29 listopada 2024
trybunna-logo

Groński na półkach!

Nową książką przypomniał się publiczności Ryszard Marek Groński – człowiek wielu talentów literackich. Autor skeczy i monologów kabaretowych, piosenek, dramatopisarz i pisarz, artysta z gatunku zanikającego. Ktoś wrażliwy, czuły na migotanie uczuć, potrafiący bawić się słowem, tworzyć nastrój. Twórca nie żyjący wedle panującej mody – z wrzasku, topornych skojarzeń, scenicznych wydzierań się, grubych wiców. Jego żywiołem jest śmiech subtelny, niespodziewane skojarzenie słów, zaskakująca pointa, żart inteligentny.

Jego pasją zaś jest historia kabaretu, zwłaszcza tego przedwojennego i tego – o czym mało kto wie, (a coraz więcej już nawet nie chce wiedzieć) – który egzystował w okupowanej Warszawie, osobliwie w warszawskim getcie. Z zapałem historyka odkrywa dzieje znanych mistrzów słowa, wybitnych kompozytorów, piosenkarzy, monologistów, tancerzy, ale też „szlagiermacherów”, zawodowych twórców przebojów, czy choćby klakierów, bez których żadna porządna rewia nie mogła się obyć. Pasjonują go losy ludzi, którzy poprzez swe piosenki, melodie i powiedzonka władali marzeniami szerokiej publiczności, jej sercami – powodowali, że biły szybciej, że publiczność się wzruszała, ozdabiała ich nutami i rymami swoje życie – własne miłości, oświadczyny i rozstania… I którzy nagle, brutalnie zostali skazani na walkę już nie tyle, o jaką taką normalność, co o przetrwanie…
Jak mogli przetrwać potrafiąc jedynie pisać piosenki, wymyślać żarty, rymować słowa? Jak z takim „fachem” w ręku przeżyć pomiędzy łapankami, w ciągłym strachu o życie, a tym bardziej w warszawskim getcie? Zostawali kelnerami… Ale ile było tych miejsc, gdzie potrzebowano kelnera?
Najnowsza książka Ryszarda Marka Grońskiego – „Ałe Głach! Wszyscy równi”, jest niejako kontynuacją jego „Procy Dawida. Kabaretu w przedsionku piekieł”. Opowiada o ludziach rewii i kabaretu rzuconych przez los w śmiertelne wiry okupacyjnego, warszawskiego życia, zwłaszcza w warszawskim getcie – owym „przedsionku piekła”. Opowiada, jak heroicznie próbowali zachować choć pozory dawnej świetności i znaczenia. O ich miłościach i miłościach na sprzedaż, o ich wierności i zdradach, o wielkich artystkach gustujących z musu w coraz mniejszych ludziach, o wybitnych twórcach kochających inaczej, zmuszonych żyć jak wszyscy, o przesuwających się z każdym głodnym dniem bardziej w stronę upodlenia granicach osobistej godności. I na końcu o śmierci – równej dla wszystkich, przed którą udawało się uciec nielicznym. „Ałe Głach” – wykrzykiwał na ulicach szalony łachmaniarz, gettowy bard-nie bard, wariat-nie wariat, błazen–nie błazen, Rubinsztajn. „Wszyscy równi” wobec śmierci… Wszyscy równi, mimo, że tak wielu tak dramatycznie starało się ocalić swą odrębność tak długo, jak się dało.
Oto jesteśmy za Murem (Groński świadomie pisze to słowo z dużej litery), w tłumie podążających we wszystkich możliwych kierunkach ludzi naznaczonych opaskami noszonymi na rękawach:
„[…] po jakości opasek można było zorientować się w statusie ich posiadaczy. Biedacy nosili opaski z tandetnego płótna z przekrzywioną gwiazdą i byle jakim wykończeniem. Zamożni woleli len, sztywny i nietracący koloru. Bogacze wybierali dla siebie i bliskich opaski jedwabne z precyzyjnym haftem Tak jakby noszenie opaski było dodatkiem do elegancji obowiązującej podczas wyjść z domu, a nie stygmatem niewolnika. […] Niektórzy dowcipkowali, powtarzając zasłyszany żart:
– Nalewki teraz to jak Hollywood – gdzie nie spojrzeć same gwiazdy!”…
Ale nawet najwięksi żartownisie odwracali głowy, kulili się w sobie, by stać się niewidzialnymi, gdy na ulicy pojawiał się On. Pan życia i śmierci:
„Dawid pamiętał o obowiązku schodzenia na jezdnię, gdy trotuarem kroczył Niemiec. Pamiętał także, że widząc go, należy zdjąć nakrycie głowy możliwie najszybciej, uniżonym gestem, bo tylko to zadowalało mundurowego czy łatwo rozpoznawalnego cywila. O tym obowiązku wiedział także idący tuż przed nim, niemłody już mężczyzna w znoszonej kapocie. Zbiegł z trotuaru, pozbył się czarnego kapelusza, który wyślizgnął mu się z ręki i potoczył w kierunku gestapowca w czarnym skórzanym płaszczu.
– Komm! – Niemiec zatrzymał się, przywołał mężczyznę sparaliżowanego strachem, znieruchomiałego z przerażenia.
Gestapowiec nie był już młodzikiem, wyglądał na długoletniego bywalca piwiarni, co zmieniło jego twarz w balon wypełniony tłuszczem.
– Komm! – powtórzył, kopnięciem odganiając nieszczęśnika, który opadł na kolana i usiłował objąć Niemca za nogi w wyglansowanych butach z cholewami. – Gimnastyka. – Pokazał, co powinien robić ten, który mu podpadł.
Mężczyzna wyrzucał przed siebie ręce, kładł je na barki i opuszczał w dół, dysząc coraz ciężej i chwytając się za serce. Rozbawiło to gestapowca.
– Schneller, schneller! – komenderował.
Kiedy jego ofiara przerwała gimnastykę, znowu pokazując na serce, Niemiec powoli rozpiął kaburę. Odbezpieczył pistolet, wycelował i wystrzelił tylko raz. Wrócił na chodnik. Zbliżył się do leżącego denkiem do góry kapelusza. Kopnął go i wyjaśnił przerażonym obserwatorom tej sceny: – Die Strasse ist frei!”
W świecie, w który los rzucił panie, dla których krawcy wymyślali kreacje, panów, którzy w smokingu wyglądali jakby się w nim urodzili, „ostateczne rozwiązanie” działo się na ulicach… Świat, w którym dotąd żyli – kraina braw i bisów, biżuterii i drogich futer, „Adrii” i „Bodegi” zmienił się w świat brudnych podwórek, dzieci bawiącymi się między leżącymi pod odrapanymi ścianami trupami lub prawie trupami, nędzarzy handlujących czymkolwiek, ludzi chyłkiem podążających do swych mieszkań – ostatniego azylu na ziemi skrytego w podzielonym na klitki niegdyś wygodnym mieszkaniu. Drzwi do każdej klitki otwierała określona liczba dzwonków, a potem karkołomna droga między atakującymi zewsząd – z podłogi, spod ścian, spod sufitu – walizkami, paczkami, skrzyniami, meblami, abażurami, dobytkiem, który dzielił los swych właścicieli i czekał, jak oni, aż „ostateczne rozwiązanie” nabierze ich osobistego wymiaru…
Ale obok, niemalże po drugiej stronie ulicy, był inny świat – dostatku, „lepszych ludzi”, choć też przecież naznaczonych opaską. Wymagał jednak koncesji moralnych w normalnych warunkach nie do zaakceptowania. Tam coś takiego jak sumienie było rozstrzeliwane od progu. Tworzyli go ludzie bez skrupułów, dla pieniędzy, majątku, mirażu przeżycia potrafiący bliźniego wysyłać na śmierć i jeszcze umotywować to dobrem ogółu. Zadenuncjować z pełną świadomością konsekwencji dla denuncjowanego.
Jednak obcowanie z nimi, choć zohydzało, stwarzało możliwość najedzenia się do syta, ożywienia ulubionych smaków, przypomnienia jak podniecająco drapie w gardle markowy koniak pomieszany z papierosowym dymem, jak dobrze jest wyspać się w czystej pościeli – choćby i z jakimś tłustym, sapiącym, obcym facetem u boku…
Łatwo się dziś ocenia, jeszcze łatwiej sądzi, ale jak w innym miejscu („Proca Dawida. Kabaret w przedsionku piekieł”) napisał R.M. Groński – o głodzie piszą tylko ci, którzy znają go ze słyszenia. Ci, którzy go naprawdę zaznali na ogół nie zdążyli go opisać… Dlatego Groński nie ocenia cudzych postępków i zachowań. Pamięta, że takie oceny czynione z dzisiejszej bezpiecznej i sytej perspektywy mogą być tylko fałszywe. Wtedy kolacja u ważniaka z Urzędu do Walki z Lichwą i Spekulacją, z osławionej „Trzynastki”, otwierała nieosiągalne dla reszty gettowej społeczności perspektywy. „Trzynastka” – od adresu Leszno 13 – to jedno z najbardziej ponurych miejsc w getcie, gestapowska agentura. Dowodził nią ultra zdrajca i kolaborant Abraham Gancwajch. Towarzyskie zadawanie się z nimi, proszone kolacje i biby oznaczały przekroczenie nieprzekraczalnego. A jednak byli tacy, którzy szli… Także przedwojenne gwiazdy, takie jak bohaterka „Ałe Głach”, gwiazda ekranu, estrady i okładek, ulubienica tłumów, obiekt męskich westchnień – Ada Wiernicka, mająca już dosyć „kawy” z marchwi, pragnąca na powrót stanąć w światłach rampy, przed publicznością jednego z działających w getcie teatrzyków, potem zjeść normalną kolację, tyle, że zakończoną w łóżku ważniaka z Urzędu do Walki z Lichwą i Spekulacją, który jeszcze wczoraj nawet pomyśleć o niej nie mógł. Ale nie ona jedna przychodziła na takie „kolacje”. Akompaniował jej uczestnik Konkursu Chopinowskiego, przysłuchiwał się kantor z Wielkiej Synagogi…
Rozdawcy tych frykasów, szafarze dobrobytu nie słuchali jednak uważnie szalonego Rubinsztajna, jego głos nie docierał do ich gabinetów, zapomnieli, że też naznaczeni są opaską. Owszem – jedwabną zapewne, starannie wykończoną, ale przecież równie śmiertelną jak śmiertelna koszula… „Ałe Głach”!
Jak pisze Ryszard Marek Groński: „Właśnie o tym jest ta opowieść. W której nie ma happy endu, jest tylko koniec.”

gronski

Poprzedni

Legioniści pobili Lecha

Następny

I jak tu wierzyć w bezstronność sędziów