Kapsułki
Sieroca i okolice, motywy kościelne, socjalistyczne, radzieckie i inne c.d.
Życie szkolne przy ulicy Sierocej nie samym jednak socjalizmem Broniewskiego i „towarzyszki Łukawskiej” oraz katechezą stało, ale także codziennym niemal „harataniem w gałę”, po lekcjach, a czasem i w ich trakcie, wagarowo na przyszkolnym boisku, bardzo lichym, nierównym, kamienistym, z jedną rurkową bramką, więc drugą musieliśmy sobie zorganizować z dwóch sześciobocznych, cementowych trylinek. Pod koniec szkoły, gdzieś w okolicach lat 1970-1971 roku, zaczęliśmy częściej popalać papierosy, na ogół bezfiltrowe „sporty” i popijać wino, po którego spożyciu zdarzało nam się nawet przychodzić na lekcje. Piliśmy i paliliśmy w różnych miejscach, w rozmaitych krzaczorach, czasem za „trupiarnią”, jak nazywało się budynek prosektorium przy pobliskim szpitalu klinicznym przy ulicy Chodźki. Pamiętam też popalanie tanich cygaretek „Liga” (czy „Ligia”?) w krzakach na wzgórzu, u podnóża Zamku Lubelskiego, gdzie już wtedy mieściło się regionalne muzeum, które niedawno oszpecił i zubożył (o szereg ciekawych eksponatów) generalnym remontem minister – pożal się Boże – kultury, Gliński. Po raz pierwszy słuchaliśmy też rocka (tego w gatunku hard), a kolega Władek Bicz, klasowy Atomek, złota rączka techniczna, każdej soboty około godziny dziewiątej puszczał z głośnika wystawionego w szkolnym oknie (w pracowni fizycznej) „Black Doga” Zeppelinów tak głośno i charcząco, że słyszała to cała dzielnica i że powodowało to nerwowe interwencje nauczycieli, dyrekcji lub woźnych. Władek ściszał wtedy duży jak mała walizka magnetofon szpulowy, ale po wyjściu interwenta znów dawał czadu decybelami. Walka z naszym „Czarnym Psem” była więc syzyfową pracą dorosłych, jak większość ich starań wychowawczych. Od tych czasów jestem bardzo sceptycznie nastawiony do poglądów, że młodego człowieka można czymś tam uformować i wychować zgodnie życzeniem dorosłych. Moje doświadczenie własne uczy, że na ogół nie można, więc daremne żale i próżny trud współczesnego Czarnka, krakowskiej Nowakowej i ich klonów rozsianych po całej Polsce. Z motywów „radzieckich” warto odnotować 100 rocznicę urodzin Lenina (1970). Byłem w wtedy w siódmej klasie i pamiętam, że nasza szkoła obchodziła ją bardzo uroczyście, a w całym mieście pełno było wizerunków Wodza Rewolucji. A życie materialne, praktyczne? Jak wspominałem w jednej z poprzednich kapsułek, w naszym bloku przy ulicy Sierocej posiadaczami prywatnego auta, poza moim ojcem z jego warburgiem 312 de luxe prod. NRD, było jeszcze tylko dwóch panów właścicieli prywatnych aut – jeden miał warszawę garbusa, a drugi moskwicza. Był to czas, gdy posiadanie własnego, prywatnego auta było rzadkością i budowało wokół ich właścicieli aurę „bogaczy”. Trudno w to uwierzyć w dzisiejszych czasach, w których posiadanie byle rzęcha jest faktem tak pospolitym, jak posiadanie spodni. Jak ja odbierałem wtedy status mojej rodziny? Jako ludzi (he, he) zamożnych, choć była to świadomość fałszywa, bo żadnymi bogaczami nie byliśmy. Jednak posiadanie auta, wyjazdy wakacyjne nad morze i jeziora, wycieczki niedzielne do lasu, podróże zagraniczne, m.in. do kapitalistycznej Turcji, mój zasób atrakcyjnych zabawek i książek, dość obfite kieszonkowe jakim dysponowałem, a także zawody moich rodziców (lekarz i farmaceutka), które jak wiadomo mają na ogół konotację łączącą je z zamożnością, sprawiały, że na tle sąsiadów mogliśmy się wydawać, pożal się boże, krezusami. W związku z tym, jeśli nie liczyć późniejszych kłopotów mieszkaniowych już w okresie wczesnej dorosłości po studiach oraz trudności aprowizacyjnych od początku lat osiemdziesiątych, moja pamięć PRL nie kojarzy się, tak jak wielu ludziom pamiętającym tamte czasy, z biedą i niedoborami. Nie z bogactwem oczywiście, ale i z biedą też nie. Czy zatem moja świadomość pamięciowa PRL jest fałszywa, czy też tylko nieco odrębna? Nie wiem. Z drugiej strony stykałem się z paradoksalnymi dla mnie naówczas sytuacjami. Mój najbliższy wtedy koleżka-przyjaciel Wojtek należał do rodziny o jadowicie „antykomunistycznym” i „antyradzieckim” nastawieniu. Ilekroć go odwiedzałem w domu, słyszałem złowrogie uwagi tej treści z ust jego rodziców, dziadków i innych bliskich. Szczególnie wyrzekali na biedę, kolejki i braki żywnościowe, co było dla mnie niezrozumiałe w sytuacji, gdy mój przyjaciel na moich oczach tuczony był, jak gęś, bułami z masłem, wędlinami i warzywami, a do szkoły przynosił wałówy wielkie jak czołg. Podobną, dziwaczną dla mnie obserwację poczyniłem też wielokrotnie w rodzinie mojego wujostwa, gdzie moi rodzice bywali na przyjęciach z różnych imieninowo-urodzinowych okazji. Wujostwo przyjmowało gości sutymi ucztami, pełnymi półmiskami wędlin, mięs, sałatek, ciast, drogich alkoholi, itd. pod którymi uginał się stół, a jednocześnie wuj nie przestawał wyrzekać na … biedę i jej przyczyny – Związek Radziecki, partię i panujący ustrój. Zawsze mnie to wtedy dziwiło, nie rozumiałem tego, ale jakoś nikt mi tego nie wytłumaczył. Przez kilka natomiast lat pozostawaliśmy w tyle w stosunku do części sąsiadów gdy chodzi o posiadanie odbiorników telewizyjnych, ale o tym pisałem już w jednym z poprzednich odcinków. Koniec szkoły podstawowej był też końcem uczestnictwa w katechezie tamtego etapu. Chodziłem na nią wtedy z moją klasą do zakrystii pobliskiego kościoła świętego Eliasza, a prowadził ją pewien zakonnik nazwiskiem Stachniak. Nie pamiętam żadnych oznak czegoś co można by zakwalifikować dziś jako molestowanie seksualne (może nie było wtedy jeszcze w modzie, a może kler nie był jeszcze tak zdemoralizowany jak dziś?), choć pamiętam epizod, gdy ów zakonnik, który mniej więcej w tym czasie porzucił stan duchowny (uzyskał dyspensę w Watykanie i ożenił się), wziął kiedyś jedną z naszych koleżanek, nader ponętną 14-latkę, na kolana i gładząc ją po udach zanucił, a raczej zafałszował, z lubieżną intonacją, niby to w trybie dowcipu, fragment popularnej wtedy piosenki „Ach, co to był za ślub”. My uczniaki zarechotaliśmy, a głaskana koleżanka zrobiła się czerwona jak piwonia. Po ukończeniu podstawówki dostałem się (1972) do I Liceum Ogólnokształcącego imienia Stanisława Staszica w Lublinie. Uchodziło ono za „elitarne”, bo licznie uczęszczała do niego progenitura lubelskiej „śmietanki”, w tym m.in. córka ówczesnego I sekretarza KW PZPR w Lublinie i syn dyrektora Fabryki Samochodów Ciężarowych oraz różnych innych, ważnych obywateli miasta, naukowców, lekarzy, prawników. Żadnego „bałwochwalstwa” jednak w tym względzie nie było. Pamiętam, że gdy córka sekretarza próbowała poza kolejką wypożyczyć książkę w szkolnej bibliotece, przy użyciu słów „Kozdrówna jestem”, bibliotekarka osadziła ją słowami: „Stań dziecko w kolejce”. Nastrój w szkole był umiarkowanie „socjalistyczny”, tym bardziej, że jej patronem był ksiądz Staszic, co prawda ksiądz bardzo „świecki” i „oświeceniowy”. Był to nastrój raczej „ogólnopatriotyczny”, co stanowi jeden z licznych argumentów zadających kłam powszechnej dziś narracji o wszechobecnej „indoktrynacji komunistycznej” w szkołach tamtych czasów. Zanim wstąpiłem w mury tej szanownej budy, w wakacje poprzedzające mój pierwszy licealny rok szkolny 1972/1973 uczestniczyłem w pierwszej w życiu wycieczce zagranicznej, autokarowej (rozklekotanym jelczem) do socjalistycznej Bułgarii – przez Ukraińską SRR (m.in. Lwów i Czerniowce), CSRS (Preŝov), Węgry (Debreczyn) i Rumunię (Sibiu i Bukareszt) – w której spotkały mnie ciekawe przygody, ale o tym też już pisałem w kawałku „Daughter of darkness”. Podobnie „niesocjalistyczny” nastrój był w moim kolejnym liceum, II LO im. Hetmana Jana Zamoyskiego, którego patrona także trudno by było zapisać do partii, choć wyrażał on ideę silnej władzy państwowej przeciwko szlacheckiej anarchii.
Ja oczywiście wtedy nie tylko nie miałem o tym bladego pojęcia, ale tego rodzaju tematyka była daleko poza horyzontem moich zainteresowań. Podobnie też było w moim trzecim z kolei LO, bardzo ciepło przeze mnie wspominanej tzw. „piątce”, której patronką jest (nadal) Maria Skłodowska-Curie. Tu podobnie nie czuliśmy żadnej ideologicznej presji czy nawet podobnego nastroju. A przecież władza ludowa mogła bez problemu nadać szkołom typowych „komunistycznych” patronów, n.p. Feliksa Dzierżyńskiego czy Różę Luksemburg i uprawiać ich kult. Dlaczego tego nie czyniła? Nie wiem. Może powodowana konformizmem wobec powszechnych, sceptycznych wobec niej nastrojów? Moje obserwacje z przestrzeni edukacji ówczesnych czasów prowadzą mnie więc do wniosku, że gadanie o tzw. „komunistycznej indoktrynacji” w oświacie lat siedemdziesiątych przynajmniej, a później tym bardziej, to prawicowo-klerykalny, zakłamany mit. Edukacja była „normalna”, „patriotyczna”, a momentami nawet nacjonalistyczna w duchu, „ojczyźniana”, tyle że bez akcentów religijnych, choć nas uczniów i to mało interesowało. Znacznie bardziej zajmowały nas: alkohol, papierosy, dziewczyny i prywatki. Tym żyliśmy, a nie jakimiś „ideologiami” od czapy, takimi czy innymi. Na „religię” w czasach licealnych chodziłem, ale było to okropnie bezbarwne i jedyne co bardziej wryło mi się w pamięć, to ksiądz nazwiskiem Pikulski, oczytany cynik o szatańskim uśmieszku, który był ciekawym narratorem, przestrzegał nas przed „grzechem cielesnym”, ale potem sam, już jako proboszcz we włoskim, podflorenckim Prato, rzucił w diabły sutannę i związał z miejscową kobietą.