy rozkoszowali się wszystkim, co dla niego było niedostępne, Nie miał środków ani stosunków, które by go mogły wyciągnąć z błota frontowego do służby pozafrontowej, do odurzającego i wesołego życia. Ucieszył się, gdy dostał się do niewoli austriackiej, uniknął bowiem kuli w plecy od swoich żołnierzy, którzy nienawidzili go za okrucieństwo. Piłsudski zwerbował go w Galicji do swego legionu. Wrona znowu zajął się rzemiosłem zawodowego zabójcy, ale już z tamtej strony frontu, zmieniwszy kolor munduru i oznaki. Gdy Niemcy nie doszli do porozumienia z Piłsudskim i wsadzili go do twierdzy magdeburskiej (urządziwszy, naturalnie z komfortem, to teatralne więzienie), a legiony rozwiązali, Wrona uciekł do Warszawy, nie chcąc już bić się w armii austriackiej. W Warszawie odnaleźli go agenci z POW, a następnie razem z porucznikiem Zarembą, wysłali na Wołyń do Mogilnickiego”.
Lektura tego passusu wprowadziła mnie w stan silnego zaciekawienia. Oto bowiem spora część zawartych w nim uwag o kapitanie Wronie zgadzała się z treścią tego, co kilka razy, trochę mimochodem i od niechcenia, przekazał mi mój ojciec o swoim ojcu a moim, wspomnianym dziadku Teofilu z Legionów i POW. Mijałbym się z prawdą, gdybym napisał że wszystko zgadzało się „jeden do jednego”, co do joty, bo tak nie było, ale też było w tym sporo zbieżności z losem dziadka, m.in. co do charakteru jego służby, ale także co do jego osobistego charakteru, nie wolnego od skłonności do okrucieństwa i złych emocji. Podsunęło mi to hipotezę wyjaśniającą, dlaczego dziadek wykonał w życiu co najmniej kilka wolt, najpierw znikając „po angielsku”, a po wojnie stroniąc od rodziny, od starych kontaktów i znajomości, prowadząc samotnicze życie. Może ta mimikra miała go uchronić od zidentyfikowania, od czyjegoś odwetu (?), że wspomnę również i ten fakt, iż dawni „dwójkarze” byli na szczególnym celowniku stalinowskiego MBP i Informacji Wojskowej, jako wyjątkowi „wrogowie ludu” i zaciekli prześladowcy komunistów, zwłaszcza KPP.

Komisarz Pogorzelski

A skoro o „Dwójce” mowa, to tym razem o niejakim komisarzu Pogorzelskim. Był to szef przedwojennego referatu policyjnego, który zajmował się zwalczaniem komunistów. Był pasjonatem swojej pracy. Nie ograniczał się do poczynań czysto policyjnych, biurokratycznych, lecz studiował ideologię, którą zwalczał. Na półce w jego gabinecie przy ulicy Daniłowiczowskiej w Warszawie stały egzemplarze pism Marksa, Engelsa i Lenina. Z komunistami, których przesłuchiwał, wchodził w dialog, według niektórych relacji był wobec nich generalnie na ogół dość uprzejmy, nie okazywał im nienawiści. Tę moją skromną wiedzę o komisarzu Pogorzelskim wzbogacił reżyser filmowy i telewizyjny Łukasz Wylężałek, który zamyślał nawet o napisaniu scenariusza dotyczącego tej postaci. Wylężałek opowiedział mi o pewnym nieco paradoksalnym epizodzie. Wśród komunistów przesłuchiwanych przez Pogorzelskiego miała być młoda komunistka Julia, w przyszłości dyrektor X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Luna Brystygierowa (nazywana „krwawą Luną”). Działała ona we Lwowie, ale podczas przyjazdu do Warszawy została zatrzymana. To istotny fakt w świetle dalszych zdarzeń, tak jak naświetlił mi je Wylężałek, wyraźny fan tej tematyki. Otóż Pogorzelski miał spędzić okupację w Generalnej Guberni, prawdopodobnie w Warszawie, ale po wojnie, po przyłączeniu do Polski tzw. Ziem Odzyskanych z Wrocławiem, przeniósł się do tego miasta i podjął pracę w tamtejszym węźle kolejowym. Być może czuł na plecach oddech MBP i bał się zdemaskowania w stolicy, gdzie był znany. Jednak długo we Wrocławiu nie popracował. Został zidentyfikowany, aresztowany przez funkcjonariuszy MBP, przewieziony do Warszawy i doprowadzony przed oblicze Brystygierowej. Jakież musiało być jego zaskoczenie, gdy poznał w niej przesłuchiwaną przez siebie przed laty komunistkę. Próbowałem poznać późniejsze losy Pogorzelskiego, wyrok, jaki otrzymał (bo trudno przypuszczać, że puszczono go wolno), jak długo żył, ale mi się nie udało. Zainspirowany tą frapującą historią napisałem nawet szkic scenariusza i ofiarowałem go jako skromny upominek reżyserowi Wylężałkowi. Jak dotąd nie został wykorzystany, ale może kiedyś wyczytam w programie telewizyjnym informację o premierze filmu czy widowiska telewizyjnego na ten temat?

Ruy Blas”, czyli kac nie sprzyja kulturze

Na koniec zmiana nastroju na bardziej karnawałowy. Jestem namiętnym fanem dawnego Teatru Telewizji i bardzo lubię oglądać powtórki nagrań sprzed lat, zwłaszcza z lat 60-tych i 70-tych Mam też skromną kolekcję nagrań niektórych spektakli. Jest wśród nich „Ruy Blas” Wiktora Hugo w reżyserii Ludwika René, którego premiera odbyła się w 1 stycznia 1973 roku. Rolę tytułową zagrał co prawda Andrzej Seweryn, ale rolę prawdziwie główną – wspaniały Marek Walczewski, który na tle całej znakomitej obsady spektaklu, w roli Don Salluste de Bazana, dyrektora policji w Madrycie, wyróżnił się nowatorskim wtedy, bardzo nowoczesnym stylem gry. Ilekroć jednak rozmawiałem z aktorami grającymi w tym przedstawieniu, mieli oni o tym wyjątkowo mało do powiedzenia. Gdy w którąś rocznicę śmierci Marka Walczewskiego, w Teatrze Dramatycznym w Warszawie odbył się wieczór wspomnień, wymieniano różne jego role, ale o wspomnianej nikt się nawet nie zająknął. Gdy zabrałem głos i do wymienionych podczas wieczoru ról dodałem uwagę o wspaniałej kreacji Don Salluste’a odniosłem wrażenie, że zebrani nie wiedzą o czym mówię. I wtedy uświadomiłem sobie, że premiera tego spektaklu, który nigdy nie został ponownie wyemitowany, odbyła się w czasie, gdy większość rodaków odsypiała sylwestrową noc i leczyła kaca, więc nie miała głowy do Teatru Telewizji. Mnie to ominęło, bo konsekwentnie „od zawsze” ignoruję fetę sylwestrową, której zwyczajnie nie cierpię.

Poprzedni

Polska polityczna reprezentacja na Olimpiadę w Pekinie zasługuje na medal

Następny

Zimowe Igrzyska Olimpijskie 2022 w Pekinie przejdą do historii światowego ruchu olimpijskiego