16 listopada 2024
trybunna-logo

Goodnight Dżanus

Drugie wydanie tej powieści ukazało się już po zgonie Janusza Głowackiego (1938 – 2017 ) jako autora jego ostatniej powieści „Goodnight Dżerdżi”. Przy pierwszej edycji padł zarzut, że została ona napisana pod współczesne gusty i sformatowana „pod media”.

Rytm ostatniej prozy Głowackiego istotnie jest szarpany, nerwowy, kalejdoskopowy, fragmentami nieco „gazetowy”, „medialny”, ale nie dlatego, że Głowacki cokolwiek chciał sformatować pod kogokolwiek, lecz dlatego, że tylko taki może być rytm tej historii, nowojorskiej, dziejącej się w płynnym tworzywie tego miasta i że jej bohater, nie nazwany wprost, tzw. kontrowersyjny pisarz Jerzy Kosiński, twórca m.in. „Malowanego ptaka” żył i umarł w takim właśnie spazmatycznym rytmie Nowego Jorku. Kłopot przyjęciem nowej prozy Głowackiego może wynikać też stąd, że szybkie w reagowaniu na modne nowinki, nie są media wystarczająco elastyczne by przyjąć rzeczy odbiegające od szablonów, którymi się posługują, z niechęci do wysiłku umysłowego rzecz jasna.
Fakt – „Goodnight Dżerdzi” może zaskoczyć jako pierwsza być może w ogóle w dorobku Głowackiego proza nieironiczna. Poprzednią swoją prozą „Z głowy” czy wznowieniem „Moc truchleje” zdawał się bowiem potwierdzać, że już na zawsze pozostanie szyderczym humorystą i że nie leży w jego pisarskiej naturze potencjał, który mógłby posłużyć do stworzenia – przepraszam za zastosowanie tej odmiany pleonazmu – prozy dramatycznej.
Innej jeszcze rzeczy nie mogli pojąć i przyjąć autorzy nieprzychylnych i protekcjonalnych uwag o „Goodnight Dżerdżi”. Tego mianowicie, że to naprawdę jest książka o Kosińskim, autorze „Malowanego ptaka”, a nie autobiograficzna, a tym bardziej narcystyczna rzecz o samym sobie, o Głowackim. „Głowacki tak naprawdę tylko pozornie pisze o Kosińskim, a tak naprawdę o sobie” – tak brzmi ton owych „prawd”. Wydaje się, że lekceważące przyjęcie „Goodnight Dżerdżi” miało też źródło w stosunku mediów do samego Głowackiego.
Mają one to do siebie, że najpierw kogoś czy coś eksploatują i wysysają do suchej kostki, a kiedy się już nasycą, mają skłonność do wyrzucania niegdysiejszych obiektów zainteresowania na margines. Źródłem takiej sytuacji jest maniera traktowania Głowackiego, poważnego pisarza, jednego z najwybitniejszych prozaików minionego półwiecza, jako ciekawostki prasowej, autora gagów, bon-motów i plotek towarzyskich, rozmówcy kolorówek, jako żeru dla mas pod banalnym hasłem: „Polak, który odniósł sukces w Nowym Jorku”. Nie bez winy był tu zresztą sam Janusz Głowacki, który na takie formatowanie swojej osoby i twórczości nie tylko przyzwalał, ale je prowokował. Oczywiście, można to zrozumieć jako sposób na promowanie swej twórczości, jako wyraz marzenia o odbiorze możliwie najbardziej masowym. Trudno mieć pretensje o to, że wolał być bohaterem kultury masowej niż niszowym literatem, że wolał być polskim Eugeniuszem Sue czytanym przez setki tysięcy czytelników, niż wegetującym na marginesie „pisarzem przeklętym” w rodzaju Rembeka czy Ruthy. Za to się jednak płaci pobytem w czyśćcu. Janusz Głowacki obronił jednak swe miejsce w literaturze wybitnym artyzmem, autentycznym talentem tzw. pióra. Bo i tym razem, poza wszystkim, dał nam kawał świetnej, sutej prozy. Warto jednak dodać, że choć tę powieść czyta się dobrze ze względu na jej walory same w sobie, to bez znajomości pisarstwa, a co najmniej bez minimalnej wiedzy o postaci Kosińskiego pożytek z lektury będzie niepełny.
Janusz Głowacki – „Goodnight Dżerdżi”, wyd. WAB, Warszawa 2018, str. 365, ISBN 978-83-28053-557

Poprzedni

Bronisław Cieślak (1943-2021)

Następny

„Szturmem chcieli zdobyć niebo…” (cz. V)

Zostaw komentarz