18 listopada 2024
trybunna-logo

Dobra półka

Dla kogo jest ta książka? Odpowiedź jest prosta – dla tych, którzy lubią czytać albo chcieliby polubić.

„Książki z dobrej półki” to w najlepszym tego pojęcia znaczeniu książka belferska. Włodzimierz Paszyński przyznaje się do tego bez bicia, przez lata całe pracował jako polonista, metody nauczania i programy doskonalił, zanim trafił do władz samorządowych stolicy, ale wiceprezydentura nie wybiła mu z głowy ani polonistyki, ani miłości do książek. Toteż pisywał szkice-eseje o książkach regularnie, aby potem dokonując rozumnego wyboru złożyć ten tom, który śmiało może uchodzić za poradnik ambitnego czytelnika.
O swoich zamiarach sam zresztą pisze w eseju „Książki zbójeckie”. Warto przytoczyć fragment, w którym wyłożył swoje intencje:
„W moim najgłębszym belferskim (i nie tylko) przekonaniu zadaniem szkoły jest stawianie pytań, ukazywanie problemów, wyznaczanie pól możliwych dialogów i, oczywiście, prowokowanie do ich prowadzenia. Odbiorca znaków kultury musi opanować umiejętność ich odczytywania i interpretowania, rozumieć mechanizmy zachodzących procesów, znać i rozpoznawać najważniejsze zjawiska. Jest to niezbędne do osobistej, samodzielnej refleksji, wrażliwego wartościowania, Teraz i w przyszłości, Przywoływane w szkole utwory powinny więc egzemplifikować najważniejsze zjawiska w kulturze europejskiej (czy wręcz światowej!), i polskiej, rozwój życia umysłowego, pokazywać jak zachowywał i zachowuje się człowiek w obliczu najistotniejszych dylematów, z którymi przyszło mu się mierzyć na przestrzeni dziejów i współcześnie. Taki sposób prezentowania wiedzy – ilustrowany tekstami literackimi – jest interesujący, a zarazem ułatwi w przyszłości komunikację z rówieśnikami z różnych, coraz sobie bliższych, części świata”.
Oto racjonalna argumentacja, po jakiego diabła nam książki w epoce, kiedy dość kliknąć Google’a, aby otrzymać natychmiastową odpowiedź na wszelkie kłopotliwe pytania. Otóż Paszyński twierdzi, że to nie wystarczy, że nie tylko często tzw. wiedza internetowa jest zawodna, ale i wielce powierzchowna. Jeśli ktoś chce naprawdę uczestniczyć w pełnym wymiarze w życiu mniejszej czy większej społeczności, musi się przygotować do lepszego zrozumienia tego wszystkiego, co działo się i dzieje wokół niego. Trzeba więc czytać i rozmawiać o książkach, by potem ze zrozumieniem kontaktować się ze światem. Praktyki tej zresztą nie należy zarzucać nigdy, świat bowiem, jak wiemy, wciąż się zmienia, a książki, zwłaszcza te zbójeckie, mimo deklaracji romantyków, jeszcze nikomu tak naprawdę nie zaszkodziły.
Książki, które Paszyński poleca nie należą do tzw. kanonu lektur szkolnych – chodzi mu o poszerzenie horyzontów i terenu poszukiwań czytelniczych. Kanon to kanon, mniej więcej wiadomo o co chodzi, mimo że co pewien czas wybuchają gwałtowne spory o jego zawartość. Autor tej książki nie chce jednak wikłać się w takie spory, które zwykle ciągną się latami, a i tak muszą kończyć się arbitralnie jakąś administracyjną decyzją.
Znacznie swobodniej posługiwać się terminem „dobra pólka”, choć zapewne i tutaj znaleźliby się sceptycy, twierdzący, że każdy może to rozumieć po swojemu. I bardzo dobrze, zapewne odpowiedziałby Paszyński, który uważa, że „dobra półka” powinna mieć charakter zindywidualizowany. Niech będzie na niej, mówił podczas niedawnego spotkania autorskiego w Bibliotece Publicznej m. stołecznego Warszawy przy ulicy Koszykowej, na dobry początek jedna książka, potem dwie, trzy. Nie spieszmy się. Twórzmy, zachęcał swoje dobre półki. W każdym domu i w każdej szkole.
Piękna to idea, godna prawdziwego entuzjasty, czyli nauczyciela z powołania. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że oferta czytelnicza, jaką zawarł w „Książkach z dobrej półki” nie jest ani jedyna, ani tym bardziej wyłączna czy zamknięta. Autor traktuje ten zbiór gawęd jako zbiór propozycji czytelniczych, które nawet na pierwszy rzut oka mogą się zdawać całkiem przypadkowe. Bo niby co wspólnego mają ze sobą „Kubuś Puchatek” Milne’ego, „Niepokoje wychowanka Törlesa” Musila czy „Wielki Tydzień” Jerzego Andrzejewskiego z „Tajemniczą wyspą” Julesa Verne’a czy „Gronami gniewu” Johna Steinbecka. Jeśli jednak pamiętać o przytoczonej przeze mnie deklaracji programowej autora, w czym pomagać mogą lektury, po prostu dobra literatura, wątpliwości rozwieją się same. Rzecz przecież nie w tym, aby grodzić, czy odrzucać jakieś obszary literatury, ale żeby sięgać do różnych obszarów i tematów, aby z nich razem budować swoje myślenie i odczuwanie świata.
Oczywiście, nie wszystkie proponowane lektury należą do moich ulubionych. Nigdy nie przekonałem się do „Panny Nikt” ani do pisarstwa Manueli Gretkowskiej… Ale większość lektur z „półki Paszyńskiego” jest mi także bliska, chociaż nie wszystkie jego uwagi. Czasem trzeba się pięknie różnić. Kiedy autor pisze o Steinbecku i najsłuszniej w świecie chwali jego wielkie powieści, w PRL chętnie wydawane (m.in. „Na wschód od Edenu”), w przypisie dodaje mimochodem: „Władza ludowa obraziła się na Steinbecka pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku – pisarz „niesłusznie” poparł zaangażowanie USA w Wietnamie”. Pamiętam te czasy doskonale; to Steinbeck wówczas obraził swoich czytelników, stając po stronie agresji i zabijania – jego sprawozdanie z Wietnamu sprawiało jak najgorsze wrażenie m.in. na zakochanym w Wietnamie polskim pisarzu Mirosławie Żuławskim, a ja pod wrażeniem zdumiewająco prowojennej postawy Steinbecka napisałem scenariusz „Kim pan jest, panie Steinbeck”, pełen wyrzutów pod jego adresem, wystawiany przez teatrzyk uniwersytecki „Wagant”. Do dzisiaj mam żal do Steinbecka, że dał się użyć jako tuba propagandowa tej paskudnej wojny.
To jednak tylko wycieczka osobista, nieumniejszająca walorów przewodnika Paszyńskiego, który nie tylko zaleca lekturę naprawdę ważnych, wartych poznania książek, ale czyni to w sposób godny pozazdroszczenia, a także, co sam przed chwilą dowiodłem, zachęcający do rozmowy.
Paszyński potrafi gawędzić. To są teksty pełne polotu, ciepła, ciekawych odniesień i niezwykle trafnych spostrzeżeń. To się po prostu czyta, a tak przecież ma się z każdą dobrą literaturą. Nie można pisać o literaturze językiem martwym od urodzenia, naszpikowanym obcym nazewnictwem i pojęciami, które nie trzymają się głowy. Wprawdzie od czasu do czasu autora poniesie polonistyczna fantazja i wtrąci takie czy inne trudniejsze pojęcie, ale pamięta o czytelnikach mniej przygotowanych na takie pasztety i od razu w przypisie, po belfersku wyjaśni, co i zacz.
Wreszcie walor nie do przecenia: cytaty. Paszyński pisze tak, jakby swoje pisanie wywodził ze szkoły profesora Jana Zygmunta Jakubowskiego, który był mistrzem cytatu, potrafił w sposób niezrównany ilustrować swoje tezy czy wnioski odpowiednio dobranymi cytatami, a poza tym imponował niezmierzoną pamięcią do wierszy. Dotrzymywał kroku tą umiejętnością samemu Wojciechowi Siemionowi. Paszyńskiemu też można pozazdrościć trafności cytatów, a także umiejętności łączenia cytatów z autorów z różnych szkół i epok. Powstają w ten sposób nieoczekiwanie spotkania mistrzowskich fraz, ale przede wszystkim dzięki tym cytatom omawiane książki i wiersze smakują. Czytelnik może poczuć, czym byłaby lektura całości.
„Sława, panie Włodzimierzu”, chciałoby się rzec jak Wernyhora do Gospodarza w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego. Chciałoby się, ale z pewnym lękiem, bo kto wie, czy sceptyczny, racjonalny autor nie odpowiedziałby jak cytowany przezeń z atencją Kłapouchy z „Kubusia Puchatka”: „Lepszy niewielki aplauz niż żaden, choćby był z lekka pozbawiony zapału”.

Poprzedni

Pożegnalne igrzyska mistrzów

Następny

Narzędzie w ręku PiS