16 listopada 2024
trybunna-logo

Do czego kultura potrzebna jest katolikom

Przez lata, swoistą, z lekka sadystyczną przyjemność sprawiało mi czytanie bezsilnych zaklęć pampersowskiej młodzieży katolicko-prawicowej, z upływem lat przekształcającej się w pokolenie średnie. Dziś mam mniej przyjemności, mniej mi do śmiechu, bo oni są dziś górą.

Mimo tych odczuć, gdy zajrzałem do ponad pięćsetstronicowego tomu i rzuciłem okiem na materię rzeczy, apetyt na lekturę mi się zaostrzył i ruszyłem z kopyta. I już od tej pory wdałem się – w duchu, ale nieświętym – w dyskusje i utarczki z autorem, wiodąc lekturę w stanie stałej właściwie irytacji, mocnej na tyle, na ile mnie stać.
Przypomnę dla porządku, że „Droga do Poznania…” jest zbiorem zapisków krytycznych, dotyczących szeregu książek, głównie powieści znanych pisarzy współczesnych (m.in. Jerzego Pilcha, Magdaleny Tulli, Bronisława Wildsteina), ale także prac eseistycznych znanych intelektualistów ( m.in. Maria Janion, Jarosław Marek Rymkiewicz), jak również – stanowiących większość – tekstów poświęconych przedstawieniom teatralnym, głównie nurtu „nieakademickiego”, a po części offowego, na które Horubała jeździ po kraju z prawdziwym poświęceniem, a może i pasją, co tak czy inaczej mu się chwali. Teksty, z jednym bodaj wyjątkiem, były przez kilka lat publikowane w większości w prawicowym tygodniku „Do Rzeczy”.
Korzystając z tego, że Horubała wybiera się w towarzystwie swej żony do Poznania, na przedstawienie Demirskiego i Strzępki, łapię się z nim na łebka przy wjeździe na trasę Warszawa-Stryków, „ten produkt autostrado podobny, kompletny kiks Tuskowy”, jak twierdzi autor, zapinam pas i jadziem na ten Poznań. Horubała włącza płytę „Jezus Maria Peszek” i z miejsca mnie – też Horubała – wkurwia.
Oto bowiem po pierwszych zachwytach i mlaskaniach jaka ta Peszek fantastyczna, jak inteligentnie bawi się z dźwiękiem, jaki ma wybitny koncept i inne mecyje, przystępuje Horubała do protekcjonalnych, pseudowspółczujących uwag katolskiego zgreda (mogę tak napisać bo jestem od Horubały starszy), jaką to ta Peszek jest „ewidentnie nieszczęśliwą kobietą, która nawet gdy głosi radość, nie jest w stanie przykryć totalnego smutku swego wnętrza”.
A dlaczego jest Peszek smutna? Bo jest ateistką, nie przekłada paciorków różańca i nie poczuwa się do „wspólnoty”, bo nienawidzi tradycji, więc bliscy są jej „pijani antykrzyżowcy z „Przekąsek-zakąsek” z Krakowskiego Przedmieścia, sprzed Pałacu Prezydenckiego z czasów „walki o krzyż”. Przytoczone tu słowo „wspólnota” jest zresztą jednym ze słów najczęściej przywoływanych przez Horubałę.
Co do mnie, to się do „wspólnoty” obozem bliskim Horubale nie poczuwam, ale i po prawdzie to w ogóle na inne wspólnoty też już dawno, mizantropijnie, straciłem apetyt, ale mniejsza o to. Tak się składa, że otwierający zbiór tekst o Marii Peszek nosi akurat tytuł, którym opatrzony jest cały zbiór i nie dziwota, bo to tekst bardzo reprezentatywny dla sposobu myślenia Horubały i niejako pars pro toto wyraża dominujący profil całości.
Niestety, popełnił w nim autor odrobinę go kompromitujący kiks świadczący o jego, by tak rzec, pewnej niedomodze psychologicznej. A uczynił to, zarzucając kiks właśnie Marii Peszek. Otóż, jego zdaniem, artystka „strzeliła sobie w stopę” udzielając swego czasu „Polityce” i „Wprost” wywiadów, w których cierpi duchowo jak potępieniec w Bangkoku na hamaku i pod prysznicem. I Horubała staje dęba na wieść o tym, że ktoś może „doznawać egzystencjalnych leków w ciepłych morzach” i w takich okolicznościach przyrody, w takim niewymownym luksusie i jara się tym, że jakoby Peszek skompromitowała się tym wyznaniem w oczach wielu swoich słuchaczy. Bardzo przepraszam, ale to jest rozumowanie czerstwego kmiota, którego wyobraźnię przekracza możliwość duchowego cierpienia nawet w najbardziej komfortowych i atrakcyjnych okolicznościach.
To jest rozumowanie na poziomie – jest czysta, jest zagrycha, czego więcej do szczęścia potrzeba? Przypomina mi się pewna radziecka kołchoźnica polskiego pochodzenia, z którą rozmawiałem przez chwilę na postoju, jadąc w 1976 roku przez ukraińską SRR. Na pytanie, jak jej się żyje, odpowiedziała pogodnie, że bardzo dobrze, bo jest mięso, jest ser, jest śmietana. Nie kontynuowałem rozmowy. No, Panie Autorze, bój się Pan swojego Boga!
Po tym wstępie jadę dalej czyli wnikam w horubałowy zbiór. Chciałem napisać brnę, ale nie napiszę, bo Horubała takie, jakie lubię, lekkie, barwne, styl, jak się drzewiej określało, „jędrny”, zadziorny, dynamiczny, bogaty leksykalnie, sprawny w żonglowaniu konwencjami – mógłbym mnożyć komplementy.
Wnikam więc w zbiór i czytam coś w rodzaju mini-studium („Cudowne dziecko przechodzi mutację”) o prozie Doroty Masłowskiej, którą Horubała – jak wszyscy – chwali za talenty cudownego dziecka polskiej literatury, za ów dar, za genialną niemal smykałkę do języka, za zdolność do czynienia cudów z całą fauną i florą języka naszego powszedniego. I zgadzam się z Horubałą, że ta bardzo utalentowana pisarka ostatnio zabuksowała, zamilkła i że być może jest na rozdrożu. I wszystko byłoby jak należy, i machnąłbym ręką nawet, gdy chwali Masłowską za to, że „opowiedziała się przeciw pijanej tłuszczy dopuszczającej się agresji wobec obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu”, gdyby nie jego supozycja, że nadzieję na dalszy dynamiczny rozwój pisarstwa pani Doroty można być może pokładać w jej „mocnych deklaracjach, mówiących o potrzebie ładu i Boga we współczesnym świecie”.
Nieeee, no panie Autorze, na Boga Żywego, na Krew Pańskiej Wspólnoty. Oszczędź Pan sobie takich konceptów. Wizja późnej Doroty Masłowskiej jako katechumenki, katolickiej pisarki, stukającej w klawiaturę równolegle z przekładaniem paciorków różańca jest doprawdy– jak mawia młodzież – wyjebana w kosmos na wysokość nie do wytrzymania. Nie najlepszego wrażenia z powodu nadziei Horubały na jedynie słuszny kierunek dojrzewania Masłowskiej nie zaciera nawet zgrabna i dowcipna puenta: „Od jego wyniku zależą dzieje literatury polskiej”.
Nad Magdaleną Tulli („Włoskie szpilki, żydowskie buciki”) pochyla się Horubała ze współczuciem dla jej cierpienia mimo że jest ona autorką „kuriozalnego „raportu o mowie nienawiści”. Jej cierpienie, „nad którym unosi się chmura krematoryjnego dymu” i pamięć udręk dziecięcego wyobcowania „tej innej”, budzi w nim taką empatię, że przechodzi nawet do porządku dziennego nad twórczością pisarki „raczącej nas dotychczas irytującymi nieco popisami wyobraźni, kreowaniem osobnych światów, no całej tej artystowskiej pełnej smaczków produkcji”.
A fuj, te artystowskie smaczki, a be, obrzydliwe. Może te idiosynkrazje Horubały do osobnych światów i smaczków biorą się u Horubały z jego plebejskiego pochodzenia, o którym w pewnym miejscu napomyka? Chwali mu się to szczere wyznanie i niechęć do dźwigania brzemienia herbu nabytego na targu staroci, ale czy w swej ludowej abominacji do inteligencko-szlacheckich rafinad, Horubała, „inteligent w pierwszym pokoleniu”, polonista przecież, zapomina jakie arcybogate „osobne światy” tworzył „chłopski prozaik” Tadeusz Nowak i na jakie szczyty wyrafinowań poetyckich wznosił się chłop do szpiku kości Julian Przyboś?
Nie ma się więc co tak krzywić. Nie taki więc każdy chłop prosty, jak go malują. A poza tym ciekawy jestem, jak znajduje dziś Horubała szydercze antypisowskie kawałki satyryczne, które Tulli publikuje w gazecie „Obywatela Michnika”. Hę?!
Ale oto Horubała jest już przy Jerzym Pilchu („Banały w śmiertelnym sosie”) i tu się z nim do pewnego stopnia zgadzam w ocenie twórczości tego prozaika.
Nie podpisałbym się co prawda pod określeniem, że jest on „efekciarskim literackim hochsztaplerem”, ale i ja jestem zdania, że jego talent, wybitna sprawność językowo-stylistyczna, jego mistrzowska intertekstualność, jego brawurowa logorea nie przeszła w tę jakość literatury, w to „coś”, co zbliża ją do wielkości, że pozostał raczej wybitnym, brawurowym felietonistą niż prawdziwie wielkim pisarzem i nie przekroczył kaukaskiego kredowego koła bycia pojętnym i sprawnym gombrowiczoidem.
Ale też z kolei, Horubała, tak czujny na niedomogi pisarstwa Pilcha, nabiera się jak dziecko na powaby prozy Szczepana Twardocha („Strategia renegata”), którego ja właśnie odbieram jako – że użyję gotowego prefabrykatu – „efekciarskiego literackiego hochsztaplera”. Jego chwaloną pod niebiosa „Morfinę” uważam za – owszem sprawną – literaturę sztucznego chowu, taką która powstaje ze słuchu autora na konfekcyjne gusta szerokiej (na miarę szerokości polskiej) publiczności czytelniczej.
Dla mnie „Morfina” to zbudowane ze zgrabnie zewsząd czerpanych składników efekciarskie czytadło, stale wychylające się ku kiczowi. I kiczu tego nie ratują wszystkie te literackie ingrediencje czerpane z międzywojnia, cały ten rzekomo mimetyczny pietyzm w odtwarzaniu warszawskiej rzeczywistości lat trzydziestych. Nie uważam swej oceny za wyrocznię, ale gdy czytałem „Morfinę”, od początku do końca miałem uczucie obcowania z fałszem, z nieszczerością że sprawnością narracyjną robioną pod konfekcyjne zamówienie dla każdego, ze sprawnie – owszem, przyznaję – wykonanym produktem popkultury postmodernistycznej niż z wybitną literaturą.
Wrażenia podobne jak z lektury Pilcha, tylko bardziej. Katolik i patriota Horubała nie byłby jednak sobą, gdyby nie napomknął o jakimś, rzekomo emanującym z prozy Twardocha „zjawiskowym pięknie Polski” i jej kultury. Gdzie Pan to piękno widzi, Panie Autorze, proszę wskazać, to i ja się pożywię. W smoleńskim kiczu? W tym namolnym pisowskim patriotyzmie?
W tym wszechobecnym brudzie i bylejakości? W obchodach śmigusa-dyngusa? W białych skarpetach do sandałów naszych samców? W beczeniu starych bab na Boże Ciało? W zaciętych, siermiężnych twarzach członków Partii Rządzącej? W powszechnej dewocji? Mam w nieskończoność ciągnąć tę litanię?
Piękno Polski nie istnieje. Jesteśmy koszmarnym, zakompleksionym, brzydkim, brudnym, trzeciorzędnym krajem zaludnionym przez mało ciekawych – na ogół – ludzi A jeśli nawet to piękno kiedyś istniało, to dawno i nieprawda. Polska to naprawdę nie jest „La Grande belezezza”, że posłużę się tytułem znakomitego filmu Paola Sorrentino. Może była w głowach wyalienowanych inteligentów i części stęsknionych emigrantów.
Owszem, są i tu ładne kawałki ziemi. Lubię na przykład chłonąć urodę bałtyckiej plaży, gdy jeszcze się nie zapełni, w gorący, słoneczny i błękitny lipcowy poranek. Ale niewiele tego ponadto. I że też odblask tego zmyślonego piękna dostrzegł Pan, Panie Autorze, akurat w twardochowej „Morfinie”. Też coś!
Uff! Nie myśl potencjalny czytelniku szkiców Horubały, że zagram rolę pożytecznego idioty i przeczytam za Ciebie całość i opowiem wszystko po kolei zwalniając Cię od lektury. Acz są tacy autorzy, jak znakomity Jan Gondowicz, którzy szperają za nas po rozmaitych zagraconych i zakurzonych strychach piśmiennictwa, wyręczając nas od znojnej harówy w brudzie błocie, dostarczając nam wydestylowanych stamtąd esencji.
Dlatego teraz będę już leciał z Horubałą szybciej, bo do nocy nie dojedziemy do celu. Przelatuje więc on „Tarantiny nadwiślańskie” czyli reżysera filmowego Wojciecha Smarzowskiego, pisarzy Zygmunta Miłoszewskiego i Igora Ostachowicza, Michała Witkowskiego ( „Lubiewo” „aktywizuje w Horubale wszystkie poziomy homofobii”, aktywizuje w nim jego heteroseksualność, uderza w sam rdzeń jego kultury”. „Przecież doskonale wiedzą, w co uderzają. W rodzinę, w małżeństwo, w męskość, w kobiecość”.
A przecież „chodzi o nasze duchowe bezpieczeństwo”. O czym jeszcze napisał Horubała? O „dewastacjach do jakich prowadzą „płynące wieżowce”, o tym, że „Kronos” Gombrowicza nie ma wartości literackiej, ale by nie oddawać gejom Gombrowicza. Zajmuje się też m.in. irytującą go rozmową Stanisława Obirka z Zygmuntem Baumanem, czy paradygmatem romantycznym w ujęciu Marii Janion, Andrzejem Bobkowskim czy ma za złe Janowi Karskiemu niegdysiejsze poparcie dla SLD, a także grzech romansu ze zdrowym europejskim rozsądkiem, facebookową inicjatywą Dariusza Kosińskiego „Dzień bez Smoleńska” i szyderczym „Spiskiem smoleńskim” w offowym poznańskim teatrze Lecha Raczaka, próbuje postponować Andrzeja Wajdę i tak dalej i tym podobne.
I choć na ogół stara się wyrazić swoje poglądy raczej przez opis zjawisk niż łopatologiczne epitety, to chwilami wyłazi z niego niepohamowany prawol.
Wtedy pisze o „Bitwie warszawskiej 1920” Strzępki i Demirskiego jako o „teatrze zdrady narodowej”, lustruje publicystę „Krytyki Politycznej” jako „resortowe dziecko” w oczywistej intencji pokazania kto jest podporą tego środowiska. Czyni też nie w pełni jasne dla osoby tak postronnej jak ja porachunki wewnątrzśrodowiskowe, jak choćby w odniesieniu do powieści „Szwy” i personalnie do jej autora, Wacława Holewińskiego.
I choć potrafi rzeczowo przeanalizować atrybuty spektaklu teatralnego, jak w przypadku „Braci Karamazow” w ujęciu lubelskiego Teatru Provisorium Janusza Opryńskiego, to trafia mu się taki recenzencki kiks, jak uznanie za „świetny film” wprost rażąco nieudolnego w technicznej warstwie realizacji, źle zagranego (nawet wybitnie utalentowany Adam Woronowicz nie dał rady) i koszmarnie prymitywnego w warstwie artystycznej filmu „Popiełuszko. Wolność jest w nas”, filmu tak żenującego, że spuszczę zasłonę miłosierdzia na nazwisko niewydarzonego reżysera.
Momentami wyłazi też z Horubały prawicowy blasfemik i wtedy gardłuje przeciw „wspieraniu wszelkiego rodzaju lewactwa i tolerowanie bluźnierstw”. Chwilami, jak przy okazji czytania „Bezkrólewia” Wojciecha Tomczyka w klubie „Ronina” (2012) odsłania bez reszty motywacje swoje i swojego środowiska. Żalił się w napisanym wtedy tekście: „Zamiast satysfakcjonującego udziału w życiu politycznym – ekwiwalent sprawiedliwości na wpół amatorskich scenach, zamiast debaty publicznej – lektura tygodników obsługujących naszą nienawiść i przeglądanie portali dokonujących symbolicznych egzekucji na władzy. Chyba że to już niedługo…”. No właśnie, doczekał się Horubała…. W widowisku „Śmierć rotmistrza Pileckiego” grany przez aktora Jacka Rozenka pułkownik Różański powiada podczas przesłuchania do tytułowego bohatera: „Sam się sobie dziwię, że znoszę te pana impertynencje, ale chyba jakoś pana polubiłem”.
No właśnie, dlaczego, za jakie grzechy wybrałem się z Horubałą w tę masochistyczną, czytelniczą wędrówkę przez pejzaż współczesnej polskiej kultury?
Przecież nie czuję z nim „wspólnoty”, do której on tak często się odwołuje i korzystam z jego przyzwolenia na to, że „można nienawidzić wspólnoty, można się nią brzydzić”. W każdym razie tej wspólnoty, która jemu jest tak bliska. Ale zdecydowałem się na to, bo w końcu on wypełnia swoją misję. Jak sam powiada: „Bo przecież tego wymaga się od prawicowego krytyka. By opisywał wrogą kulturę i rozbrajał ją…”.
W końcu nie powinienem mieć do Horubały pretensji z powodu jego fobii, skoro sam mam fobię obrzydzenie i dreszcze w reakcji na świat tworzony przez jego wspólnotę.

Andrzej Horubała – „Droga do Poznania”, Fronda, Warszawa 2016, str. 528, ISBN 9788379821488

Poprzedni

O co chodzi w konflikcie wokół Corbyna?

Następny

Baśniowy spektakl historii

Zostaw komentarz