16 listopada 2024
trybunna-logo

Dokąd odchodzą zdarzenia?

Niewielka, chuda książeczka, jak to zwykle u Stasiuka, który wystrzega się gadatliwości – zaledwie cztery opowiadania
i niespełna sto stron druku. Wszystkie o umieraniu i tajemnicy upływającego czasu.

Właściwie jedno dłuższe (jak na Stasiuka) opowiadanie i trzy miniatury. Tytułowy „Grochów (Opowiadanie dla Olka)” poprzedzają te krótsze: „Babka i duchy”, o babce, która w kącie swego wiejskiego domostwa wspominała ze spokojem osobliwe spotkania z duchami i stworami dziwnego pochodzenia aż na ich podobieństwo się rozpłynęła. To było pierwsze zderzenie narratora ze śmiercią. Doświadczenie dla dziecka jeszcze niejasne.
Inne, zupełnie inne przyniosła znajomość, właściwie przyjaźń z Augustynem. Choć nazwisko pisarza z Izdebek, Augustyna Barana (1944-2010), autora trzech książek („Głowa wroga”, „Tau, tau” i „W pełni księżyca”) nie pada tu ani razu, wiadomo, że to o niego idzie i następstwa wylewu, którego doznawszy nie wrócił już do swego poprzedniego życia. Zmarł w domu opieki, prawie niepostrzeżenie. Pisarz piszący o pisarzu nie może pominąć zagadki pisania. Zwłaszcza że Augustyn objawił się Stasiukowi jako autor podczas jakiegoś konkursu literackiego „Czasu Kultury”. Przy okazji więc, na marginesie rozważań o odchodzeniu dzieli się swoim zwięzłym kanonem kryteriów prawdziwej prozy. Warto je zapamiętać, polecam przepis początkującym autorom: „Szczegół, zmysł obserwacji, lekki dystans do przedmiotu, lekka autoironia, lekkość opisu i przyprawione goryczą ciepło”.
Nową perspektywę otwiera opowieść „Suka”, rzecz o szesnastoletniej, umierającej „na wszystko” suce, o wyszukanym pochodzeniu kundla z kundli. Stasiuk traktuje sukę jak osobę, domownika (domownicę?), czule, choć nie nadaje jej imienia. Towarzyszy jej cierpieniom i wegetacji, a także z pewnym lękiem obserwuje własne reakcje, wkradające się niespodziewanie w psychikę zniecierpliwienie – ktoś beznadziejnie chory, umierający zawsze w jakimś stopniu zawadza żywym. Umierająca suka traci wzrok, słuch, węch, zjada własne odchody, śmierdzi. To nie są doznania dla estetów. Stąd, zauważa Stasiuk, człowiek tworzy odosobnienia, umieralnie, z dala od bliskich, izolowanych na czas umierania: „Dziwna jest ta nasza cywilizacja. Ratuje, chroni, przedłuża nam życie. A jednocześnie czyni nas bezbronnymi wobec śmierci”.
Potwierdza to tytułowe opowiadanie – opowiadacz, ze śmiercią już oswojony, znowu okazuje się bezradny. Zbliżająca się nieuchronnie śmierć przyjaciela wywołuje w nim lęk, który próbuje zagłuszyć gadaniną. Ich wspólna wyprawa tropem dawnych wypadów na Słowenię, staje się udręką wspomnień i obserwacji niknącego ciała przyjaciela. „Trudno powiedzieć, kiedy to do nas dociera, że to się stanie”.
A kiedy to już nadchodzi, kiedy się wydarza, budzi niepokój o czwarty wymiar. O to, „co dzieje się z czasem, który minął? Dokąd odchodzą zdarzenia, które były naszym udziałem?”. Narrator drąży te tematy, ogląda z różnych perspektyw, ale nie odnajdzie jednoznacznej odpowiedzi. To są przeżycia mentalne, intymne, rodzaj elegii na śmierć przyjaciela. Materia na pierwszy rzut oka nieteatralna. No, najwyżej materiał na monodram dla bardzo dobrego aktora, który potrafi zarazić widzów swoim niepokojem.
A jednak Łukasz Lewandowski po siedmiu latach od ukazania się tej niewielkiej książeczki Stasiuka drukiem, wraca do niej, a właściwie do tytułowego opowiadania, najwyraźniej z przekonaniem, że jest w nim potencjał teatralny. Bo co do literackich walorów tej prozy nikt nie żywi wątpliwości – zbiorek został przyjęty więcej niż życzliwie, nie natknąłem się choćby na jedną uszczypliwą uwagę recenzenta. Jednak zapewne nie to było powodem decyzji scenarzysty, by sięgnąć po tę powszechnie lubianą prozę – podejrzewam, że Lewandowski znalazł w niej materiał do myślenia, co, jak się okazało, może być w teatrze wartością deficytową.
Dość przypomnieć, że od czasu, kiedy Goffrey Gorer użył określenia „pornografia śmierci” (1965), ugruntowało się przekonanie, że śmierć stanowi największe tabu naszej współczesności. Nie wygląda jednak, aby Lewandowski łamał to tabu, coraz częściej przekraczane w kinie i teatrze, ale korzystał z pewnego klimatu niepokoju, jakie samo mówienie o śmierci wywołuje. Jak pyta Stasiuk: „kiedy to do nas dociera” i sam sobie odpowiada innym pytaniem: „Może nie dociera, dopóki nie nadejdzie? Może nawet teraz, gdy już wiem, że to jest, że przyjdzie do każdego, to i tak na razie oglądam się na innych?”.
Co się dzieje z czasem? – usiłują zgłębić tajemnicę czwartego wymiaru za Andrzejem Stasiukiem aktorzy w przedstawieniu na malutkiej scenie Przodownik Teatru Dramatycznego, Łukasz Lewandowski i współtwórcy Malabar Hotel, Marcin Bartnikowski i Marcin Bikowski. Dociekliwie badają ślady przeszłości, sięgając po środki teatru formy, wyposażeni w instrumenty pozwalające pod mikroskopem i w podczerwieni odkrywać pozostawione znaki przez tego, który odszedł. W pewien sposób próbują ocalić, a nawet przywrócić do życia przerwane istnienie, animując ocalałe przedmioty. Próbują ustalić, co zostało z przyjaciela, który odszedł na zawsze. Gdzie się właściwie podział, bo przecież nie mógł bezpowrotnie zniknąć. Dość przymknąć oczy i on tam będzie znowu. Pojawi się w pejzażach na zawsze zapamiętanych, w sytuacjach jak w teatrze „zafiksowanych”. Nie znika więc, a czas, który upłynął, wraca, choć w innej, niematerialnej formie. Odnajduje się na powrót, choć go nie ma, nie jest przecież żadnym bytem materialnym, tylko wymiarem, nie sposób go przyłapać na gorącym uczynku. Ta tajemnica najwyraźniej frapuje Lewandowskiego; granica między teraz a wczoraj, niemożliwa, ale w jakiejś mierze jednak zdarzająca się chwila, choćby tylko przelotna, powrotu do przeszłości. Marzenie setek miłośników prozy science fiction. Ale to nie jest spektakl s-f, to raczej racjonalny przewód myślowy, oparty na naukowych podstawach. Powrót do oświecenia,
Od tego się ten spektakl zaczyna: trzej panowie w aseptycznych strojach tropią pozostałości, oglądają jak w laboratorium to wszystko, co zostało po kimś, kto zawsze był i nagle być przestał. Najpierw powoli znikał, kurczył się, zapadał aż przepadł na zawsze. Utrzymane w rzeczowym tonie, męskie spojrzenie na śmierć i utratę, jaką jest nieobecność kogoś bliskiego, to przejmujące, odważne wejrzenie w przestrzeń niebytu, z czym pogodzić się nie sposób, a nie zgodzić nie można. Opowieść bez lamentów, bez histerii, rozdzierania szat, ale wypełniona bezbrzeżnym, kamiennym smutkiem. A właściwie smutkiem spopielałym, skoro nawet prochy przyjaciela rozwiał wiatr. Tego narrator opowiadania nie może zrozumieć: decyzji przyjaciela, który nakazał spopielić swoje ciało. Wolałby czuć takie miejsce, w którym szczątki przyjaciela pozostaną, które można by nawiedzać co jakiś czas, żywiąc iluzoryczne przekonanie, że on jest tam pod ziemią jest. Ale szczątki, popiół rozwieje wiatr.
Toteż na koniec na scenie Przodownika zobaczymy tylko rumowisko pamiątek i strzępów, wszystkich tych drogocennych śmieci, które każdy z nas zostawia, kiedy nas już nie ma. I zostawia pytania o pamięć i jej sens, o czas, czyli tajemniczy, niepochwytny czwarty wymiar.
A tytułowy Grochów? To kolebka, gdzie wszystko się zaczęło. Miejsce, które dla przyjaciół, żywych i umarłych, pozostało kotwicą. Też już go nie ma. Zmienił się, przepoczwarzył. Zostały powidoki i gasnąca pamięć zapachów, które przypominają czas bezpowrotnie miniony.
Chociaż nadal trwa. Czwarty wymiar żłobi w pamięci szczeliny, usadawia wspomnienia, choćby przelotne. Sprawia, że choć przeszłe nie wraca, to w jakimś stopniu wcale nie mija. „Trzeba się przyzwyczaić – wyznaje Stasiuk – że już nic się nie zmieni i będziemy mieli tylko przeszłość”. Trudno tym razem się z nim zgodzić. Przeszłość w naszej pamięci zawsze ulega modyfikacjom, zmienia się, coraz mniej przypominając „autentyk”. Przeszłość wciąż jest karmiona nowymi doznaniami aż do końca, do ostatniego tchu. Chociaż – pisarze mają na to swoje sposoby, zwłaszcza autorzy prawdziwej prozy. Mogą przeszłość zatrzymać słowami, zakląć w litery.
Prawdziwa literatura. Mądre, poważne przedstawienie.

GROCHÓW Andrzeja Stasiuka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012; GROCHÓW Andrzeja Stasiuka, scenariusz Łukasz Lewandowski, opieka artystyczna Agnieszka Glińska, przestrzeń Monika Nyckowska, lalki Marcin Bikowski, muzyka Igor Nikiforow, kierownik produkcji Anna Garstka, Scena Przodownik, Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy, w koprodukcji z Fundacją Teatr Malabar Hotel, premiera 11 października 2019.

Poprzedni

Polski dobrobyt ukraińskimi rękami

Następny

Groteska to egzystencja

Zostaw komentarz