Debata o długu publicznym, bardziej niż na sam przedmiot sporu rzuca światło na kształt dyskusji ekonomicznych w Polsce. Dyskusji jednostronnych, bo prowadzonych prawie wyłącznie z neoklasycznego, często konserwatywnego punktu widzenia. I choć „drugą Grecję” zastąpiono ostatnio „drugim PRL-em”, w dyskusjach powtarzane są te same argumenty. Tymczasem bilans ma zawsze dwie strony, a przyszłym pokoleniom zostawimy nie tylko dług, ale też to, co z niego sfinansujemy.
W 2020 roku ukazał się list otwarty „Dług dla regeneracji”, w którym wraz z grupą ponad dwudziestu ekonomistów i ekonomistek apeluję o wykreślenie limitu zadłużenia publicznego z Konstytucji RP. Jak tego oczekiwaliśmy, nasz list rozpoczął debatę nad zasadnością poruszanych w nim argumentów. Dla dużej części opinii publicznej w Polsce nasze postulaty musiały być szokiem. Jak to się dzieje, że młodzi ekonomiści nie widzą zagrożenia w potencjalnym wzroście długu? Czy nie wiedzą, że to oni go odziedziczą? „Kiedyś ludzie marzyli o latających samochodach i podróży na Marsa a dziś o… większym długu publicznym”, napisał na Twitterze Maciej Bukowski z WiseEuropa. W podobnym tonie, choć innej formie, głos zabrali Mateusz Urban i Jakub Pawelczak, Andrzej Halesiak, czy wreszcie Maciej Albinowski i Andrzej Rzońca. Poniżej odniosę się głównie do argumentów dwóch ostatnich dyskutantów. Bardzo szybko od tematyki konstytucyjnego limitu zadłużenia, debata przeszła do ogólnej dyskusji o długu publicznym, stymulacji popytu i roli wydatków publicznych. Poruszane w niej wątki są wierną kopią sporów, które od lat 30-tych XX wieku toczą się w światowej ekonomii. Sporów, które przybrały na sile po światowym kryzysie finansowym z 2008 r., a dziś wracają w rezultacie recesji wywołanej pandemią koronawirusa.
Debata o długu, bardziej niż na sam przedmiot sporu rzuca światło na kształt dyskusji ekonomicznych w Polsce. Dyskusji jednostronnych, bo prowadzonych prawie wyłącznie z neoklasycznego, często konserwatywnego punktu widzenia. I choć „drugą Grecję” zastąpiono w tym przypadku „drugim PRL-em”, w dyskusjach powtarzane są te same argumenty. Argumenty, które pojawiają się zresztą cyklicznie, za każdym razem, gdy ktoś podważa twierdzenia ekonomicznej ortodoksji. W dyskusji o długu publicznym brakuje opinii ekonomistów patrzących na politykę fiskalną z innej perspektywy. Ekonomistów, którzy w długu nie widzą jedynie zagrożeń, ale też szanse. Nie tylko kosztów, ale także korzyści. Ekonomistów, którzy pamiętają, że bilans ma dwie strony, a przyszłym pokoleniom zostawimy nie tylko dług, ale też to co z niego sfinansujemy.
Druga Grecja, drugi PRL
Klasycznym argumentem fiskalnych konserwatystów jest odwoływanie się do historycznych przykładów bankructw – krajów Ameryki Łacińskiej w latach 80-tych czy Grecji w 2010 roku. Nie możemy się zadłużać bo skończymy tak jak oni! Polityka stymulacji popytu, populistycznego rozdawnictwa prowadzonego przez znanych z przypowieści Leszka Balcerowicza „fałszywych świętych mikołajów” prowadzi do jednego – kryzysu finansów publicznych. Ostatnio do repertuaru historycznych przykładów dołączył PRL. Maciej Albinowski i Andrzej Rzońca wspominają „gierkowski boom” na kredyt i kryzys lat 1978-1982. Czy chcemy iść tą drogą? Ekonomiści młodego pokolenia muszą chyba albo nie znać historii, albo być nad wyraz naiwni.
Trzeba przyznać – kryzys lat osiemdziesiątych i stracona polska dekada to sprawny chwyt retoryczny. Ale czy to dobry argument ekonomiczny?
Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza: wielkie państwowe inwestycje planował tak Gierek jak i Morawiecki. Kredyt był tani i w latach 70-tych i teraz. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Autorzy takich porównań przemilczają podstawową różnicę: PRL pożyczał w dolarach, teraz pożyczamy głównie w złotówkach. Denominacja zadłużenia ma znaczenie. Państwa, które pożyczają w obcych walutach ponoszą duże ryzyko – nie dość, że deprecjacja krajowej waluty prowadzi do wzrostu ciężaru zadłużenia, to jeszcze możliwość jego refinansowania zależy od dostępności kapitału i apetytu na ryzyko na światowych rynkach. Pożyczając dolary musimy zadbać o to, żeby w przyszłości mieć coś co możemy za dolary sprzedać (nadwyżkę eksportu) lub móc rolować zadłużenie. Jedna i druga opcja nie jest pewna – płynność na światowych rynkach finansowych nie zależy od nas, a rosnące napięcia między USA a Chinami stawiają pod znakiem zapytania przyszłość globalizacji, przynajmniej w jej obecnym kształcie. Na tym właśnie polegała tragedia takich państw jak Grecja, Argentyna, Meksyk czy wspomniana wcześniej Polska Ludowa. Uzależniając się od obcego pieniądza (lub wstępując do unii walutowej) państwa te straciły kontrolę nad oprocentowaniem swojego długu, a w raz z nim suwerenność monetarną.
W teorii finansów publicznych emisja zadłużenia w obcych walutach ma dość jednoznacznie brzmiącą nazwę: grzech pierworodny (original sin). Jeśli nie musimy, lepiej go nie popełniajmy. Polska w 2020 r. jest na szczęście w innej sytuacji niż PRL. Udział pożyczek w walutach obcych spada od lat. Dziś pożyczamy głównie w naszej własnej walucie. Na koniec maja 2020 r. 76,7% zadłużenia skarbu państwa było denominowane w PLN, pozostałe 23,3% głównie w USD i EUR. Łączne zadłużenie w walutach obcych wynosi 251,6 mld złotych. Dla fiskalnych konserwatystów pewnie to i tak za dużo, ale straszenie „drugim PRL” to dziś ponury żart. W ocenie stabilności zadłużenia pomocne jest odniesienie do wielkości rezerw walutowych. W maju 2020 r. było to (w przeliczeniu) 531,6 mld złotych. Polska ma więc ponad dwa razy więcej rezerw niż wynosi jej zadłużenie w walutach obcych. Straszenie bankructwem (obok historii o biedzie przyszłych pokoleń) jest ulubionym erystycznym chwytem neoliberałów. Historia pokazuje, że ryzyko kryzysu w państwach emitujących własną walutę (i posiadających płynny kurs) jest znikome. Współczesnej Polsce nie grozi los drugiej Grecji, ani tym bardziej drugiej Polski Ludowej.
Problem z oszczędzaniem
Jeszcze bardziej zaskakujące jest twierdzenie o zależności pomiędzy długiem publicznym a oszczędnościami sektora prywatnego. Według Albinowskiego i Rzońcy, emisja długu publicznego „pochłania oszczędności, które mogłyby finansować prywatne inwestycje, w tym nowe techniki produkcji” i tym samym przyczynia się do wolniejszego wzrostu gospodarczego. Do milczącego, zabarwionego ideologicznie założenia o niskiej produktywności sektora publicznego wrócę jeszcze w dalszej części. Zacznę od kwestii makroekonomicznych. Argument o negatywnym wpływie długu publicznego na wielkość oszczędności to bękart XIX wiecznych teorii pieniądza i bankowości. Według nich podaż oszczędności w gospodarce jest stała i determinowana przez decyzje jednostek – ich zapobiegliwość czy „preferencję czasową”. Oszczędności gospodarstw domowych są źródłem finansowania inwestycji prywatnych, co prowadzi do wzrostu produktywności i dobrobytu przyszłych pokoleń. Wzrost oszczędności prowadzi do wzrostu inwestycji. Na tak namalowanym obrazku, państwo ze swoim deficytem budżetowym widziane jest jako konkurent o skończoną pulę środków finansowych. A ponieważ, z założenia wydatki rządowe mają znikomą wartość dodaną, wzrost deficytu prowadzi do spadku potencjału rozwojowego gospodarki. Voilà!
Podobnie jak historia o „drugim PRL-u”, ta o „pochłanianiu oszczędności” wydaje się na pierwszy rzut oka sensowna. Inwestycje są zawsze finansowane z oszczędności (nieskonsumowanej części dochodu) – czy to krajowych, czy zagranicznych. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. Jak zauważyli już 90 lat temu Michał Kalecki i John Maynard Keynes, wzrost oszczędności oznacza, przy danym poziomie dochodu, spadek konsumpcji. A że żyjemy w świecie naczyń połączonych, spadek konsumpcji to spadek dochodów firm i powstanie nadwyżek niesprzedanych produktów. Jeśli nadwyżki te nie zostaną sprzedane za granicą (o czym w dalszej części), wzrost skłonności do oszczędzania doprowadzi w krótkim okresie do spadku dochodów w całej gospodarce. Koło się zamyka, niższe dochody prowadzą do spadku oszczędności. To właśnie powszechnie znany z doktryny keynesowskiej „paradoks zapobiegliwości” (paradox of thrift), o którym za każdym razem zapominają wspomnieć przeciwnicy deficytów. Koszty takiej wybiórczej sklerozy są niestety wysokie. To właśnie ten mechanizm przesądził w dużej mierze o klęsce polityki oszczędnościowej (austerity) w Europie po 2010 roku.
Rozumiejąc, że podaż oszczędności nie zależy w prosty sposób od decyzji jednostek, łatwiej dostrzec stymulujący wpływ wydatków sektora publicznego. Państwo, podtrzymując strumień wydatków, stabilizuje dochody gospodarki. Jednocześnie, ekspansywna polityka fiskalna zwiększa podaż bezpiecznych aktywów – obligacji skarbowych. Stabilizujące działanie państwa wpływa na zachowanie sektora prywatnego, który dzięki mniejszemu ryzyku może zadłużać się dalej. Na tym właśnie polega postulowana przez postkeynesistów od lat 60-tych (a w ekonomicznym głównym nurcie obecna dopiero od globalnego kryzysu finansowego) koncepcja endogeniczności pieniądza. W przeciwieństwie do podręcznikowej historyjki o mnożniku pieniężnym, koncepcja ta podkreśla popytowy charakter ekspansji monetarnej. Jak zauważa Bank Anglii, instytucja którą trudno podejrzewać o ekonomiczny radykalizm, to kredyty tworzą depozyty, a nie na odwrót. Inwestycje nie biorą się ze wzrostu oszczędności gospodarstw domowych, ale z tego, że ktoś chce podjąć ryzyko i posiada odpowiednią zdolność kredytową.
Kierowany keynesowskimi „zwierzęcymi instynktami” sektor prywatny jest mniej odważny niż chcieliby to przyznać liberałowie zakochani w wizji kapitalizmu à la Ayn Rand. Prywatni inwestorzy są szczególniej bojaźliwi w sytuacji dużej niepewności (w tym gdy trzeba finansować badania i rozwój, do czego wrócę na koniec). Jeśli nie chcemy dopuścić do masowego bezrobocia i spadku realnych dochodów, ktoś w gospodarce powinien zdobyć się na odwagę. Tym kimś może i powinno być państwo – jedyna organizacja, która nie musi w krótkim okresie koncentrować się na wyniku finansowym. Nie znaczy to oczywiście, że nie musi koncentrować się w ogóle. Ze względu na uprzywilejowaną pozycję w systemie podatkowym, finanse publiczne mogą jednak przez lata pozostawać w deficycie. Wyjątkową pozycję państwo zawdzięcza też istnieniu banku centralnego – instytucji, która poprzez możliwość kreowania bazy monetarnej i kontrolę nad stopami procentowymi, umożliwia prowadzenie ekspansywnej polityki fiskalnej.
Jak pokazują doświadczenia USA z lat 50-tych czy Japonii po 2016 r., bank centralny poprzez kontrolę krzywej dochodowości (yield curve control) może wpływać nie tylko na krótko – ale też długookresowe stopy procentowe. I choć w Polsce na tak daleko idące interwencje jeszcze się nie zanosi, nie zmienia to faktu, że to państwo, a nie sektor finansowy, kształtuje koszty denominowanego w walucie krajowej długu. W świecie endogenicznego pieniądza, w którym żyjemy co najmniej od upadku systemu z Bretton Woods, jedyne na co powinniśmy patrzeć, to stopień wykorzystania realnych zasobów gospodarki. Faktycznym kosztem dla naszego społeczeństwa są niewykorzystane moce produkcyjne polskich przedsiębiorstw i stracony czas ludzi, którzy zamiast kształtować dobrobyt przyszłych pokoleń pozostają na przymusowym bezrobociu.
Polityczne aspekty polityki oszczędnościowej
Jedno jest pewne – rezultatem bojaźliwej polityki fiskalnej będzie wzrost bezrobocia i spadek wynagrodzeń. Postulowane przez Albinowskiego i Rzońcę uelastycznianie gospodarki poprzez walkę z „grzęźnięciem pracowników i kapitału w niskowydajnych firmach” jest złą receptą. Tak jak herbata nie staje się słodsza od samego jej mieszania, produkcja i zatrudnienie nie wzrastają od samego „swobodnego przepływu pracy i kapitału”. Boleśnie przekonały się o tym w ostatnich latach kraje południa Europy, których gospodarki pomimo bolesnych reform strukturalnych długo wracały na ścieżkę wzrostu. I choć takie podejście do polityki makroekonomicznej może być czasem skuteczne (o ile prowadzi do wzrostu eksportu netto), jej skutki są zazwyczaj odwrotne do zamierzonych.
W trakcie recesji brak aktywnej polityki państwa w największym stopniu odbija się na sytuacji pracowników. Dotyczy to w przede wszystkim biedniejszej części społeczeństwa, zatrudnionej często w niepełnym wymiarze czy branżach szczególnie podatnych na zmiany koniunktury. Stąd też twierdzenie Albinowskiego i Rzońcy jakoby stymulacja popytu prowadziła do wzrostu nierówności jest nieporozumieniem. Nie dość, że postulowany mechanizm (odsetki od obligacji) jest w świecie niskich stóp mocno dyskusyjny, to zupełnie pomija kwestie wynagrodzeń. Dochody najbiedniejszych wynikają prawie w całości z pracy, dochody najbogatszych pochodzą też z własności kapitału. Wzrost dochodów z pracy przy niskich dochodach odsetkowych prowadzi do spadku, a nie wzrostu nierówności.
Nie chcę przypisywać nikomu złych intencji, ale za każdym razem gdy ktoś pomija wpływ polityki makroekonomicznej na sytuację pracowników, przypomina mi się Michał Kalecki. W szczególności jego „Political Aspects of Full Employment” z 1943 r., chyba najbardziej znany na świecie artykuł autorstwa polskiego ekonomisty. Kalecki zastanawia się w nim dlaczego tak często polityce stymulowania popytu sprzeciwiają się najwięksi przedsiębiorcy i sprzyjające im środowiska. Dochodzi do ciekawej konstatacji – polityka pełnego zatrudnienia osłabia pozycję przetargową największych kapitalistów (captains of industry). Pracownicy nie są dłużej zdani na łaskę i niełaskę „pracodawców” – ich siła przetargowa rośnie. Tak długo jak właściciele firm chcą czerpać zyski z modelu wzrostu opartego o niskie pensje, tak długo w ich interesie będzie przeciwstawianie się aktywnej polityce państwa i uzależnienie zatrudnienia od realizacji własnych projektów inwestycyjnych. Rezerwowa armia bezrobotnych zaakceptuje niższe pensje i będzie mniej „roszczeniowa”.
Pora zrozumieć, że to, co jest w interesie pracodawców, nie zawsze jest w interesie całego społeczeństwa. Odejście od modelu wzrostu opartego o niski udział płac w stronę polityki zrównoważonego rozwoju wymaga wzmocnienia roli pracowników i odwrócenia destrukcyjnego wpływu polityki oszczędnościowej na rynek pracy. Nie dość, że przyczyni się to do spadku nierówności, to jeszcze wpłynie na zmniejszenie deficytu. Jeśli fiskalnym konserwatystom naprawdę zależy na równowadze budżetowej, pora aby wzięli sobie do serca słowa Johna Maynarda Keynesa – „zadbajmy o bezrobotnych, a budżet zadba o siebie”.
Eksportowe reductio ad absurdum
Sedno makroekonomicznych argumentów Albinowskiego i Rzońcy tkwi w ich historii o Eksportlandii, hipotetycznym państwie którego cała produkcja przemysłowa kierowana jest na eksport. Dochody z eksportu przeznaczane są na „dystrybucję dóbr z importu”, w której zatrudniona jest reszta jej obywateli. Czy w takim państwie stymulacja popytu może przynieść coś dobrego?
Jak celnie zauważają autorzy, wzrost deficytowych wydatków rządu na konsumpcję spowoduje wzrost popytu na pracę. Konsumpcja wzrośnie ale tylko tymczasowo – deficyt budżetowy skończy się wzrostem płac i spadkiem konkurencyjności. Stymulacja popytu doprowadzi do pojawienia się tzw. bliźniaczych deficytów (twin deficits) – budżetowego i handlowego. Prędzej czy później wymusi to kosztowne dostosowanie realne, konieczność wewnętrznej dewaluacji – bankructwa i obniżki realnych pensji. Lekcja płynąca z doświadczeń hipotetycznej gospodarki jest prosta. Stymulacja popytu w krajach, które tak jak Polska oparły swój model wzrostu gospodarczego o eksport nie ma sensu – w krótkim okresie prowadzi do wzrostu zadłużenia zagranicznego, w długim doprowadzi do spadku dynamiki PKB.
Jak wszystkie tego typu historie, ta o Eksportlandii kryje w sobie ziarno prawdy – finansowanie nieproduktywnych wydatków, poprzez wpływ na konkurencyjność, prowadzi do spadku eksportu. Czy to jednak argument przeciwko ekspansywnej polityce fiskalnej jak twierdzą Albinowski i Rzońca? Pomijając notoryczne, ideologiczne zrównywanie stymulacji popytu z konsumpcją (jakby z deficytu nie finansowano też inwestycji), historia o Eksportlandii jest dziurawa jak sito. Sprowadzona do absurdu opowieść o gospodarce ani nie opisuje sytuacji Polski, ani tym bardziej nie oddaje uczciwie argumentów zwolenników aktywnej polityki państwa. Po pierwsze, Albinowski i Rzońca zakładają pełne wykorzystanie czynników produkcji. „Ze względu na ograniczenie w podaży pracy” jedynym skutkiem wzrostu popytu na pracę jest wzrost płac. Autorzy nie wyjaśniają tylko dlaczego rząd miałby decydować się na stymulowanie popytu w sytuacji boomu gospodarczego na granicy realnych możliwości gospodarki. Którzy ekonomiści postulują tego typu politykę? Żadni! Albinowski z Rzońcą wznieśli chochoła i teraz udają, że prowadzą merytoryczną dyskusję. Po drugie (i ważniejsze), Eksportlandia istnieje najwyraźniej w świecie permanentnej międzynarodowej prosperity – wszystko co wyprodukuje z łatwością sprzedaje za granicą.
Pomijając to, że taka teoria nie jest aplikowalna do wszystkich państw na raz (kto zakupi nadwyżkę handlową świata? Marsjanie?), zakładanie korzystnych warunków handlu to już klasyczne kuglarstwo. Antykeynesiści sięgają po nie od lat – o podobne założenia opierają się m.in. prace Alberto Alesiny, czołowego przedstawiciela zdyskredytowanej dzisiaj koncepcji ekspansywnej polityki oszczędnościowej (expansionary austerity). Po co stymulować popyt skoro nadwyżki produkcji może kupować zagranica? W obwarowanej sprzyjającymi założeniami teorii nie ma miejsca na problemy. Rzeczywistość jest niestety bardziej skomplikowana. Co jeśli nasi sąsiedzi (ze względu na kryzys u siebie) zmniejszą import? Co wtedy zrobimy z nadwyżką produkcji? Co z zatrudnionymi w sektorze eksportowym pracownikami?
Gospodarka nie może w nieskończoność rozwijać się w oparciu o ekspansję na zagraniczne rynki. Jak zauważają Matthew C. Klein i Michael Pettis w „Trade Wars are Class Wars”, wymaga to sztucznego zaniżania udziału płac w PKB i liczeniu na to, że znajdzie się ktoś kto będzie chciał się zadłużać. Od lat 80-tych rolę tę odgrywały gospodarstwa domowe w krajach rozwiniętych. Wbrew pobożnym życzeniom sektora finansowego, ludzie nie mogą zadłużać się w nieskończoność. Skuteczna polityka makroekonomiczna powinna brać to pod uwagę. Gdy nie chce kupować zagranica, czas na państwo – to ono może nabywać niesprzedane nadwyżki produkcji. No chyba, że podobnie jak w merkantylistycznych doktrynach XVII wieku, eksport jest celem samym w sobie. Wtedy wysokie bezrobocie jest koniecznością a dostosowania gospodarki do szoków mogą odbywać się wyłącznie poprzez spadek realnych wynagrodzeń pracowników. W dyskusji o eksporcie, podobnie jak w historii o „pochłanianiu oszczędności”, widać inny problem analizy Albinowskiego i Rzońcy – założenie niskiej produktywności wydatków rządowych. Jakże odmienne byłyby wnioski dla Eksportlandii, gdyby jej rząd zamiast finansować konsumpcję inwestował w rozwój? Niestety, wyznawana przez polskich ekonomistów neoliberalna wizja państwa nie pozwala im dostrzec synergii między publicznymi a prywatnymi inwestycjami.
W pułapce wolnorynkowego fundamentalizmu
Dyskusje ekonomiczne w Polsce prowadzone są zazwyczaj według prostego, wywodzącego się z XX wiecznego wolnorynkowego fundamentalizmu, schematu myślenia: prywatne jest dobre, państwowe jest złe.
Schemat ten w dość prostej formie kopiują Albinowski i Rzońca. Widać to dobrze w używanym przez nich języku. Wydatki publiczne „marnotrawią ograniczone zasoby gospodarki”, politycy „kupują głosy wyborców”. Przez ekspansywną politykę państwa kapitał i praca „grzęzną” w nisko wydajnych firmach. Najlepszym przykładem pejoratywnego nastawienia jest podany przykład stymulacji fiskalnej – miliard złotych wydanych na pensje „Instytutu Wzrostu PKB”. Gdy tak stawia się sprawę, trzeba przyznać – dawanie pieniędzy państwu (a co dopiero dług publiczny) to zły pomysł. Nawet inwestycje publiczne nie miałyby większego wpływu na wzrost gospodarczy, bo „państwo nie ma przygotowanych do realizacji wielu projektów o wysokiej społecznej stopie zwrotu”. Nawet jeśli byłaby to prawda (choć w kontekście debat o transformacji energetycznej, inwestycjach w kolej czy zdrowie takie zdanie ociera się o absurd), nie jest to krytyka idei stymulacji popytu a argument za lepszym planowaniem gospodarczym. Wyznawcom laisser-faire coś takiego nie przejdzie jednak przez gardło.
W wizjach liberalnych ekonomistów państwo przedstawiane jest jako Lewiatan, mityczny potwór karmiący się owocami pracy zwykłych ludzi. Taka opowieść jest jednak silnie zdeterminowana historycznie – jej korzenie wynikają z prac Adama Smitha i francuskich fizjokratów. O ile wydatki XVIII-wiecznej arystokracji rzeczywiście można sklasyfikować głównie jako konsumpcję, nowoczesne państwa wydają środki w o wiele bardziej efektywny sposób. Mariana Mazzucato w „Przedsiębiorczym państwie” podaje przykłady tego typu działań. Internet, technologie znane z produktów Apple (GPS, ekran dotykowy), algorytmy stojące za sukcesem wyszukiwarki Google – to tylko wybrane przykłady inwestycji sfinansowanych przez państwo. Prawdopodobieństwo sfinansowania tego typu innowacji przez prywatne firmy jest zresztą znikome. Sektor prywatny jest często zbyt mało cierpliwy i za bardzo bojaźliwy, żeby finansować inwestycje w tak wczesnej fazie. Chętniej inwestuje w nieruchomości, aktywa finansowe i spekuluje na wzroście ich cen. Albinowski i Rzońca nie znają przykładu państwa, którego „wzrost przyspieszyłby w wyniku zwiększania długu publicznego”.
Tak postawiony problem to niestety kolejny chochoł, pomieszane dwóch stron bilansu. Ja nie znam kraju, którego wzrost przyspieszył przez wzrost długu prywatnego. Znam za to wiele państw, w których dług prywatny wymknął się spod kontroli, powodując implozję sektora finansowego i marnotrawstwo realnych zasobów. Dyskutując o wzroście gospodarczym, oprócz o źródłach finansowania, warto porozmawiać także o tym, co chcemy finansować. Najwyższy czas zastanowić się, w jaki sposób najlepiej wykorzystywać realne, skończone zasoby naszej gospodarki (i planety, na której żyjemy). Zauroczeni subiektywną teorią użyteczności neoliberałowie nie są w stanie tego zrobić. W ich teoriach, wybór jednostki z definicji prowadzi do maksymalizacji użyteczności. Sfinansowane z chwilówek (o RRSO ponad 400%) podręczniki szkolne są lepsze niż te same książki sfinansowane z podatków czy emisji obligacji (o prawie zerowym oprocentowaniu). Ekstrawagancka konsumpcja współczesnej klasy próżniaczej jest lepsza niż ta sfinansowana z trzynastej emerytury. Lepsza, bo nie wynika z „politycznego rozdawnictwa”, tylko z zaradności i ciężkiej podobno pracy właścicieli kapitału (np. podnoszenia czynszów w odziedziczonych kamienicach).
Logika rynkowa, według której prowadzona jest dyskusja o wartościach we współczesnym społeczeństwie, to prosta droga do katastrofy – społecznej i ekologicznej. W świecie rosnących nierówności i kończących się zasobów naturalnych musimy odrzucić XX-wieczny wolnorynkowy fundamentalizm. Europejski Zielony Ład jest próbą pójścia w tym kierunku – keynesowskim sposobem na „socjalizację inwestycji” tak, żeby służyły poprawie jakości życia całego społeczeństwa. Przyszłe pokolenia, o które tak niby troszczą się fiskalni konserwatyści, odziedziczą po nas nie tylko obligacje, ale też taką planetę i społeczeństwo jakie im zostawimy.
Zmiana warty
Debata o finansach publicznych w Polsce zbyt długo zdominowana była przez jednookich ekonomistów – ludzi, którzy widzą pasywa, a nie widzą aktywów. Widzą zagrożenia, a nie widzą szans. Widmo „drugiego PRL-u” nie pozwala im dostrzec pułapek własnego myślenia – od kwestii denominacji zadłużenia począwszy, przez dyskusję o eksporcie, na założeniu o wyższości sektora prywatnego nad publicznym skończywszy. Monopol takiego spojrzenia na gospodarkę bezpowrotnie mija.
Dziś do głosu dochodzą osoby, które nie chcą, by Polska pozostała zakładnikiem ekonomicznych dogmatów lat 90-tych. Ekonomiści, którzy patrzyli na upadek polityki oszczędnościowej w Europie i wiedzą, że droga do zrównoważonego wzrostu gospodarczego wymaga odważnych działań. Ludzie, którzy zdają sobie sprawę, że dług publiczny jest narzędziem, a sfinansowane z niego inwestycje mogą być motorem napędowym Polski na następne dekady.
Michał Gamrot – doktor ekonomii, ekonometryk, data scientist. Stypendysta Fundacji Edukacyjnej Przedsiębiorczości, Fundacji im. Lesława Pagi. W przeszłości wykładowca Uniwersytetu Łódzkiego. Obecnie pracuje w sektorze prywatnym, gdzie zajmuje się zaawansowaną analityką danych. Związany z Fundacją im. Edwarda Lipińskiego.