20 listopada 2024
trybunna-logo

Geniusz w kosmosie życia swego objawiony

Potężna, dwutomowa opowieść biograficzna Klementyny Suchanow o Witoldzie Gombrowiczu zaczyna się cokolwiek tak, jak „Potop” Henryka Sienkiewicza („Był na Żmudzi ród możny Billewiczów…”), od wielostronicowej narracji o dziejach rodzin, Gombrowiczów i Kotkowskich, które „zrodziły” przyszłego twórcę „Ferdydurke”, „Transatlantyku” i „Kosmosu”, albo jak jedna z niezliczonych rodowych, często kresowych historii szlacheckich, zalegających półki „narodowych polskich” księgarń. I to jest pierwszy z niezbędnych kluczy do zrozumienia źródeł jego biografii i dzieła, które przekazała czytelnikom autorka.

Nomen omen, ród Gombrowiczów wywodził się z Litwy, sąsiadki Żmudzi, więc te sienkiewiczowskie skojarzenia nie są tu nieuprawnione. Tam właśnie, w tej litewskiej prastarej „szlachetczyźnie” biło pierwsze ze źródeł, które uformowały jego tytułowy geniusz, rozumiany nie tylko jako wielkość talentu i umysłu, ale także jako specyficzny, unikalny świat jego wyobraźni. Bo w smaku biograficznego korzenia Gombrowicza nie sposób nie wyczuć m.in. smaku – nie tylko litewskiej – szlachetczyzny, tej z „Pamiętników” Jana Chryzostoma Paska, „Pamiątek Soplicy” i „Listopada” Henryka Rzewuskiego czy „Pamiętników kwestarza” Ignacego Chodźko. Nie trzeba być gombrowiczologiem, a wystarczy prostym gombrowiczomanem, by wiedzieć, że bez świadomości roli tych dzieł w obrazie kultury polskiej nie ma nawet co do Gombrowicza przystępować.

Przypadki Witolda Gombrowicza

Klementyna Suchanow swoją biografię Gombrowicza skomponowała posługując się konstrukcją mapy miejsc, w których żył, w których się formował i był formowany. Rodowej Litwy jego przodków nie poznał z autopsji, urodził się już po przeprowadzce rodziny do Królestwa Polskiego, na Sandomierszczyznę, w świat Bodzechowa, Małoszyc, które uformowały go podobnie jak wakacyjna, podradomska Wsola, gdzie od 2010 roku istnieje poświęcone mu muzeum. Silne ślady tego świata białych polskich dworków z kolumienkami i otaczającej je natury odnaleźć można m.in. w „Transatlantyku”, a przede wszystkim w „Pornografii” czy „Kosmosie”. Opuściwszy z młodym Gombrowiczem półfeudalny świat „szlacheckiej parafiańszczyzny” udała się Suchanow śladem Witolda i innych Gombrowiczów do Warszawy, w neomieszczański krąg życia eleganckich warszawskich kamienic przy Służewskiej i Chocimskiej, w jego świat szkolny, ten świat, w którym jak w diabelskiej retorcie zrodził się duch – nade wszystko – „Ferdydurke”, powieści otwierającej przed nim krainę literatury. Przecież przy wszystkich ferdydurkicznych uniwersalizmach, nie sposób pojąć jej genezy bez wiedzy o duchu panującym w warszawskim gimnazjum świętego Stanisława Kostki przy ulicy Berga (dziś Traugutta), vis a vis gmachu dzisiejszej Akademii Sztuk Pięknych z jednej, a bramy Uniwersytetu Warszawskiego z drugiej strony. Tu, tytułem dygresji, miły dla piszącego te słowa detal: młodziutki Gombrowicz – także – był zauroczony „Klubem Pickwicka” Dickensa i jego gatunkiem humoru, a przy tym do tego stopnia, że z dwoma kolegami założył sztubacki „Klub Wycieczkowiczów”. No i ten klimat warszawskich kawiarni literackich z legendarną „Ziemiańską” przy Mazowieckiej na czele, gdzie kształtował się jego „światopogląd homoerotyczny”, światopogląd egzystencjalny i światopogląd literacki, m.in. w konfrontacji towarzyskiej z takimi koryfeuszami jak Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Lechoń i inni liczni kawiarniani bywalcy tamtych miejsc i tamtych czasów. Potem był jeszcze „wzgardliwy” pobyt w Paryżu, mekki artystów tamtej epoki, mieście którego sławny, historyczny urok na Gombrowicza nie podziałał. I jeszcze Zakopane, „polskie Ateny”, „zimowa stolica” Polski sportowej, turystycznej i duchowej, ten dziwny twór nasączony witkacowską „zakopianiną”, gdzie początkujący autor przeżył swój pierwszy prawdziwy dramat pisarski zakończony spaleniem rękopisu. W tle tego wszystkiego sławne, kanoniczne, gombrowiczowe fascynacje kucharkami i parobkami, opozycją „wyższości” i „niższości”, „niedojrzałością”, spętanie słabością fizycznego organizmu i chorowitością rekompensowane „pychą ducha” („ja, geniusz”), zewnętrznie przyjmującą formy odbierane nieraz jako groteskowe i karykaturalne, ale dającą nie tylko spektakularny i legendarny prospekt, lecz stanowiącą istotny składnik rdzenia jego osobowości. Także znajomość z „innym”, Bruno Schulzem, prawie rówieśnikiem, drugim wielkim, czasowo „symultanicznym”, rewolucjonistą polskiej literatury. I pierwsze ślady, prapoczątki, zapowiedź przyszłej duchowo-pisarskiej „wielkiej iluminacji” Gombrowicza, czyli fascynacja „Grobem Agamemnona” Słowackiego jako wyrazem buntu poety przeciw Narodowi, a także oczarowanie postacią Pankracego z „Nieboskiej komedii” Krasińskiego, jako figuracją buntu przeciw własnej klasie, przeciw światu zastanej hierarchii. A potem osobliwa przygoda transatlantyckiego rejsu „Chrobrym” z Gdyni do Buenos Aires, rozpoczętego z końcem lipca 1939 roku, przy pomrukach zbliżającej się wojny. Pierwszymi obrazami „labiryntu Buenos Aires” kończy się pierwszy, blisko sześćsetstronicowy tom blisko tysiąc dwustu stronicowej biografii. Drugi tom, to obraz blisko ćwierci wieku spędzonej w Buenos Aires, w aurze tej kultury „peryferyjnej”, której „prowincjonalność” tak bardzo (w przeciwieństwie do niecierpianego kosmopolityczno-światowego Paryża) pozwoliła Gombrowiczowi zachować w sobie i utrwalić wewnętrzną wolność egzystencjalną i pisarską, wolność co prawda ciężko opłaconą biedą materialną, marginalizacją i upokorzeniami najrozmaitszego, także homoseksualnego autoramentu. To jednak właśnie w Argentynie rozegrały się główne akty walki Gombrowicza o pisarski sukces i o pisarską niepodległość, a raczej o coś, co wydawało się niemożliwe i co do pewnego stopnia stało się niemożliwe, jak kwadratura koła – o wygraną na obu tych polach jednocześnie. I w końcu powrót do Europy – Paryż, Royamont, Berlin oraz meta życiowa w prowansalskim Vence, już w towarzystwie młodszej o 30 lat Rity Labrosse, Kanadyjki z pochodzenia, z którą połączył go osobliwy związek, splot okoliczności, gdzie jaskrawe sprzeczności metrykalne, charakterologiczne, formacyjne połączyły się z równie silnymi, przyciągającymi się wzajemnie magnesami. W trybie dygresji „pół żartem pół serio” można odnotować „brak” w tej „biografii miejsc” miasta Gdyni, do której Gombrowicz przybył w przeddzień rejsu „Chrobrego” do Buenos Aires i w której spędził noc. Zainspirowało to literacki hormon Pawła Huelle, który kilka lat temu napisał sztukę sceniczną „Kolibra Lot Ostatni”, fantazyjną wariację wokół gombrowiczowego „pożegnania z Ojczyzną” w scenerii nocnych spelunek portowej Gdyni, zbudowaną tematycznie i stylistycznie na „kanonicznych” motywach i stereotypach czerpanych z biografii i twórczości Gombrowicza

Dzieło w cieniu biografii

Jednak nie o autorze „Ferdydurke” mam tu pisać, bo wszystkich nas, profesjonalnych (jak choćby profesor Jerzy Jarzębski), czy tylko amatorskich, jak piszący te słowa, gombrowiczomanów, wyręczyła swoim opus magnum Klementyna Suchanow, lecz o atrybutach, walorach i ewentualnych wadach jej dzieła. Po prawdzie, wad nie dostrzegam, acz wahałem się czy za takową nie uznać braku elementarnych choćby analiz nie tak w końcu licznych utworów Gombrowicza. Czytelnik bowiem, który nie zapoznał się z „Ferdydurke”, „Transatlantykiem”, „Iwoną, księżniczką Burgunda”, „Ślubem”, „Operetką”, „Pornografią”, „Kosmosem”, opowiadaniami i „Dziennikami” nie może się zastępczo i chytrze wyręczyć biografią Suchanow. Była to jednak – oceniając w oparciu o przesłanki fundamentalne – decyzja słuszna, choćby z tego powodu, że światowa i polska analityczna literatura „gombrowiczologiczna” jest już tak bogata, a kolejne interpretacje tak zmienne, że próba pomieszczenia „leksykonowej” syntezy problematyki i formy jego twórczości byłaby w tej biografii raczej niecelowa.

„Lewicowiec prawicowy” i inne atrybuty

Nie znaczy to, że nie ma w tekście Suchanow ważnych passusów dających wyobrażenie o wadze dzieła Gombrowicza i dla polskiej i dla uniwersalnej kultury. Choćby cytat z jednej z emigracyjnych wypowiedzi o nim jako o rzeczniku idei, zgodnie z którą „człowiek nie może przyjmować czegoś z zewnątrz, czegoś gotowego, żadnych schematów – ani w etyce, ani w moralności, ani w życiu, ani w religii, człowiek musi sam siebie stwarzać”. Albo gdy przywołuje przypadki wybitnych intelektualistów – Konstantego „Kota” Jeleńskiego, którego przedwojenna lektura „Ferdydurke” przyprawiła o wstrząs otwierający mu możliwość zrozumienia śmieszności otaczającego go świata (w tym polskiego), czy może jeszcze bardziej, z racji jego narodowo-kulturowego pochodzenia, miarodajne i dobitne świadectwo François Bondy, „sfrancuziałego” Żyda z niemiecko-węgierskiej rodziny zamieszkałej w Pradze czeskiej, absolwenta szkół francuskich i włoskich, posiadacza szwajcarskiego paszportu, który tak wspominał wrażenia ze swojej lektury hiszpańskiego przekładu „Ferdydurke”: „Zacząłem czytać i przeżyłem prawdziwy wstrząs. Byłem zachwycony pierwszym rozdziałem. Pomyślałem sobie, że od Dantego po raz pierwszy ktoś mówi w ten sposób: jestem w połowie drogi mego życia, i oto co mi się przydarza. Byłem zaskoczony przede wszystkim tonem, stylem, jak również bezpośrednim i zuchwałym sposobem rzucenia tego wszystkiego prosto w twarz”. Ale żeby nie powstało fałszywe wrażenie, że w biografii Witolda Gombrowicza jej autorka nie oddała głosu samemu bohaterowi, zacytujmy jego słowa o sobie samym, jego autodefinicję pochodzącą z „Dziennika”: „konserwatysta-burzyciel, hreczkosiej-awangardzista, lewicowiec prawicowy, prawicowiec lewicowy, Sarmata argentyński, arystokratyczny plebejusz, artysta antyartystyczny, dojrzalec niedojrzały, anarchista zdyscyplinowany, sztucznie szczery, szczerze sztuczny”.

Reportaż historyczny o Gombrowiczu

A walory tej biografii? Kryształowy właściwie, klarowny styl narracji, opowieści. Ci, którzy choć kilka razy zetknęli się z literaturoznawczymi, krytyczno-literackimi czy pisanymi na gruncie filozoficznym tekstami poświęconymi twórczości, myśleniu i „jaźni” Gombrowicza wiedzą jak niewdzięczna bywa to lektura, jak hermetyczna językowo i terminologicznie, zbudowana z niejasności, wieloznaczności, wsobności interpretacyjnych niejednokrotnie naznaczona „mętniactwem” i „pseudointelektualizmem” budzącymi podejrzenia o brak prawdziwie uzasadnionego związku z analizowanym tworzywem jego prozy i dramatów. Tymczasem Klementyna Suchanow, choć zapewne nie wszystkie tajemnice egzystencji Gombrowicza odkryła, na pewno też uczyniła wszystko co możliwe, aby jego postać, doświadczenia egzystencjalne, źródła i labirynt jego twórczości rozjaśnić, oświetlić, przybliżyć, wręcz plastycznie „odmalować”. I tu właśnie sytuuje się kolejny walor biografii „Gombrowicz. Ja geniusz”. Ma ona, poza imponującym erudycyjnym silva rerum, wydobytym z wszelakich źródeł penetrowanych przez autorkę w kraju i za granicą (Argentyna, Berlin, Francja), wybitne walory reportażu historycznego, bo postępując krok za krokiem za Gombrowiczem, od kołyski do łoża śmierci, uczyniła to z imponującą plastycznością, wyczuciem szczegółu, detalu, kolorytu, nastroju miejsca i czasu. I to zarówno wtedy, gdy drobiazgowo ale i obrazowo opisuje przedwojenną Warszawę lat 20-tych i 30-tych, salony, kawiarnie, ulice, smak czasu, jak i wtedy gdy odtwarza z wyobraźni, dokumentów ale i z podróżniczej autopsji gąszcz gombrowiczowego Buenos Aires, włącznie ze sławną, uwiecznioną, w formie spolszczonej, w tytule jednego z jego opowiadań ulicą Bacacay. Walory czysto literackie pracy Suchanow pozwalają nawet na skojarzenie zastosowanego przez nią stylu i rytmu narracji z gatunkiem vie romancée, oznaczającym powieść biograficzną o życiu sławnej postaci, z określeniem kojarzonym także często z barwną i atrakcyjną czytelniczo narracją.

Polskość katolicka – opresyjna nawet za grobem

Na koniec cytat z ostatniego przypisu drugiego tomu biografii, pochodzący z rozmowy autorki z Ritą Gombrowicz z maja 2016. Bardzo przykry i mogący wywołać uczucie niesmaku do nas samych, rodaków Witolda Gombrowicza: „Gombrowicza pochowano w ostatnim wolnym grobie na pobliskim cmentarzu, spoczywa pod wysokimi cyprysami. Pogrzeb był świecki, zjawili się Polacy, weterani z okolicy. Za każdym razem, gdy Rita przychodziła na grób, znajdowała na nim krzyże. Po tym, jak położono raz wielgachny krzyż, przestraszyła się, poradziła Józefa Gombrowicza i poprosiła o doczepienie do pomnika małego krzyżyka. Od tej pory ataki ustały”.
Rzygać się chce na taką polskość katolicką. Opresyjną jak ta, z której chciał nas wyzwolić Gombrowicz.

Klementyna Suchanow – „Gombrowicz. Ja, geniusz”, Wydawnictwo Czarne, Warszawa 2017, tom I i II, str. 583 i 599, ISBN 978-83-8049-557-9

Poprzedni

Kram z tymi piosenkami

Następny

Mały prezydent z wielkim guzikiem