22 listopada 2024
trybunna-logo

Dziadek

Będę ubiegał się o wybór na prezydenta Białegostoku z listy SLD-Lewica Razem. Powinienem zatem napisać o mojej wizji miasta, ale jeszcze nie czas ku temu. Jeszcze Państwowa Komisja Wyborcza nie ogłosiła terminu wyborów. Jeszcze płoty są wolne od portretów kandydatów, a łamy gazet nie ociekają słodkimi słowami pełnymi obietnic. Uszanujmy to. Jeszcze się tego wszystkiego naczytamy i naoglądamy. Tymczasem więc opowiem o moim dziadku – maszyniście, akowcu, komuniście i… przemytniku. A przy okazji opowiem i o sobie.

 

Mój dziadek Piotr Fiedoruk urodził się 25 sierpnia 1912 roku w Starosielcach. Starosielce to dzielnica robotników i kolejarzy. Mój dziadek był kolejarzem.
W roku 1935 ktoś z rodziny wygrał na loterii. Nie wiem dokładnie ile, ale chyba dość sporo, bo postanowiono kupić kawałek ziemi w gminie Narewka. Tam też dziadek poznał babcię Leokadię. Babcia była z bardzo bogatego domu. Jej dziadek był carskim strażnikiem w Puszczy Białowieskiej. Dom był największy we wsi i chyba nawet mieli patefon! Nic zatem dziwnego, że młodzież z całej okolicy przychodziła do ich domu na tańce. Tak trafił tam też i dziadek. Było to 26 grudnia. Tydzień potem – na początku stycznia dawano już na zapowiedzi.
Skąd ten pośpiech? Czy Babcia była już w ciąży? Ależ skąd! W żadnym razie! Po prostu zakochali się w sobie bez pamięci. Choć Babcia miała już wówczas narzeczonego, choć dziadek był niższy od babci i znacznie, znacznie biedniejszy. Choć dziadek był prawosławny. Babcia machnęła ręką na wszystko, wyszła za dziadka i wyjechała! Przeżyli razem 60 lat!

 

 

Bo babcia widziała kiedyś miasto. Pewnego razu postanowiono kupić Jej nowe buty. Bladym świtem wsiadła na furmankę prowadzoną przez Żyda i jechała z nim przez wiele godzin, aby w mieście w sklepie kupić odpowiednie buty. Kiedy wracali z powrotem, zapadał już zmierzch. W domach zapalano lampy. I babcia patrzyła w te okna i widziała eleganckich ludzi siadających do stołów w eleganckich domach.
Ale nie uprzedzajmy faktów. 1 września 1939 roku wybuchła wojna. Dziadek był w wojsku i dostał się do sowieckiej niewoli. W obozie jenieckim woził ciężarówką-beczkowozem wodę z rzeki. Ale nie pozwolił sobie siedzieć w niewoli długo. Z kilkoma innymi jeńcami postanowił uciec. Uciekali przebrani za drużynę kolejową – szli z młotkami po torach omijając większe miejscowości. W czasie wojny dziadek należał do AK i pomagał partyzantom. Była już wtedy na świecie moja mama, która urodziła się w 1937 roku. To ona opowiadała zawsze o ludziach trzymanych w szafie kiedy sąsiadka przychodziła pożyczyć mąki. Zachował się też dokument wydany przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w 1947 r., że dziadek uczynił zadość warunkom amnestii.
Tymczasem babcia zapadła na gruźlicę. W tamtym czasie oznaczało to pewną śmierć. Trafiła do sanatorium. Niedługo Dziadek zostawił więc swoje dzieci – trzy córki – pod opieką sąsiadki i pojechał za babcią. W teczce wiózł odrobinę psiego smalcu. Słyszał, że to pomaga. Innych leków na gruźlicę nie było. W pociągu dziadek ustąpił miejsca starszemu człowiekowi. Ten, widząc jego zmartwienie, zapytał o powód smutku. „Moja żona umiera na gruźlice, a mam w domu trzy córki” – odpowiedział dziadek. Starszy człowiek okazał się być lekarzem. Wypisał dziadkowi receptę na antybiotyk. „Tylko niech Pan będzie przy dawaniu zastrzyków!” – pouczył go. Dziadek wysiadł. Poszedł do apteki, gdzie okazało się, że przepisany lek jest, ale kosztuje znacznie więcej niż dziadek posiadał.
Był w obcym mieście, nikogo tu nie znał. Poszedł więc do komitetu partii. Opowiada swoją historię, kładzie na stole receptę i dowód „Pożyczcie. Jak wrócę do domu to oddam”. I pożyczyli. Dziadek lekarstwo kupił, dopilnował zastrzyku, babcia wyzdrowiała.

Dziadek wstąpił więc do partii. Teraz pewnie wzruszycie ramionami. Bo pożyczka to nie była żadna zasługa partii, tylko człowieka którego dziadek spotkał wówczas w komitecie. Może tak, może nie. Dziadek był wdzięczny do końca życia. Kiedy przeszedł na emeryturę, na krótko został kontrolerem biletów w autobusach. Ale nie podobała mu się ta robota. Nie lubił ścigać ludzi. Dorabiał więc do emerytury jako przemytnik. Woził do Związku Radzieckiego ortalionowe parasolki, a stamtąd przywoził złoto. Nie było tego dużo. Ot kilka pierścionków za każdym razem. Pierścionki te do dziś zalegają w szufladach jego córek, czyli mojej mamy i moich cioć. Mama próbuje rozdawać je swoim dzieciom i wnuczkom, ale każdy tylko wzrusza ramionami. Nie ta moda. Nie ten szyk.
Część złota babcia sprzedawała na bazarze przy Bema. Lubiłem z nią siedzieć na tak zwanych „szmatach”. To była część rynku, gdzie sprzedawcy rozkładali swój towar na gazecie, a sami siedzieli na małym stołeczku. Siedziało się i rozmawiało. Patrzyło na ludzi. Kiedyś zobaczyłem swoją koleżankę z liceum. Trochę było mi głupio, że siedzę z babcią. Ona też się zawstydziła, że robi zakupy na szmatach. Ale szybko się do siebie uśmiechnęliśmy. Wtedy zrozumiałem, że biedy nie trzeba się wstydzić. Rozmaicie w życiu bywa.
Przekonałem się o tym po latach. Gdy straciłem pracę w telewizji i pojechałem do Nowego Jorku. Mieszkałem na Greenponcie w wynajętym pokoiku. Łazienka i kuchnia była wspólna. Mieszkałem z białostoczanami, którzy mówili „Panie Wojtku, gdyby nadal działał bazar, to my nigdy nie wyjechalibyśmy z Polski. Białystok to było Eldorado!’. To prawda. Kiedy był wolny handel i przyjeżdżali Rosjanie, na straganie przy Kawaleryjskiej ludzie robili majątki. Mój kolega miał stragan i garaż z dwoma maszynami produkującymi rajstopy. W sześć miesięcy kupił dom i mercedesa.
Jako student należałem do Pomarańczowej Alternatywy i wspólnie z kolegami z NZS-u uczestniczyłem we wszystkich strajkach studenckich. Raz weszliśmy do Komitetu Wojewódzkiego i zamknęliśmy go od środka. Domagaliśmy się, aby budynek zamienić na uniwersytet. Dziadek mieszkał na ul. Mistrzów Plonów, obecnie Kardynała Wyszyńskiego. Z Komitetu to dosłownie kilka kroków. Pobiegłem więc do dziadka na obiad. Zawsze kupował w hali na Bema kawałek mięsa i gotował kapuśniak. Dziadek podał mi swój odwieczny kapuśniak i choć doskonale wiedział, że przybiegłem z komitetu, to nie prawił mi żadnych kazań. Bardzo jestem mu za to wdzięczny. Myślę, że dziś byłby ze mnie dumny.
Zapytacie mnie – dlaczego Wam o tym wszystkim piszę? Bo bardzo bym chciał, aby Białystok był taki jakim zobaczyła go kiedyś moja babcia. Gdy postanowiła rzucić wszystko i wyjechać z niższym i biedniejszym od siebie narzeczonym. Bardzo bym chciał, aby Białystok był taki jak słyszałem w opowieściach w Nowym Jorku. Miastem pięknym, szczęśliwym i bogatym. Miastem katolików i prawosławnych, akowców i lewicowców, kolejarzy i przemytników. Tych co kupują na szmatach i tych co jeżdżą mercedesami. Aby każdego stać było na kapuśniak. I aby każdy czuł się tutaj jak w domu. Tak jak mój dziadek.

Poprzedni

Trump, Kim, Xi

Następny

Czekając na dobrą zmianę

Zostaw komentarz