30 listopada 2024
trybunna-logo

Gasną światła

Było to 3 sierpnia 1914 r. W Europie zaczynała się wojna, której spodziewano się od dekad. Zapowiadał ją, jako nieuniknioną konsekwencję narastających sprzeczności w imperialistycznym świecie, Karol Marks. Szykowali się do niej politycy – cesarze, królowie, prezydenci i premierzy. Mimo to, latem 1914 r. nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze skali rozpoczynającego się konfliktu, dzięki której niedługo potem nazwana została „wielką wojną”.

Jeszcze mniej – z tego, że owa – jak ją również, dość naiwnie nazwano, „wojna której celem jest położenie kresu wojnom” będzie musiała dostać swój numer, bo zamiast doprowadzić do trwałego pokoju, I wojna światowa, przeorawszy tkankę Europy, obalając cesarskie domy i pochłaniając miliony ofiar, pozostawiła po sobie zarzewie kolejnego konfliktu. W tym momencie jeden chyba tylko człowiek (notabene polityk aktywnie uczestniczący w biegu wydarzeń, jakie uruchomiły efekt domina prowadzący do wybuchu wojny, gdyż był brytyjskim ministrem spraw zagranicznych), sir Charles Grey, w przebłysku intuicji zrozumiał, co tak naprawdę się dzieje. Jego słowa: „W całej Europie gasną światła – nie zobaczymy ich już za naszego życia”, przeszły do historii jako proroctwo tyleż ponure, co trafne. Dziś, gdy patrzymy na renesans nacjonalizmów nie sposób nie usłyszeć ich echa.
W kolejnych krajach obserwujemy odrodzenie polityki narodowej, stawiającej na piedestał takie sprawy, jak narodowy interes, „wspólnotę aksjologiczną narodu” (cokolwiek ten pseudonaukowy, ale bardzo przemądrze brzmiący termin, ukochany przez polityków i ideologów PiS miałby znaczyć, a najwyższą formę organizacji społecznej upatrującej w państwie narodowym, traktowanym tak, jakby stworzył je sam Pan Bóg w akcie stworzenia świata. A jeśli nawet nie stworzył go w sposób skończony, to zaplanował je w najdrobniejszych szczegółach, pozostawiając swój zamysł do realizacji wiernym wyznawcom, którzy ten boski puzel byli w stanie rozpracować i ułożyć. Mamy więc i Władimira Władimirowicza Putina, który w roli reinkarnacji cara Piotra Wielkiego podniósł Rosję z kolan, mamy Viktora Orbána, wpatrzonego w niego jak w ikonę, a teraz także Donalda Trumpa, od dawna deklarującego swoje zauroczenie rosyjskim przywódcą, co nie przeszkadza, aby – póki co – budzi zachwyt naszego swojskiego Prezesa Wszystkich Prezesów, czyli prostego posła Jarosława Kaczyńskiego oraz jego akolitów. Dodać do tego trzeba jeszcze garść polityków, którzy dziś w swoich krajach jeszcze nie rządzą, ale wkrótce – co bardzo prawdopodobne – rządzić będą, jak Marine Le Pen czy Geert Wilders. Z tego grona może wypadł Nigel Farage, choć w Theresie May ma godną następczynię, która wykutą przez niego ideę Brexitu wzięła za swoją i gotowa jest za nią chyba nawet umrzeć. W sumie – w kolejnych państwach rządzący (bądź, co bądź demokratycznie wybrani lub spodziewający się nimi zostać) przyłączają się do tego chóru, wyśpiewując tę samą pieśń o „dobrej zmianie” lub robieniu swojego kraju znów wielkim.
Wyjąwszy wyjątki – jak ten, że polscy państwowotwórczy nacjonaliści swoimi rosyjskimi odpowiednikami się nie zachwycają się przesadnie (ale któż by zwracał uwagę na taki drobny dysonans) – chór ten śpiewa zgodnie unisono, głosząc potrzebę narodowego odrodzenia, tożsamości, realizacji interesów, historycznego spełnienia. Chciałoby się powiedzieć – oto materializuje się ów „europejski koncert”, który niegdyś na kongresie wiedeńskim wymarzyli sobie politycy epoki restauracji. Bo i nasza epoka z tamtą, przynajmniej w sferze mentalnej, ma wiele wspólnego. Jak choćby to, że po okresie wstrząsów, nowych a niebezpiecznych idei rodzących rewolucje, chcą przywracać porządek, opierać się na tradycji i przypisanych jej wartościach, poczuciu wspólnoty wytworzonej przez wieki. I wszystko będzie pięknie i zgodnie i z równowagą. Jednego tylko – ale jakże istotnego – elementu tej układanki nie chcą twórcy tego nowego-starego ładu dostrzec. Tego mianowicie, że póki trwa pierwsza część koncertu, soliści – jeden po drugim – wyśpiewują te same frazy czyniąc sobie wzajemne uprzejmości i ukłony, ale po niej nastąpi jeszcze część druga, albo nawet i trzecia. A w niej – jak wie każdy, kto choć trochę osłuchał się z tym rodzajem muzyki – te harmoniczne frazy zastąpią zupełnie inne. Bo choćby nie wiadomo z jakim podziwem na siebie wzajem poglądali, nacjonaliści wszystkich krajów nie tylko nie połączą się, ale i współpracować ze sobą nie będą. Bo prędzej – i to raczej prędzej niż później – ich interesy okażą się sprzeczne. Międzynarodówka socjalistyczna w zetknięciu z I wojną światową okazała się nietrwała, ale była tworem możliwym. Możliwa jest, być może, międzynarodówka neoliberalna, oparta na całkowitym wyzwoleniu kapitału od ograniczeń narzucanych mu przez państwo (choć pewnie skończyłaby się samounicestwieniem, czego przedsmak dał kryzys 2008 r., ale to inna historia i nie miejsce tu na nią). Nacjonalistyczna międzynarodówka jest jednak tworem niemożliwym w sposób aprioryczny – byłaby w niej wewnętrzna sprzeczność.
Gdy mówi się nam, że najlepszym rozwiązaniem jest rozmontowywanie ponadnarodowych struktur, takich jak Unia Europejska, a może i system Narodów Zjednoczonych, jakoby ograniczających możliwości realizacji narodowych interesów, tłamszących narodowe tożsamości i zastąpienie ich systemem równowagi sił, zastanówmy się, co nam się proponuje. Na owych równowagach oparty był system bezpieczeństwa dziewiętnastowiecznego świata i pomimo całego kunsztu ówczesnych rządzących, sprowadził nań zagładę. Jeśli do niego wrócimy, za niedługo słowa czcigodnego Edwarda Greya zabrzmią na nowo. I to pewnie jeszcze bardziej złowieszczo.

Poprzedni

Rośnie wartość Zielińskiego

Następny

Donbas znów w ogniu