23 listopada 2024
trybunna-logo

„Kandyd, czyli optymizm” Woltera

To już moje trzecie w życiu czytelnicze spotkanie z zagadnieniem „optymizmu” ukazanym wielkiego przez Woltera w jego sławnej powiastce o przygodach Kandyda. Ściśle biorąc „Kandyd”, to satyra na optymistyczną filozofię Leibnitza, której nosicielem w powiastce jest filozof Pangloss.

Po raz pierwszy przeczytałem tę rzecz na początku lat siedemdziesiątych – w ramach tomu „Powiastek filozoficznych” Woltera wydanych we wspaniałym piwowskim cyklu „Biblioteki klasyki polskiej i obcej” – różnokolorowe tytuły na tle okładki oprawnej w białe (wtedy – po latach okładki przybrały barwy czerwone (klasyka polska) i brązowe (klasyka obca). Czcionka z okładki tamtej edycji powiastek filozoficznych Woltera była niebieska.
Na tom poza „Kandydem”, składały się także „Prostaczek” i „Tak toczy się światek”. Przepraszam za ten zbyt może drobiazgowy, sentymentalny wtręt. Z tamtej, młodzieńczej lektury z wczesnego okresu licealnego zapamiętałem styl, cudownie lekki styl powiastki, wartki, klarowny, zwięzły, wolny od grandilokwencji XVIII wieku (Boy widział w tym zapowiedź realizmu prozy XIX wieku) i perliście dowcipną narrację. Czytałem wtedy tego „Kandyda” – także dzięki wspaniałemu, genialnemu przekładowi Boya, jak zbiór zabawnych skeczów, jak satyryczny kalejdoskop. Sytuacje wydawały mi się szampańsko zabawne, humor pełen wyrafinowanych figur i paradoksów, postacie pysznie groteskowe, rozkoszne w swojej marionetkowej, lalkowej umowności.
No, niemal popularny telewizyjny „Gallux show” Olgi Lipińskiej, tyle że w lekturze. Okrucieństwo, przemoc, krwawe sceny, którymi „Kandyd” jest przepełniony traktowałem jak obrazki z powieści i filmów przygodowych, podróżniczych, pirackich, z opowieści o awanturach arabskich, zbójcach czy o opresjach doznawanych przez Markizę Angelikę, opowieści z ksiąg Juliusza Verne czy Karla Maya.
Te ucieczki, pogonie, rozmaite fortele, przebieranki… Tak też nazwał te postacie Boy, w swoim słowie wstępnym, „teatrem marionetek”: „Życie wewnętrzne wszystkich występujących w nim figur sprowadzone jest rozmyślnie do kilku automatycznych poruszeń, niemal tików, mechanizm sznureczków, które nimi poruszają, jest dziecinnie prosty, a spoza maleńkiej scenki wychyla się bez ceremonii ironicznie uśmiechnięta twarz wpółrozbawionego, wpółzgorzkniałego starca, pociągającego kolejno te nitki”. W tego rodzaju obrazach zło i okrucieństwo jest umowne, konwencjonalne, a więc niewidzialne. I tak to odbierałem. Było to zło dla mnie wtedy niewidzialne dlatego, że czytając „Kandyda” po raz pierwszy, miałem piętnaście czy szesnaście lat. W tym wieku człowiek, owszem, nieraz doznaje rozlicznych przykrości czy cierpień, ale wolny jest – na ogół – od tragicznego poczucia istnienia zła. I myślę, że nawet nie zwróciłem uwagi na słowa filozofa, mistrza Panglossa, patrona i nauczyciela Kandyda, że „wszystko jest najlepsze na tym najlepszym ze światów”, „że wszystko dzieje się w świecie możliwie najlepiej”. Ta podpórka nie była mi nawet potrzebna, bo grzała mnie sama młodość. Z drugiej strony nie rozumiałem też postawy charakterologicznego rewersu Panglossa czyli totalnego życiowego malkontenta, filozofa Marcina. Nic dziwnego. Boy napisał: „Czytamy dziś te pisemka jak niewinne gawędy dla dorastającej młodzieży; ale pamiętajmy, że w swoim czasie były one tym dynamitem, który wywołał eksplozję, jedną z największych w dziejach świata; że autor pod grozą wygnania lub turmy nie ważył się położyć na nich swojego imienia, a niejeden drukarz i kolporter przypłacił głową ich rozpowszechnianie”. Po raz drugi przeczytałem „Kandyda” w „życia wędrówce, na połowie czasu”, gdzieś około czterdziestki, ale choć wtedy rozumiałem już dużo więcej, lektura była bardziej świadoma, to jednak i tym razem poczucie tragizmu życia do mnie, zanurzonego po uszy w krzątaninie życiowej, nie docierało. Dopiero ostatnia, „na dniach”, trzecia lektura „Kandyda” (równie, choć inaczej, pięknie wydanego tym razem przez „Iskry”) odsłoniła mi bezmiar grozy jaki bije od tej powiastki Woltera. Tym razem już tak się stało, bo upływ lat i kolejne doświadczenia robią swoje.
Choć wrażenia pierwszej, słodkiej lektury odłożyły mi się przyjemnie w pamięci, to tym razem czytałem bez złudzeń te bajkowe w konwencji przygody umownego Kandyda – figury o nie do końca określonej narodowości, pochodzącego z jakiejś dziwnej, umownej „Westfalii”, przeżywającego przygody niczym „karmazynowy pirat” albo narzeczony markizy Angeliki na różnych morzach i pod niebem różnych krajów (Wolter opisową umowność łączy z prawdziwymi miejscami geograficznymi – są tu i Portugalia, i Hiszpania, i Francja, i Italia, i Paragwaj, i Maroko, i Surinam, i Turcja, ale też mityczne Eldorado) pośród egzotycznych scenerii rodem z baśni tysiąca i jednej nocy, zyskującego, tracącego i znów odzyskującego przyjaciela Panglossa, zakochanego w Kunegundzie, też co rusz traconej i odzyskiwanej, ściganego przez okrutnych „Bułgarów” ( to kryptonim Prusaków, podczas gdy Francuzi ukryci są pod mianem „Abarów”) i innych złoczyńców, bitego i zabijającego (to bynajmniej nie wyłącznie uciemiężona niewinność), więzionego i uwalnianego, oszukiwanego i „biorącego cięgi w zadek”, ledwo unoszącego głowę w Paragwaju, autokratycznym kraju jezuitów („Byłeś już w Paragwaju? – rzekł Kandyd. Ech oczywiście – odparł Kakambo – byłem kuchtą w kolegium Wniebowzięcia i znam mocarstwo ojczulków jak ulice Kadyksu. Cudowna rzecz to ich królestwo. (…) Ojcowie mają tam wszystko a ludy nic: to arcydzieło rozumu i sprawiedliwości”. (…) „Jak to, nie macie mnichów, którzy nauczają, dyskutują, rządzą, knują i palą żywcem ludzi będących innego zdania”). Skąd my to znamy? Wolter nienawidził religii, w szczególności katolicyzmu i wzywał do walki z nim swoim słynnym : „Ecrasons l’infame” („zdusić tę ohydę, hańbę”). Pośród tej baśniowej umowności są i takie sceny: „Wreszcie, gdy obaj królowie kazali śpiewać, każdy z swoim obozie Te Deum (…) Okraczając całe stery trupów i umierających, dotarł do sąsiedniej wioski: zastał kupę popiołów; była wieś arabska, którą Bułgarzy spalili według kanonów prawa publicznego.
Tu pokłuci ranami starcy patrzyli jak żony ich pozarzynane konały w męczarniach, tuląc dzieci do zakrwawionych piersi; tam dziewczyny z porozpruwanymi brzuchami, nasyciwszy naturalne popędy bohaterów, wydawały ostatnie tchnienie, inne współspalone krzyczały, krzyczały, aby je dobito. Mózgi walały się po ziemi obok poucinanych rąk i nóg’’. Podobnych opisów jest w „Kandydzie” znacznie więcej. Pełno też w „Kandydzie” filozoficznych uwag o życiu, jak ta, zgorzkniałego filozofa-pesymisty-manichejczyka Marcina, o naszym niezrozumiałym przywiązaniu do strasznego życia („pieścić węża, który nas pożera”, „dźwigać ciężar, który co chwilę chciałoby się zrzucić”) i że „człowiek zrodzony jest aby żyć w konwulsjach niepokoju albo w letargu nudy”, „człowiekowi jest źle jednako wszędzie”.
A gdy czytamy słowa czarnoskórego niewolnika, który na kolonialnej plantacji trzciny cukrowej stracił jedną nogę i jedną nogę, że „oto cena za którą jadacie cukier w Europie”, to jakbyśmy znaleźli się także w piekle potwornego wyzysku we współczesnym nam świecie. Pesymizm Woltera wyziera z każdego kącika. Zawsze widzi ludzi jako „kłamliwych, chytrych, przewrotnych, niewdzięcznych, drapieżnych, słabych, zmiennych, ambitnych, tchórzliwych, okrutnych, krwiożerczych, skąpych, obmownych, rozpustnych, fanatycznych, obłudnych i głupich”. Nihil novi sub sole. Zresztą, nie tylko człowiek sprawia człowiekowi cierpienie. Jest w „Kandydzie” epizod o straszliwym trzęsieniu ziemi w Lizbonie w 1755 roku.
„Trzeba uprawiać swój ogródek” – mówi na końcu „Kandyd”, choć jak powiada Boy w słowie od tłumacza: „Zaciekłość religijna, zabobon urodzenia, gorączka złota, fanatyzm, okrucieństwo, tysiąc szaleństw, które poruszają człowiekiem, defilują przed nami”.
Uchyliłem niewielkiej tylko szczeliny we wrotach przebogatego sezamu mądrości jakim jest wolterowski „Kandyd”. Są tu też szczególne, żyjące własnym życiem perełki, jak choćby przepyszny rozdział o „prokurencie, szlachcicu weneckim”, który ze zgryźliwą nonszalancją deprecjonuje najważniejsze dzieła ze szczytów literatury, czy małe, zabawne polonicum z udziałem „byłych królów Polski”, Augusta III i Stanisława Leszczyńskiego. Przyznam, że sięgając po „Kandyda” ponownie po upływie dziesięcioleci spodziewałem się wrażeń raczej archiwalnych, zakurzonych, nadjedzonych zębem czasu, ale odnalazłem w nim humor i spostrzeżenia świeże i aktualne, nie tą tanią, powierzchowną aktualnością, którą można znaleźć w niejednym dziele starej daty, ale tą która dotyka istoty rzeczy.
Czytajcie go, bo warto. I koniecznie wraz ze wspaniałym wstępem Boya. Pamiętając jednak, że – paradoksalnie – „własny ogródek” znacznie trudniej dziś uprawiać niż w tamtych czasach. Pokazała to zwłaszcza pandemia koronawirusa. Tak mi się przynajmniej wydaje. Mniejsza o to. Niezależnie od wszystkich przesłań filozoficznych, politycznych i innych, które można wysnuć z tej lektury, „Kandyda” przede wszystkim naprawdę wspaniale się czyta.
Wolter – „Kandyd, czyli optymizm”, Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 2018, przekład i wstęp Tadeusz Boy-Żeleński, str. 135, ISBN 978-83-244-1014-9

Poprzedni

Domowe trucie trzyma się mocno

Następny

„Nowy Kaliban” Zygmunta Kałużyńskiego

Zostaw komentarz