16 listopada 2024
trybunna-logo

Jak to na Kaukazie

Współczesne zamieszanie jest wynikiem niedopowiedzeń sprzed stu lat. Podczas posiedzenia plenum kaukaskiego biura Centralnego Komitetu Komunistycznej Partii Rosji z czwartego lipca 1921 roku, podjęto uchwałę o przyłączeniu Górskiego Karabachu do Armenii. Następnego dnia 5 lipca 1921 roku, rownież na posiedzeniu tego samego plenum, decyzja ta została zmieniona na korzyść Azerbejdżanu. Wedle ormiańskich źródeł wynikało to z nacisku Turcji, nie było w tej sprawie żadnej dyskusji i nie została ona poddana pod głosowanie – w przeciwieństwie do decyzji podjętej dzień wcześniej. Teoretycznie wiec ta druga decyzja była nieważna, ponieważ sporny rejon został już uznany i przegłosowany jako integralna część radzieckiej Armenii. Po rozpadzie ZSRR Azerbejdżan z Armenią niemal wyrywały sobie ten niewielki fragment Kaukazu. W grudniu 1991 roku mieszkańcy przeprowadzili własne referendum zachowując zasady prawa i wszelkie formalności, mieszkańcy sami przeprowadzili referendum. Prawie wszyscy mieszkańcy, 99,98 proc. opowiedziało się za niepodległością republiki. Niewątpliwie miały na to wpływ pogromy do jakich co jakiś czas dochodziło, jak choćby w lutym 1988 w Sugmacie, w styczniu 1990 w Baku i czystki etniczne w samym Karabachu, osławiona operacja „Pierścień” z 1991 roku. W tym momencie trudno się dziwić decyzji mieszkańców.

Stepanakart, stolica Republiki Arcacha. Centrum miasta, niewielka, ale całkiem przyjemna kawiarnia w budynku, który wygląda na jakieś centrum konferencyjne w dobrej klasy, nowoczesnym europejskim hotelu.
Sierżant Garik
Żadnych śladów zakończonej dopiero wojny. Zarówno w samej Armenii jak i Arcachu miasta są bardzo czyste, gruzowiska które sfotografowałem jednego dnia, następnego były już sprzątnięte.
Tą ich czystość przestrzeni publicznej zauważyłem już w Erewaniu, na chodnikach próżno znaleźć rzuconego peta, czy walających się śmieci. Wszystko wysprzątane. Po niedawnych walkach pozostały jedynie zbombardowane budynki, ślady ostrzału na fasadach domów, zmasakrowane przystanki autobusowe, po których została jedynie powyginana, stalowa konstrukcja, gdzieniegdzie jeszcze szyby oklejone taśmą, idealnie okrągłe dziury po pociskach na asfaltowych ulicach z odchodzącymi we wszystkie strony liniami, które przypominały promienie słońca. Wyrwane fragmenty chodników – to ślady pocisków artyleryjskich, doszczętnie spalone pawilony i kikuty dawnych budynków skryte miedzy ocalałymi budynkami.
Nawet i to łatwo przeoczyć, jeśli się nie rozgląda uważnie na boki. To dziwne, wystarczy, że nie ma porozrzucanych sprzętów, gruzowisk, to naprawdę trzeba się uważnie rozglądać. Inaczej można przejść przez miasto i nawet nie dostrzec jak krwawo zostało doświadczone. Vahik, pokazuje mi ślady po bombach kasetowych, gdyby nie to, pomyślałbym że to zwykłe dziury na drodze. Aż trudno uwierzyć, że dopiero co toczyły się tu walki. Gdy się jednak oswoi wzrok i uważnie przygląda, wtedy widać podziurawione ostrzałem elewacje, zwłaszcza wokół okien, resztki budynku skrytego miedzy blokami. Wszystko to zanika w wysprzątanych ulicach. A idąc zwykle patrzymy przed siebie, nie obserwujemy aż tak wnikliwie zwykłych, jeszcze poradzieckich osiedli, pawilonów czy innych na pozór „zwykłych” budynków.
Przypomniały mi się obrazy zaśmieconych miast Wielkiej Brytanii, gdzie podczas wietrznych dni w Luton – ale nie tylko – należało chronić się przed latającymi, brudnymi, często wymazanymi sosami pudłami, opakowaniami po jedzeniu, reklamówkami, wszelkiego rodzaju folią i cholera wie czym jeszcze.
Gdzie wypalonego papierosa rzucało się na chodnik, bo i tak leżało ich tam setki. Pamiętam piękny budynek, który szpeciła sterta miniwysypiska tuż za zamkniętym na stałe ogrodzeniem.
Przechodnie bez skrupułów wrzucali tam śmieci, aż urosła ich cała góra. Kontrast nieprawdopodobny.
Tu odwrotnie, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Wyjątkiem są jedynie miejsca, w których trwały jeszcze prace porządkowe, lub już nawet odbudowa.
Wtedy musieliśmy pakować się w błoto żeby zrobić trochę zdjęć. Centrum jest jednak bardzo zadbane. Tak czyste, że nawet wyrzucenie peta na ulicę wydaje się zbrodnią. Zupełnie, jakby wejść u kogoś w domu na biały dywan w ubłoconych butach.
Szukałem więc za każdym razem odpowiednich koszy, popielniczek czy pojemników, żeby wyrzucić tego spalonego papierosa. Nawet jeśli stał w oddali, to szedłem, uśmiechając się jednocześnie pod nosem mając w pamięci z jaką pogardą moi rodacy określają mieszkańców Azji – brudasami.
Siedliśmy wygodnie przy stoliku, złożyliśmy zamówienie i zaczęliśmy rozmowę. Garik, dwudziestosiedmioletni sierżant armii Arcachu, służący w wojsku od ośmiu lat. Swoją drogę życiową z karabinem na ramieniu zaczął dosyć wcześnie, mając zaledwie dziewiętnaście lat.
Armia Republiki Artcachu
Umówiliśmy się z nim tu na krótką rozmowę, jest szczery, nie skrywa emocji, a twarz pokazuje ich całą gamę. Od wesołej, uśmiechniętej twarzy, po zasępiony, nieruchomy, utkwiony w oddali, bez żadnego wyrazu wzrok.
Armia Republiki Arcachu nie jest zbyt liczna, służy w niej zaledwie dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy. Niejednokrotnie przyszło im stawać do bezpośredniej walki ze znacznie większymi, liczniejszymi oddziałami przeciwnika.

  • „Mimo licznej przewagi wroga, nawet gdy wydawało się, że nie ujdziemy z życiem, nigdy nie zdarzyło się, by któryś z naszych się cofnął, zawahał czy zdezerterował” – opowiada z wyraźną dumą Garik.
    „Przekleństwem były drony” – kontynuuje – „latały bardzo wysoko, często ponad chmurami. Niesposób było je dostrzec, mogliśmy jedynie nasłuchiwać. Cichy charakterystyczny dźwięk oznaczał lecącą śmierć. Oczywiście mieliśmy snajperów, udało im się kilka zestrzelić. Nawet tu w samym centrum Stepanakertu zestrzeliliśmy jeden bezzałogowy statek.
    Świetnie wyposażone, produkcji tureckiej i izraelskiej. Drugim koszmarem były miny, podczas patrolu dwóch od nas poszło na stronę >>usłyszeliśmy tylko eksplozję<<.” Zapadła cisza, wzrok Garika zatrzymał się gdzieś na nieistniejącym w oddali punkcie.
    Po chwili ponownie się odezwał: „Nie czuję nienawiści do Azerów, wszystko to jest prowokacją Turcji. Przecież ten kraj, od ponad stu lat usiłuje nas wymordować, odbierając po kawałku nasze ziemie i zabijając naszych rodaków. Od kiedy służę w armii Arcachu zginęło już około siedem tysięcy naszych żołnierzy. Nie zawsze na wojnie, pomiędzy oficjalnymi konfliktami też zdarzały się jakieś potyczki.
    Niejednokrotnie wynajęci przez Turków najemnicy, robili krwawe rajdy na nasze przygraniczne wioski.”
    Zapytany o marzenia, odpowiedział, że chciałby już zrzucić mundur, żeby nastał trwały pokój, chce prowadzić normalne zycie, pojechać do Francji, zwiedzić świat. „Dopóki jednak istnieje zagrożenie, zostanę w armii, będę walczył” – odpowiada.
    Grupa dziennikarzy
    Wyprawa, od samego początku wydawała niemożliwa. Wszystko w pędzie, od chwili, gdy zadzwonił do mnie kolega z pytaniem, czy nie chciałbym polecieć do Górskiego Karabachu (nazwy Republiki Arcachu, jeszcze wtedy nie używałem). Międzynarodowa grupa dziennikarzy i jeden w ostatniej chwili się wycofał. Zwolniło się miejsce i mógłbym polecieć zamiast niego, problem w tym, że jest mało czasu.
    Cztery dni, a przecież taka wyprawa – nawet na tydzień – o czym jeszcze nie wiedziałem – wymagała odpowiedniego przygotowania. Nie tylko w zaopatrzenie, ale również chciałem dokładniej zgłębić całą historię regionu, przynajmniej od rozpadu Związku Radzieckiego – pisałem o tych konfliktach kilka razy, ale były to dosyć lakoniczne teksty oparte na doniesieniach agencyjnych.
    Armia Obrony Karabachu
    Szybki research w głowie, co wiem. Górski Karabach terytorialnie leży w granicach Azerbejdżanu, od rozpadu Związku Radzieckiego były tam trzy wojny: 1991 – 1994, 2016 – wojna „Aprillowa” lub „czterodniowa” no i ostatni konflikt, który rozpoczął się 27 września po zamieszkach przy granicy obu państw.
    W konflikcie po stronie Górskiego Karabachu opowiedziała się jedynie Armenia przy zachowawczym wsparciu Rosji, natomiast po stronie Azerbejdżanu walczyli syryjscy bojownicy – co ujawniono po schwytaniu jednego z nich, rożnej maści najemnicy z protureckich bojówek.
    Wszystko przy aktywnym wsparciu Turcji, przychylności Wolnej Armii Syrii i Izraela – mieszanka naprawdę wybuchowa.
    Pierwszy rozejm, a raczej zawieszenie broni ogłoszono po rozmowach w Moskwie od 10 października. Zawieszenie broni weszło w życie, ale trwało zaledwie kilka minut, zaczął się wzajemny ostrzał. Jak zawsze w takich sytuacjach obie strony zarzuciły przeciwnikowi złamanie porozumienia.
    Kolejne zawieszenie broni ogłoszono wieczorem siedem dni później, ale już następnego dnia zginęło blisko czterdziestu żołnierzy Armii Obrony Karabachu. 25 października po raz trzeci ogłoszono zawieszenie broni. Tym razem za pośrednictwem USA, które również przetrwało do następnego dnia. Najbardziej krwawe walki toczyły się o miasto Szusza, które kilkakrotnie przechodziło z rąk do rąk.
    W rezultacie zostało zdobyte przez Azerów przy pomocy najemników z protureckich bojówek. Wreszcie dziesiątego listopada weszło w życie trójstronne porozumienie pokojowe podpisane przez Armenię i Azerbejdżan z udziałem Rosji.
    Armenia straciła Suszę, zobowiązała się wycofać swoje oddziały z okupowanych terenów do końca miesiąca. Azerbejdżan zgodził się odblokować połączenie miedzy Stepanakertem a Armenią. Z kolei Rosja do rozlokowania kontyngentu sił pokojowych. Tyle wiedziałem.
    Znałem też kilka faktów z dalekiej historii tego spornego rejonu (ramka poniżej), ale w obecnej sytuacji wiedza ta nie była mi specjalnie potrzebna. Nie byłem pewien jaki jest tam stan obecny.
    To mnie bardziej interesowało. Czego spodziewać się na miejscu? Wprawdzie obecność rosyjskich wojsk dawała jakąś gwarancję, to ich liczba już nie.
    Cały kontyngent składa się z niespełna dwóch tysięcy żołnierzy. Trudno wiec było uwierzyć, że to koniec. I faktycznie jeszcze dwunastego grudnia (w dniu kiedy wsiadałem już do samolotu odlatującego do Mińska) oddziały azerskie zaatakowały wojska Arcachu. Doszło do wymiany ognia.
    Walkę przerwały dopiero rosyjskie siły pokojowe. Ale tego dowiedziałem się już po powrocie.
    Dlatego ta nagła zmiana określenia z Armii Górskiego Karabachu na wojska Arcachu.
    Obiecałem ludziom z tego regionu, że będę już używał tylko nazwy ich republiki. Czyli właśnie Arcachu.
    Jeszcze przed wylotem miałem w głowie ogromne zamieszanie, trudno było mi uwierzyć w doniesienia agencyjne, przecież dwadzieściajeden lat wcześniej byłem świadkiem bardzo podobnego konfliktu. Cały świat poparł wtedy secesję Kosowa – mimo, że nie przeprowadzono żadnego referendum. Zbombardowano suwerenne, europejskie państwo – Jugosławię – wbrew rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ.
    Bez skrupułów mordując przy tym cywilnych jego mieszkańców. Bomby – również kasetowe – zrzucano w najludniejsze miasta, a zwłaszcza jego stolicę – Belgrad.
    Wszystko to w ramach obrony „praw człowieka” i chęci samostanowienia części mieszkańców Kosowa.
    Rozbijając tym samym integralność kraju i de facto doprowadzając do jego całkowitego zniknięcia z mapy świata. W przypadku Republiki Arcachu nie ma takich problemów, mieszkańcy zorganizowali przecież referendum, region w niemal w całości zamieszkały jest przez obywateli Republiki Arcachu pochodzenia ormiańskiego – trochę to skomplikowane, ale postaram się w kolejnej części wyjaśnić jak to działa.
    Daleko od Warszawy
    No dobra, ale wnioski i samo przypomnienie sobie wydarzeń z ostatnich lat to jeszcze za mało. Muszę dostarczyć z redakcji odpowiednie dokumenty, wypełnić specjalne wnioski, powysyłać to wszystko do kilku państw i wielu rożnych instytucji. Oczywiście cyrylicą i po rosyjsku. Sam nie dam rady – pomyślałem, bo o ile czytam rosyjskie znaki, to z pisaniem jest znacznie gorzej. Zaczęły się schody. Byłem jednak tak podekscytowany, i tak bardzo zależało mi na tym wyjeździe, że wykrzesałem z siebie całą determinację, słowem stanąłem na głowie, żeby sprostać piętrzącym problemom. Redakcja wystawiła mi niezbędne dokumenty, ale niestety bez pieczątek i ręcznych podpisów. Teraz, podczas pandemii pracujemy online i takie pisma jeszcze z pieczątkami, były nie do zdobycia, dodatkowo odległość.
    Mieszkam mniej więcej 130 kilometrów od Warszawy, gdybym przynajmniej wiedział, że kogoś zastanę, to bez wahania pojechałbym nawet w środku nocy. Bo miałem jeden dzień na pozałatwiania tych wszystkich papierów tak, by kolejnego już wysłać. Na drugi dzień miałem już przygotowane oświadczenia z redakcji, a dzięki pomocy koleżanki wypełnione wnioski.
    Niestety bez pieczątek. Porozsyłałem więc wszędzie, gdzie było trzeba i nie czekając na odpowiedź zacząłem robić bilans potrzebnych mi rzeczy. Poza tym wywaliłem wszystko z szaf i powoli zacząłem pakowanie. Wciąż jednak nie wiedziałem czy lecę.
    Popołudniu zaczęły przychodzić odpowiedzi. Niestety, wszelkie pisma z ormiańskich urzędów i ministerstw zawierały to samo. Informację, że wysłałem pod zły adres, że to nie jest w ich kompetencjach i żebym wysłał wnioski na e-mail podany na takiej i takiej stronie.
    Na wszelki wypadek wysyłałem hurtem pod wszelkie wymienione na stronach adresy, by po chwili otrzymać niemal identyczne odpowiedzi, z tą różnicą, że tym razem skierowali mnie do jeszcze innych urzędów. Czas się kurczył, wprawdzie trzy godziny różnicy, ale miałem świadomość, że lada moment już nikt nie przeczyta moich wiadomości. A przecież następnego dnia będzie już za późno. Po wielu takich próbach, wreszcie skierowano mnie ponownie tam, gdzie wysyłałem na początku.
    Oczywiście wysłałem, ale straciłem już nadzieję. Odpowiedź nie przyszła, a ja położyłem się spać w przekonaniu, że już nic z tego nie będzie. Jakież było moje zdziwienie, gdy we czwartek rano, ten sam kolega zadzwonił z informacją że już wszystko załatwione i że mam bilet, ale lecimy nie w sobotę, a w niedzielę. Byłem tak skołowany, że dotarło to do mnie z dużym opóźnieniem. Dowiedziałem się tez, że z Polski poleci jeszcze jedna dziennikarka – Agnieszka. Już bez pośpiechu spakowałem plecak, dzięki temu, że lot przełożono na niedzielę, miałem spory zapas czasowy, więc i zakupy niezbędne zdążyłem zrobić, tak by w pełni gotowości pojawić się punktualnie na warszawskim lotnisku Chopina.
    Podróż białoruskimi liniami z przesiadką w Mińsku. Często latałem tanimi liniami i znam niedogodności jakie się z tym wiążą. A to bagaż podręczny trzeba mierzyć specjalnym przyrządem, jeśli wyjdzie, że jest centymetr za duży, to trzeba dopłacać. Zwłaszcza jednej, popularnej w Polsce linii nie lubiłem, miałem wrażenie, że jest to lotnicza „powietrzna nauka jazdy”.
    Za każdym razem gdy z nimi leciałem, lądowanie było bardzo twarde. Często pasażerowie wydawali z siebie przytłumione odgłosy przerażenia. Teraz też nie spodziewałem się luksusów. Od początku wyglądało to na potworny bałagan, ludzie z walizkami, które udawały bagaż podręczny, obsługa ich wpuszcza, każdemu zmienia numer miejsca. No fajnie – przeleciało mi przez głowę – ale świadomość, że za kilka godzin będę w Erewaniu skutecznie przesłoniła mi obawy przeciążonego samolotu i twardych lądowań.
    Zdziwienie pojawiło się, gdy niespełna godzinę później, samolot wyładował w stolicy Białorusi, a usiadł na płycie lotniska tak delikatnie, że bardziej odczuwalne było, gdy opuszczał koła przed lądowaniem.
    Zastanawiałem się, czy to przypadek, czy Białorusini aż tak dobrze szkołą pilotów. Trzy godziny czekania na przesiadkę, akurat by szybko przejrzeć ceny papierosów w strefie wolnocłowej. Cztery Euro za karton. Czyli czterdzieści eurocentów za paczkę, jakieś trzy złote. Szok. Niestety, lecąc do Azji nie mogłem kupić, nie do końca rozumiałem dlaczego, ale zapamiętałem miejsca, by w drodze powrotnej odpowiednio się zaopatrzyć. Co oczywiście zrobiłem. Zresztą jak się okazało w Armenii papierosy są równie tanie. Gdy otworzyli bramkę, znowu zamieszanie z miejscami, znowu jakiś bałagan. Tym razem jednak podszedłem do tego spokojniej. Już bez stresu, słuchałem poleceń załogi. No i kolejne zdziwienie, gdy zobaczyłem, że w wyniku tego zamieszania posadzili mnie w klasie biznesowej. Szerokie, wygodne i pełne przestrzeni miejsca, stewardesa tylko się do nas uśmiechnęła, mówiąc: „ale macie szczęście”. Różnica ogromna, fotele jak kanapy i dużo przestrzeni na nogi. Znowu lądowanie, podobnie jak w Mińsku, niemal niewyczuwalne – albo mam niebywałe szczęście – albo faktycznie zatrudniają najwyższej klasy pilotów – pomyślałem.
    Erewań
    Dochodziła czwarta rano gdy wysiedliśmy na lotnisku w Erewaniu, kompletnie pogubiony, nie miałem pojęcia gdzie iść, Agnieszka chyba też, poszliśmy więc za całą grupą z samolotu. Trafiliśmy do kolejki na obowiązkowe dla wjeżdżających testy, na obecność wirusa Covid.
    Trochę się denerwowałem, bo miał mnie ktoś stąd odebrać. Poza tym, że ma na imię Sasza i jest dziennikarzem, nic o nim nie wiedziałem. Agnieszka, również niewiele i też rozglądała się po terminalu. Gdy jednak usłyszałem dźwięk powiadomienia w telefonie, zobaczyłem wiadomość napisaną po rosyjsku, że jest, czeka z drugiej strony odprawy i już nas widzi, odetchnąłem z ulgą.
    Wreszcie – pomyślałem – i wtedy zaczęło schodzić napięcie kumulowane przez te ostatnie, zwariowane dni. Pielęgniarki uwijały się dosyć szybko, niektórzy znosili to lepiej i szybciej inni dłużej i słychać było odgłosy krztuszenia. Nigdy nie robiłem tych testów, więc nie wiem czego się spodziewać.
    Gdy usiadłem na krześle, zacząłem podwijać rękaw, sadzać, że będą pobierać krew. Nic z tych rzeczy, sympatyczna pielęgniarka powiedziała tylko, że nie trzeba i zabrała się za badanie. Wsunęła mi do nosa jakaś miękką rurkę, tak głęboko, że poczułem ją aż w gardle. Nie było to może zbyt przyjemne, ale już zrozumiałem dlaczego niektórzy tak się krztuszą i kaszlą, jeszcze wymaz z języka i po sześciu godzinach wynik. Jeśli coś będzie nie tak, przyślą maila. Możemy iść.
    Zasieki
    Na lotnisku przywitał nas Sasza. Szybko złapaliśmy nić porozumienia. Oprócz nas przylecieli jeszcze dwaj dziennikarze Roman z czeskich Nowin i Ulrich – niemiecki dziennikarz, pracujący w Moskwie.
    Sprzed lotniska zabrały nas dwa czarne terenowe samochody. Trochę dziwne samochody, w azjatyckim kraju, ale jedziemy. Wprawdzie nie wiemy gdzie, ale trudno. Jest już nas więcej, chociaż i tak jeszcze bardzo nieufnie do tego podchodzę. Jednak senność bierze górę, niech mnie wiozą gdzie chcą, byle się przespać – pomyślałem.
    Mimo to starałem się też chłonąć oświetlone miasto, pierwsze wrażenie – bardzo pozytywne.
    Jasne ulice, nowoczesne stacje benzynowe, neony knajp, restauracji i marketów, zupełnie jak stolica europejskiego kraju.
    Podjechaliśmy pod blok, Sasza wraz z Ormianami, którzy prowadzili auta zaprowadził nas do jakiegoś mieszkania w bloku.
    Warunki idealne, a nawet luksusowe. Każdy ma swój pokój, proste nowoczesne umeblowanie. Trochę szkoda, że będziemy tu tylko jedną noc, następnego dnia – a w zasadzie tego, tylko za kilka godzin – musimy pozałatwiać formalności, akredytacje – Armenii i akredytację oraz wizę do Republiki Arcachu.
    Dużo łażenia po urzędach, ale mamy przewodników. Ponieważ dochodziła już szósta rano, w Polsce dziewiąta, umówiliśmy się na dwunastą.
    Ledwo się ogarnąłem i natychmiast padłem spać. Ponieważ na drugi dzień formalności mocno się przeciągnęły, musieliśmy wielokrotnie jeździć do tych samych urzędów, zostaliśmy więc w Erewaniu jeszcze jedną noc.
    Arcach daje wizy przypięte do karty paszportu spinaczem biurowym, oczywiście jeśli ktoś chce to mogą mu wbić ogromny stempel.
    Robią tak dla bezpieczeństwa. Jeśli wybrałbym się do Azerbejdżanu z ich wizą mógłbym mieć spore nieprzyjemności, nie tylko na granicy.
    Już nie mogłem się doczekać następnego ranka i pięknych gór Kaukazu. Mieliśmy do przejechania ponad pięćset kilometrów i to górskimi drogami.
    Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się żeby zrobić zdjęcia. W ten właśnie sposób porwałem sobie spodnie na rozstawionych przez wojsko zasiekach. Dobrze, że miałem drugie na zmianę.
    Mieliśmy już umówione spotkania z ważnymi urzędnikami, łącznie z sekretarzem prezydenta Republiki, człowiekiem, który ogłosił ostatnią wojnę – Varhamem Poghosyanem.
    Po jakiś ośmiu godzinach jazdy, dotarliśmy do hotelu w Stepanakarcie. Cdn…

Poprzedni

W pogoni za Godotem

Następny

Sadurski z Nowym Rokiem

Zostaw komentarz