Kiedy patrzy się na dyskusje sprzed stu lat, uderza ich podobieństwo do naszych dzisiejszych dylematów.
Kilka miesięcy temu historyk Timothy Snyder stwierdził, że obserwujemy upadek iluzji „polityki nieuchronności”. Chodziło mu o przekonanie, że demokracja liberalna będzie się stopniowo rozprzestrzeniała po świecie wraz z mechanizmami wolnorynkowymi – taki miał być nieuchronny kierunek historii czy nawet, jak pisał kiedyś Francis Fukuyama, jej koniec. Dziś ta koncepcja wydaje się cokolwiek naiwna. Mechanizmy, które służą do rozprowadzania po świecie towarów, niekoniecznie sprawdzają się w rozprowadzaniu demokratycznych idei – ani warunków do ich realizacji.
Podobnie było sto lat temu, po wybuchu pierwszej wojny światowej, po tym, gdy jasne stało się już, że w krajach takich jak Włochy czy Niemcy rośnie popularność postaw faszystowskich, po tym, jak Stanami Zjednoczonymi wstrząsał Wielki Kryzys. Ekonomista Karl Polanyi pisał o roztrzaskaniu wiary w „automatyczny postęp”, a filozof John Dewey o „przebudzeniu ze snu” o nieprzerwanym postępie. Tak jak dzisiaj mówimy o kompromitacji ideologii neoliberalizmu, która obiecywała, że wystarczy uwolnić siły rynkowe i będzie dobrze, tak wtedy rozprawiano o kompromitacji leseferyzmu, podobnie skrajnej ideologii wolnorynkowej.
Zarówno Dewey, jak i Polanyi uważali się za obrońców liberalnego porządku, ale w dzisiejszej Polsce byliby pewnie uznani za skrajną lewicę. Już choćby dlatego, że ich zdaniem w celu ocalenia demokracji i liberalnych swobód trzeba skończyć z wolnorynkowymi mrzonkami, sprzyjającymi garstce najbogatszych, i zacząć prowadzić politykę, która zasypuje nierówności społeczne. Dewey uważał, że u podstaw nowego demokratycznego porządku musi leżeć demokratyzacja stosunków w miejscach pracy, zakładająca też bardziej demokratyczny podział zysków. Jego zdaniem można, a nawet powinno się stosować inne środki pomocy klasie pracowniczej – od płacy minimalnej po podatki progresywne – ale kluczem jest zapewnienie ludziom wpływu na to, jak wyglądają miejsca, w których spędzają większość dnia.
Nie wszystko wygląda dokładnie tak jak sto lat temu, ale akurat rada Deweya wydaje się nad wyraz aktualna. Być może dziś jeszcze bardziej niż wtedy. Słynny ekonomista Thomas Piketty zastanawiał się ostatnio w jednym z wywiadów nad wielkim paradoksem współczesnego kapitalizmu. Wszyscy mówimy o tym, jak ważna jest edukacja. I mimo setek problemów z organizacją nauki szkolnej, prawdą jest, że kraje rozwinięte, w tym Polska, mają najbardziej wykształcone społeczeństwa w całej swojej historii. Tylko co z tego, skoro potem większość tych wykształconych ludzi trafia do mocno hierarchicznych miejsc pracy, w których oczekuje się od nich pokornego wykonywania poleceń? To wielkie marnotrawstwo potencjału, a także przepis na pogłębianie konfliktów społecznych.
Zamiast więc stawiać na piedestał garstkę miliarderów i robić z nich geniuszów oraz dobroczyńców ludzkości – ostatnio w tę rolę chętnie wciela się Elon Musk – zacznijmy tworzyć możliwości rozwoju dla demokracji pracowniczej. Od związków zawodowych, przez model niemiecki, gdzie pracownicy mają swoich przedstawicieli w zarządzie, po spółdzielnie. A kiedy politycy czy media deklarują wsparcie dla demokracji, to pytajmy o to, w jaki sposób wspierają demokratyzację miejsc pracy. Bo – jak słusznie przeczuwał Dewey – trudno budować demokratyczne społeczeństwo, gdy duża część tego społeczeństwa spędza większość dnia w iście niedemokratycznym środowisku.