Mocnym akordem zakończył się sezon w warszawskim Teatrze Powszechnym. Spektakle zaproszonego do Warszawy berlińskiego Maxim Gorki Theater ukazały gorący problem konfliktów kulturowych i politycznych, tak silnie widocznych w czasach wezbranej fali uchodźców.
Pod prąd oficjalnie lansowanej tezie o zagrożeniu, jakie niosą Europie uchodźcy i różnice kulturowe dzielące rdzennych mieszkańców i przybyszów, artyści z Berlina odważnie podejmują palące pytanie: jak żyć wspólnie, jak układać wzajemne relacje, jak uchronić się przed następstwami głębokich podziałów religijnych, obyczajowych, kulturowych. Nie podają gotowych recept, bo nikt ich nie zna, ale podpowiadają, jaki obrać kierunek. Upatrują go w niezłomnej próbie wzajemnego zrozumienia. Czynią to z uwagą i powagą, ale również poczuciem humoru. Ich polityczne spektakle nie przypominają nudnych wstępniaków, ale składają się z sytuacji i scenek o rozmaitej wadzie i nastroju.
Tematami teatralnych eksperymentów i badań uczynili z trudem ustępującą traumę po wojnie domowej w Jugosławii (spektakl „Common Ground”) i dramatyczną sytuację uchodźców, których nikt nie chce i wobec których narasta wrogość (spektakl „In unserem Namen”). Oba spektakle stanowiły punkt kulminacyjny festiwalu „Miasto szczęśliwe”, o którego założeniach tak pisali inicjatorzy z Teatru Powszechnego: „Część programu zbudowana jest wokół najgorętszego i kontrowersyjnego tematu w debacie publicznej. Prezentacje artystyczne skupione zostaną wokół dwóch spektakli Maxim Gorki Theater z Berlina – sceny, która w ostatnich latach koncentrowała się na prezentacji problemów i wyzwań, jakie niesie ze sobą funkcjonowanie wielokulturowego społeczeństwa niemieckiego w XXI wieku (…) Prezentacje te wpisywać się będą także w rocznicę podpisania między stolicami Niemiec i Polski umowy o współpracy, a dla obu scen będą pierwszym etapem przygotowywanego od dłuższego czasu planu współpracy”.
Pierwszy ze spektakli, „Common Ground” reżyserowała Yael Ronen, izraelska reżyserka, dosyć dobrze w Polsce znana, a to za sprawą głośnego przed kilku laty polsko-izraelskiego projektu teatralnego „Bat-Yam-Tykocin Express 76”. W listopadzie 2008 roku we wrocławskim Teatrze Współczesnym odbyła się premiera dwuczęściowego spektaklu, na które składały się scenariusze polskich i izraelskich artystów, dotyczące skomplikowanych relacji polsko-żydowskich. W grudniu tego samego roku w teatrze Habima w Tel Awiwie miała miejsce premiera izraelska tego dyptyku. Część „polską” z aktorami izraelskimi, opartą na własnym scenariuszu (napisanym wespół z Pawłem Demirskim) reżyserował Michał Zadara, a część izraelską z polskimi aktorami we Wrocławiu właśnie Yael Ronen, artystka o polsko-żydowskich korzeniach (jej dziadkowie wywodzili się z Polski). „Bat Yam/Tykocin – pisałem po tych premierach – zapewne nie jest wielkim osiągnięciem artystycznym, ale jest osiągnięciem etycznym. Przy czym nie da się nawet powiedzieć, że spektakl polski jest słabszy od izraelskiego, bo takich przedstawień w dyptyku nie ma: oba przedstawienia są jednocześnie polskie i izraelskie. „Tykocin”, napisany i przygotowany przez Polaków, grany jest przez aktorów z Habimy. „Bat Yam”, napisany przez artystów z Izraela, reżyserowany przez Ronen, grany jest przez polskich aktorów. To nie przypadek – taki naprzemienny układ sprawia, że już same przedstawienia stanowią ważki krok w polsko-izraelskiej rozmowie o przeszłości i przyszłości”.
Chociaż Yael Ronen nie unika także tradycyjnej roboty teatralnej (dowodem na to sztuka Moris Szimel Hanocha Levina z Teatru Habima w Tel Awiwie, z którą przyjechała kilka lat temu do Warszawy), to jej specjalnością stały faktomontaże o wydźwięku publicystycznym. Przy czym ważna jest sama metoda budowania scenariusza, który zwykle opiera na „badaniach terenowych”. Tak właśnie powstawał słynny spektakl „Plonter” (2005, po polsku: Supeł), grany z sukcesem w Tel Awiwie i wielu innych miejscach na świecie. To owoc trwającej dobre osiem miesięcy wspólnej pracy dziewięciu izraelskich aktorów – pięciu Żydów i czterech Arabów, którzy przygotowywali swoje role, odwołując się do realnych źródeł i lekcji historii. Odwiedzali palestyńskie miasta, osiedla żydowskie i punkty kontrolne. Rozprowadzali kwestionariusze na temat konfliktu żydowsko-palestyńskiego, początkowo wśród rodzin i przyjaciół, potem wśród spotykanych ludzi. Razem studiowali historię, rozmaicie odmalowaną w palestyńskich i izraelskich tekstach, odnajdując, jak mówi Ronen, „to, czego nie nauczono nas w szkole”. To było dla nich wszystkich bardzo ważne doświadczenie.
O możliwości dialogu i porozumienia w trzeciej generacji po Holokauście traktował jej kolejny, tym razem niemiecki projekt „Trzecia generacja”, w którym spotkali się aktorzy z Niemiec i Izraela. W krótkich scenkach-monologach i dialogach prezentowali zawiłości stosunków niemiecko-żydowskich, traumę po Holokauście i cały katalog współczesnych urazów. Mimo wagi poruszanych spraw, ich ciężaru gatunkowego, Ronen była jak najdalsza od nudziarstwa czy wzniosłości – debata toczyła się jak rwący potok, inkrustowana sytuacjami zabawnymi i dramatycznymi na przemian. To był wielce pouczający spektakl, wyznaczający poziom publicznych debat o polityce.
W tym samym duchu podjęła pracę nad „Common Ground”, w którym zbiorowym bohaterem stała się „Jugosławia – kraj, który zniknął pośród bratobójczych wojen lat 90-tych”. Ten przejmujący dramat oglądamy oczyma emigrantów, wywodzących się z byłej (a wciąż duchowo obecnej) Jugosławii, oczyma dzieci uczestników krwawych bratobójczych walk. Ronen z delikatnością docieka, jak oni układają sobie życie, w jaki sposób próbują zapomnieć, nie zapominając. Obok siebie przedstawia dzieci katów i ofiar, które wspólnie udają się na miejsce tragedii sprzed dwudziestu lat i w tym powrocie szukają trudnego katharsis. Spektakl powstawał więc podobnie, jak poprzednie eksperymenty Ronen, tym razem na podstawie doświadczeń dość ryzykownej podróży do Bośni, przeprowadzonych tam na miejscu trudnych rozmów i bolesnych obserwacji. Bardzo złożony problem, przedstawiony jak zwykle u Ronen z rozmachem, i pewną dozą dezynwoltury – nie brakuje tu scen nieodparcie śmiesznych, na przykład, kiedy aktorzy spierają się, jakim będą posługiwać się językiem, po angielsku czy po niemiecku, albo, kiedy przebierają się w rozmaite komiczne kostiumy. Czasem ociera się to o kicz, ale przed katastrofą chroni spektakl profesjonalizm aktorów i świadomość celu, jaki im wspólnie przyświeca – nawet, jeśli zastosowane środki przypominają teatr studencki (otwarty) lat 70. ubiegłego wieku. Chodzi przecież o „Common Ground”, czyli wspólny grunt, sedno, fundament, który pozwala nadal trwać i mieć nadzieję.
O ile Ronen pozostaje – mimo swojej odrębności – w kręgu tradycyjnego teatru (akcja toczy się jednak na scenie), o tyle spektakl „In unserem Namen” (W naszym imieniu) Sebastiana Nüblinga przełamuje podziały na widownię i scenę. Reżyser, sięgając po teksty Elfriede Jelinek („Podopieczni”), dającej wyraz swemu przerażeniu tragedią uchodźców u wybrzeży śródziemnomorskiej wyspy Lampedusa, i Ajschylosa („Błagalnice”), próbuje stworzyć opowieść jednocześnie uniwersalną, ponadczasową, a zarazem bardzo aktualną, tocząca się tu i teraz. Próbuje też wciągnąć w akcję widownię, ale z tym jest gorzej – szkopuł w tym, że przyszło mu przekonywać przekonanych, tak więc przyjęta metoda agresywnej perswazji, adresowana raczej do przeciwników otwartego spojrzenia na problemy uchodźców i emigrantów, trafiała po części w próżnię. Nie umniejsza to dobrych intencji tego przedsięwzięcia, które zostało podjęte z myślą o przełamywaniu stereotypów i niechęci.
W tym spektaklu szczególnie donośnie zabrzmiał brawurowy monolog „przeciwko innym”; oczywiście, tylko pozornie przeciwko nim, bo intencją niepozostawiającą wątpliwości było ośmieszenie z uporem lansowanej przez prawicę tezy o zagrożeniu, jakie wprowadzają do ustalonego (uświęconego tradycją) ładu przybysze, czyli inni. Teatr próbuje nie tylko swoich widzów oswoić z innymi, ale przekonać, że bez obcych świat zastygłby w nieznośnych, przestarzałych formach, pozbawiony świeżych tchnień i odwagi – tak potrzebnej, aby rzeczywistość ciągle zmieniać.