Nawet religia umiera z chwilą,
gdy przeobraża się w obrządek.
Witold Gombrowicz („Przeciw poetom”)
Dylemat postawiony przed lewicą przez redakcję portalu trybuna.eu: „z Petru i Schetyną, czy samodzielnie” nie jest na pewno ostatecznie zakreślonym zagadnieniem w tej kwestii. Oczywiście, hipotetycznym rozwiązaniem w tym aspekcie (pod względem polityki i społecznych oczekiwań) jest jeszcze – przynajmniej w płaszczyźnie rozważań teoretycznych – jakaś koalicja (czy wsparcie) PiS-u. I nie stwierdzam teoretyczności takiego rozwiązania ponieważ pchają mnie do tego uprzedzenia natury estetyczno-moralnej, jakie prezentuje wielu krytyków Prawa i Sprawiedliwości z obozu demokratyczno-liberalnego, czy wręcz neoliberalnego. Trzeba jasno sobie powiedzieć, iż spór jaki toczy się dziś w Polsce o kształt demokracji i ustroju prawnego między dwoma partyjno-doktrynalnymi blokami jest konfliktem w „prawicowej rodzinie”. I lewica musi to dobitnie artykułować, mimo demonstrowania sprzeciwu wobec praktyki aktualnie funkcjonujących rządów. Bo współczesna sytuacja naszego kraju jest pokłosiem… mizerii rządów poprzedników (rekrutujący się z tej samej „familii” – choć na pewno łagodniejszych i bardziej ogarniętych politycznie – co brutalni i prymitywni członkowie rządzącego PiS-u). Jak mówi Arystoteles: „…nie poznamy prawdy nie zgłębiając przyczyn”.
Tak, trzeba wspólnie protestować przeciwko jawnemu łamaniu zasad państwa prawa i rudymentów demokracji, ale należy jasno przedstawiać, z czym lewica przychodzi na te demonstracje, pod jakimi hasłami i zasadami protestuje. Przeciwko czemu (bo jest wiele aspektów w programie PiS-u, które wydają się – i są – kompatybilne z wartościami jakie przyświecać winne zawsze lewicy) i komu. Ale należy również za każdym razem przy dysputach programowo-doktrynalnych podkreślać korzenie i źródła owego konfliktu pomiędzy PO i PiS-em, tego sporu w „prawicowej rodzinie”, które toczą dwie partie podobnej konduity: jedni to neoliberałowie spod flagi globalnych korporacji, drudzy – to neoliberałowie odziani w szaty nacjonalistyczno-ksenofobiczne i pod sztandarami fundamentalistów religijnych rodem ze Średniowiecza. Obie Partie (oczywiście w różnym stopniu i różniące się w sposobie oraz metodach uprawiania polityki) łączy bowiem konserwatyzm, tradycjonalizm, pospolicie rozumiane religianctwo i klerykalizm, predylekcja do autorytaryzmu i paternalizmu, rusofobia, anty-komunizm (a nawet – anty-lewicowość sui generis) itd.
Dotychczasowi komentatorzy owego dylematu – m.in. Rafał Chwedoruk, Bartosz Rydliński, Przemysław Prekiel, Zbyszek Zaborowski, Adam Jaśkow – zwracali na różne aspekty ewentualnego zjednoczenia politycznego (czy koalicji) skierowanej przeciwko PiS-owi. Nie jest to dobra metoda działania politycznego i próba wyjścia lewicy z zaścianka, gdzie ulokowali ją stojący na czele w ostatniej dekadzie politycy (a nieczytający nastrojów i politycznej świadomości „ludu” – podkreślam: „ludu” rozumianego jako społeczeństwo, czyli obywatele, nie naród i nie mainstream) czy wręcz całe quasi-lewicowe gremia polityczne. I to jest moim zdaniem pewne przesłanie, jakie powinno przyświecać całej lewicy walczącej o swoje miejsce na krajowym rynku politycznych idei, teorii, tez, pomysłów na Polskę (Europę) etc. Myślę głównie tu o SLD i Leszku Millerze, ale cała, rozproszona i zwalczająca siebie nawzajem lewica de facto niewiele politycznie dziś w Polsce znacząca (przede wszystkim w wymiarze politycznym, a dalej – medialnym, kulturowym, mentalnym itd.) ma niesłychanie wiele grzechów na swym lewicowym sumieniu w tej mierze.
Ważniejszym jednak – jak sądzę – zagadnieniem jest sprawa języka, jakim winna się posługiwać wyrazista (bo innej nie potrzeba) lewica. Jeśli lewica ma być „taką lepszą, sprawniejszą” asocjacją (bądź – towarzystwem wzajemnej adoracji) w realizowaniu neoliberalno-kapitalistycznej rzeczywistości i „robić dobrze kapitałowi” – czyli opowiadać się za rynkiem przeciwko jednostce, za pracodawcą przeciwko pracobiorcy, za egoizmem przeciwko wspólnocie obywatelskiej, za wyścigiem szczurów przeciwko równości szans, za konsumeryzmem przeciwko świadomemu Obywatelowi i sprawiedliwości społecznej itd. – to jest w takim razie niepotrzebna. Liberałowie (a de facto – neoliberałowie) przybrani w demokratyczne i wolnościowe szaty zrobią to lepiej i bardziej „uczciwie”.
Wszyscy zastawiamy się nad przyczynami, źródłami sukcesów prawicy (najszerzej pojmowanej) w naszym kraju, czego najlepszą egzemplifikacją jest nieobecność jakiejkolwiek z lewic – nawet tej leciutko różowej, zaledwie „zaróżowionej” – w nadwiślańskim parlamencie. Ale jak można mówić o jakimkolwiek wpływie na świadomość społeczeństwa, na jego mentalność czy próbować, chociaż kształtować określone, immanentne lewicowości, tzw. rudymentarne wartości, kiedy kształt narracji lewicy polskiej jest …… prawicowy w swej istocie, gdyż używa ona narracji podpierającej się argumentacją kojarzoną w cywilizowanym świecie (do którego staramy się usilnie „zapisać”) właśnie z prawą stroną sceny publicznej.
I nie wspominam tu już o militaryzacji języka i myślenia, apologii agresywnej polityki kojarzonej na świecie np. z NATO, hagiograficznej postawy wobec osób jak najdalszych od nawet tej lekko „zaróżowionej” lewicy. Głosowanie posłów SLD za uhonorowaniem tzw. Żołnierzy Wyklętych, postaci często o mocno podejrzanej politycznie kondycji i zbrodniczej działalności, specjalnym dniem (1 marca każdego roku), czy poparcie bombardowań Serbii bądź interwencji w Iraku jest tego najlepszą egzemplifikacją.
Trzeba wrócić do języka lewicowych wartości, lewicowych pojęć, lewicowych tradycji (i to w najszerszym tego słowa znaczeniu). Lewica w swym przesłaniu nie może unikać odwołań – z niezbędnym krytycyzmem i historyczno-kulturową perspektywą – do nauk Karola Marksa. Marksizmu nie jako jedynego i niepodważalnego drogowskazu, nie jako doktryny, nie jako religii. Marksizmu tratowanego jako narzędzia do opisu otaczającej nas rzeczywistości, a na takiej bazie dopiero tworzenie politycznych i społecznych doktryn, programów etc. Czyli powrót do źródeł, które dały lewicy sukces i popularność. Dziś lewica w Polsce wstydliwie unika podejmowania jakiejkolwiek konotacji z nauką marksistowską (powielając bardzo często prawicowe miazmaty w tej kwestii), chowając jak przysłowiowy struś głowę w piasek w tych kwestiach. To samo dotyczy dorobku Róży Luksemburg i innych myślicieli różnych odcieni – nie tylko państwowo-komunistycznej – lewicy.
Dlaczego lewica w Polsce zarzuciła w swym przekazie i dysputach publicznych takie pojęcia np. jak płód, zarodek, zapłodnienie, przerwanie ciąży, a używa terminów (żywcem wyjętych ze słownictwa katolickich religiantów, będących w Polsce zapleczem z racji historii, zawsze prawicy i ultra-prawicy) takich jak aborcja, życie poczęte, dzieci nienarodzone (kompletna aberracja) itd.
Dlaczego przesłanie lewicowe jest pełne XIX-wiecznego patriotyzmu, ocierającego się o nacjonalizm i ksenofobię? Dlaczego mówi się o narodzie, a nie o społeczeństwie? O Polaku, a nie o obywatelu? Polaku, Niemcu, Czechu, Europejczyku itd. a nie o CZŁOWIEKU?
W podsumowaniu warto przytoczyć kolejną myśl Witolda Gombrowicza, która mówi, że „…Żyjemy w świecie, który jeszcze karmi się systemami, ideami, doktrynami, ale symptomy niestrawności są coraz wyraźniejsze, pacjent już dostał czkawki”. Jeśli lewica w Polsce zacytowanego (i obowiązującego jak nigdy, właśnie dziś na świecie) gombrowiczowskiego przesłania nie zauważy – to naprawdę „szkoda gadać” o czymkolwiek. Bo jest to moim zdaniem właśnie czytelny i jasny dla nas drogowskaz.
Bez zmiany myślenia o współczesnym świecie, a dalej – języka i narracji, bez jasnego odróżnienia się od totalnie „prawicowo-skrętnego” myślenia i argumentacji jakie panują w Polsce aktualnym będzie jedynie to, co można przeczytać w podręcznikach, a co dotyczy naturalnych procesów gnilnych zachodzących w przyrodzie.