17 listopada 2024
trybunna-logo

Flaczki polskie w krainie psycholi

Wdowa 3D

Andrzej Horubała jest dobrym literackim majstrem, czyta się go dobrze, jego proza jest soczysta, wartka, błyskotliwa, wciągająca, ale przecież nie jest Tomaszem Mannem, Witoldem Gombrowiczem czy Williamem Faulknerem. Nie czytam go więc przede wszystkim dla walorów literackich jego prozy, lecz jako portrecistę środowiskowego. Tak, tak, bo Horubała był do 2018 roku zastępcą redaktora naczelnego „Do Rzeczy”, czyli zastępcą Pawła Lisickiego i bojowym publicystą kulturalnym kulturowej katoprawicy.

Przez te swoje poglądy i hojną katolicką wielodzietność (ośmioro dzieci) Horubała należy formalnie do najszerzej rozumianej karnowszczyzny i lisicczyzny (od Pawła Lisickiego), ale jego cechą unikalną, wyróżniającą go z karnych szeregów, jest pewna przekorna, nieco buntownicza osobność. Już w swojej poprzedniej prozie (m.in. „Farciarz”) Horubała opisał swoje środowisko jakby z zewnątrz, z dystansem, krytycznie, kpiarsko, bez nabożeństwa, bez laurki, bez autoafirmacji, a więc unikalnie. W końcu nikt tak jak swój nie potrafi dopiec do żywego. Tak też jest w jego „Wdowie smoleńskiej albo niefarcie”. Powieść to nie jest, bo mimo jakiejś wątłej i niezbyt przekonywującej osnowy quasi-fabularnej, opartej na doświadczeniach własnych, w tym prywatnych, mamy do czynienia z pamfletową publicystyką z kluczem. Bohater-narrator powieści, czyli Horubała we własnej osobie, odchodzi z „Do Rzeczy” w proteście przeciwko antysemickiemu tekstowi jednego z kolegów redakcyjnych („Wojtek wspiera na naszych łamach troglodytów z ONR”).
Demoniczni bracia i psalmy udaremnione przez pieszczoty
Wolny od posady pozwala sobie na rozmaite kąśliwe uwagi pod adresem swoich i nieswoich. „(…) obaj demoniczni bracia rywalizujący ze sobą na rynku medialnym, obsługujący emocje dwóch przeciwstawnych obozów – jeden na czele prawicowej publicznej telewizji, drugi – liberalnej gazety numer jeden mają żydowskie korzenie. (…) demoniczność braciszków łatwo mogłaby być powiązana z rasowym podkładem – obaj judaszkowaci: zdradzali swoich pryncypałów i charakterki mają dość paskudne: Jarek Lecha Wałęsę, którego porzucił, by wydać paszkwil „Wódz”, Jacek – Kaczora, a potem Ziobrę (…)”. Tytułowa „wdowa smoleńska” pojawia się niebezpośrednio, ale wprost opisana („cała na czarno z tymi swoimi czarnymi włosami i grzywką, z żółtawą cerą, podkrążonymi, lekko podpuchniętymi niebieskimi, granatowymi prawie oczyma, jakby jeszcze osiem lat po Katastrofie, opłakiwała męża”. Rozpoznajecie osobę?
Pomiędzy rozważaniami i pisaniem, narrator, ortodoksyjny katolik, idzie w pokorze do spowiedzi u „starego niedosłyszącego księdza”. (…) czuję, że być może jest to ostatnia taka sytuacja, że ten stareńki ksiądz może ze mnie zrobić ucznia i mnie tak karcić, że następne pokolenia zupełnie już go nie rozumieją”. Horubała ma jednak ze spowiedzią więcej problemów. („ksiądz powiedział, że wyczuwa, że mam ducha chrześcijańskiego i żebym w ramach pokuty skupił się parę minut przed Grobem Pańskim. A ja, co? Powinienem zakrzyknąć jak jakiś bohater z Dostojewskiego, że to nieprawda, że ja tylko tak ładnie mówię i że jestem letni, straszliwie letni. Ale tego nie powiedziałem”. Narrator-Horubała ciekawie też łączy religijność z seksem („Wczoraj, popijając alkohole umówiliśmy się z A. (żona), że idziemy do spowiedzi. I nawet wygrzebałem Biblię, żeby mogła odczytać psalm zadany na pokutę. Ale bardzo szybko została odłożona pod wpływem moich pieszczot”.
Polsko-prawicowe flaczki
Nadchodzi we „Wdowie” faza smoleńska. Zapisek z 10.04.2010: „Koszmar. Naprawdę zginął kwiat polskiej prawicy. Ale też sytuacja jak z „Makbeta”. Ile to osób zaczyna przeliczać swoje szanse na różne wakaty”. „(…) na ekranie pojawiają się informacje o katastrofie, a ja myślę sobie: oj, dajcie spokój, teraz zacznie się mitologizowanie. Cholerny obciach: rozwalenie się prezydenckiego samolotu stanie się podkładem jakiegoś aberracyjnego mitu. Ten film o butelce coca coli, która wyrzucona z samolotu, stała się przedmiotem kultu, fetyszem (…) Myślę: zaraz się zacznie, zaraz się zacznie”. Nazajutrz narrator zapisał: „wystudzony emocjonalnie, w ogóle nie podniecam się tymi martyrologicami. Jestem w stanie wyobrazić sobie tren na śmierć polskiego prezydenta, jestem w stanie napisać wstrząsający esej o symbolice katastrofy, o logice dziejów, o znakach, ale wiem, że czyniłbym to całkiem na chłodno… Bo też jestem w stanie napisać szyderczą notatkę o spełnieniu się wielkiego marzenia Kaczora i jego watahy, by zginąć w lesie pod Smoleńskiem”. (…) z dymiącymi głowami rozwijać będą teraz swe apokaliptyczne sztandary, a przecież w tej katastrofie jest tyle polskiej tandety, jakiejś niedoróby, żałośliwości…” (…) Tę groteskową sytuację mieliśmy już przy okazji nieszczęsnego zdarzenia wielbionego przez Rymkiewicza w „Kinderszenen” – niemiecki samochód-mina przeznaczony do sforsowania barykady został powitany przez powstańców jako wspaniałe trofeum. No i mamy co mamy. Jak napisał Gajcy: polskie flaczki”. Kilka dni po katastrofie: „A my? Jak jakieś indiańskie czy murzyńskie plemię. Wskutek nieudolności (dzida nie przebije czołgu, a z łuku nie zestrzelisz helikoptera) poległ ich wódz. Chwalą więc Pana Wiecznych Łowów, wielkiego Manitou, i nieżywego wodza, i zdziesiątkowane plemię za bohaterstwo. Niesamowita sprawa. Nie wiadomo za co? Że dali się zabić?”.
Horubała co rusz krąży po swoim obozie i zauważa idiotyzmy. „Wojciech Wencel (…) odlatuje i żąda, by żargon katolicki (…) od dziś był obowiązującym środkiem komunikowania się ludzi między Bugiem a Odrą. Naprawdę to psychole. Dziwnie się czuję wśród nich”.
Elegancja posmoleńska
Jednak po tym kawałku inne, jeszcze większe mecyje. Dwa rozdziały o pogrzebach smoleńskich, clou tej powieści, to prawdziwy majsterszyk pysznego szyderstwa. Pierwszy z nich zaczyna się tak: „Katastrofa prezydenckiego samolotu spowodowała niejakie zamieszanie w świecie warszawskich elegantek. Magnetyczna uroda prezydenckiej córki klękającej przy trumnie ojca, niezapomniany toczek z czarną woalką, urok jej nóg w czarnych szpilkach – to wszystko sprawiło, że niektóre z dam zaczęły przymierzać się do żałobnych kreacji, sądząc, że oto nastał czas noszenia się na czarno”. I tak dalej w tym stylu, bardzo smakowicie. Czy ktoś z obozu klerykalno-nacjonalistycznego poda jeszcze rękę tej czarnej owcy, po tym co nawypisywała? Czy będzie już tylko czarną owcą? Bo zaserwował im samą krwawą szyderę. Mnóstwo tych wprost personalnych smaczków u Horubały, a pojawiają się różni prawicowi święci, Tomasz Merta i jego żona, Piotr Semka i inni.
„Smoleńska wdowa” Andrzeja Horubały jest rajdem po własnym środowisku, po kręgach katolickich i prawicowych, z którymi od lat jest związany. Już w jego poprzednich tytułach pokazał, że potrafi i lubi być osobny, że ma potrzebę dystansowania się od największych wariactw kręgów do których przynależy, że ma potrzebę bycia swoistym heretykiem. Jednak w „Smoleńskiej wdowie” posunął się najdalej, „pojechał po bandzie”, bo zadrasnął najbardziej wrażliwą część pisowsko-prawicowo-narodowo-katolickiego ciała, czyli religię smoleńską. Pełno tu też rozmaitych uszczypliwości. Gdy n.p. kpi sobie (choć dość dobrotliwie) z własnej katolickiej wielodzietności („bez antykoncepcji, w radosnym uniesieniu sprowadzaliśmy na świat wciąż nowe istotki, tak że Kościół Matka nasza mógł cieszyć mógł cieszyć się kolejnymi chrztami, witając świeżutkie, tłuściutkie dzieci Boże na tym łez padole”), gdy rzecze o „idiotycznym wojtyliźmie stosowanym”. Nie oznacza to, ze zasadniczo wyrzeka się swojego świata i jego idiosynkrazji. Podszczypuje Marię Janion („profesor Misię”) za jej „nowy projekt duchowy dla Polaków” („Jakim prawem?”), Rafała Grupińskiego za „promowanie gender pod dyktando Unii Europejskiej”, Tadeusza Słobodzianka za „robienie kasy na temacie Jedwabnego”, ale w tych pozytywnych deklaracjach brak mu przekonania, entuzjazmu, jest rytualny, szablonowy „po linii”. Natomiast w szyderstwach pod adresem swoich jest pełnokrwisty, szczery, soczysty, prawdziwy. Bo jak orzekł kiedyś literacki guru intelektualnej prawicy Józef Mackiewicz, „tylko prawda jest ciekawa”. Wiedziony być może imperatywem zdrowego rozsądku powiedział Horubała o swoich „słowo prawdy”. Czy mu to poczytają za złe, czy machną ręką i wybaczą? Nie wiem. Tak czy owak „Smoleńska wdowa” ukazała się drukiem. Można ją potraktować jako (lightowy?) „coming out” jednej z postaci światka prawicowej publicystyki, a można jako rodzaj trochę plotkarskiej opowieści z tych kręgów. A walor demaskacji, jakiej dokonał Horubała polega na tym właśnie, że nie jest on z zewnątrz, lecz jest jednym z „ludzi stamtąd”.

Andrzej Horubała – „Wdowa smoleńska albo niefart”, Wydawnictwo Nowej Konfederacji, Warszawa 2021, str. 229, ISBN 978-83-960070-6-3

Poprzedni

Piotr Hemmerling o przygotowaniach w Kujawsko-Pomorskiem do Kongresu Zjednoczeniowego Nowej Lewicy

Następny

Szkocja, Bismarck i polski salazaryzm

Zostaw komentarz