22 listopada 2024
trybunna-logo

Danka z Gowidlina

Wcale nie zanosiło się, że zostanie aktorką. Danuta Stenka nie należy do licznej rzeszy aktorów, którzy od najmłodszych lat marzyli o scenie albo ekranie.

Dziewczyna z Kaszub bardziej zainteresowana była pasieką swoich rodziców, życiem pszczół i ich wydajnością, niż teatrem. „Aktorstwem się nie interesowałam – wspomina – w
teatrze byłam może cztery albo pięć razy z wycieczką szkolną, nie licząc wypadu z mamą w czasach przedszkolnych”. W liceum wybrała klasę o profilu matematyczno-przyrodniczym. Aktorami zostają zazwyczaj ci po humanistycznym. Skąd więc teatr?
Wszystko to nastąpiło niemal przypadkiem. Może zadecydowały okoliczności, los, podpowiedzi otoczenia. Tak czy owak, dziewczyna z niewielkiego Gowidlina, gdzie mama była nauczycielką, trafiła w świat, który całymi latami wydawał się odległy, a może nawet mało interesujący.
Jak to się zdarzyło i jak latami dojrzewało i narastało, można dowiedzieć się z pasjonującej rozmowy-rzeki, jaką z Danutą Stenką przeprowadził Łukasz Maciejewski. Autor nieraz już dowiódł, że umie nie tylko pytać, ale i słuchać. Niedawno ukazało się drugie wydanie ich książki „Flirtując z życiem”, a to najlepsza rekomendacja – niewiele bowiem rozmów z aktorami doczekuje się wznowienia. Przy czym to nie jest tylko drugie wydanie, ale wydanie poszerzone o nowe rozmowy, w których Danuta Stenka opowiada na pytania Maciejewskiego dotyczące wydarzeń ostatnich pięciu lat, które upłynęły od pierwszego wydania książki.
Jak się okazało, był to pod wieloma względami czas ważkich, czasem trudnych doświadczeń, ale i nowych osiągnięć – w szczególności w teatrze. Z częścią tych osiągnięć na deskach Teatru Narodowego, w którego zespole artystka jest już od 2003 roku, i TR Warszawa możemy nadal obcować: „Ślub” Witolda Gombrowicza (2017), „Kordian” Juliusza Słowackiego (2015), „Tartuffe albo Szalbierz” Moliera w Teatrze Narodowym (2006), „Uroczystość” Thomasa Vinterberga, Mogensa Rukova (2001), „Anioły w Ameryce” Tony’ego Kuschnera (2007), „Macbeth” Szekspira (2007), „Druga kobieta” Johna Cassavatesa (2014), „Koncert życzeń” Franza Kroetza (2015), „T.E.O.R.E.M.A.T.” wg Piera Paolo Passoliniego (2009). Jak widać, niektóre z tych spektakli utrzymują się na afiszu latami – najdłużej „Uroczystość”, która grywana jest od 18 lat. „Tym przedstawieniem – pisałem przed laty – Grzegorz Jarzyna dowiódł, że w swoim teatrze nie tylko chce mówić własnym językiem, ale mówić o sprawach, które nikogo nie powinny pozostawić obojętnym. Rzecz o molestowaniu seksualnym własnych dzieci przez bezkarnego ojca jest zarazem parabolą-protestem przeciwko wszelkiej bezkarności i złowieszczo dobremu samopoczuciu ludzi zdeprawowanych”. Od początku w obsadzie tego wybitnego spektaklu jest Danuta Stenka.
Ale nie wszystkie spektakle wygrywają taki los. W ostatnich latach, o których rozmawiają Stenka i Maciejewski, szybko zeszła ze sceny „Matka Courage” w reżyserii Michała Zadary. Żałuje tego Danuta Stenka, która czuła, że spektakl się rozwija. „Mam poczucie, że dziecko się urodziło – komentuje aktorka – ale było teatralnym wcześniakiem, jeszcze w inkubatorze, mieliśmy przed sobą ten moment, kiedy moglibyśmy je wyjąć i żyłoby normalnym życiem”. Zapewne inaczej widać ze sceny, inaczej z widowni. Poza tym tyle teatrów, ilu widzów – dla mnie było to przedstawienie gotowe z wielką rolą Danuty Stenki i tym bardziej mi żal, że już przeszło do historii. Stenka jako bohaterka przedstawienia dźwigała na sobie ciężar wojny widzianej od kuchni. To ona nadawała akcji bieg, kontrolowała sytuację i mogło się wydawać, że żywione przez nią przekonanie, że wojnę można okpić, a nawet nieźle na niej zarobić, rzeczywiście się spełni. Mówiła z pewnością siebie, nie dała się przegadać, potrafiła kpić w żywe oczy, okazywać demonstracyjny cynizm. Kiedy jednak mówiła o głupich dowódcach, którzy oczekują od żołnierzy heroizmu, mówiła głosem Brechta – przenikliwie komentując ten świat. Dawały taką okazję songi, które pozwalały ogarnąć rzeczywistość spojrzeniem szerokim i głębokim. To zresztą także była wyjątkowa okazja, aby posłuchać Stenki śpiewającej. Songi w jej wykonaniu to arcydzieła poetyckiej puenty.
Ostatnie lata dały też okazję obserwowania innej, zupełnie niezwykłej roli Stenki. W spektaklu wedle Brechta śpiewała, w tym drugim spektaklu milczała. Ale milczała milczeniem wielkim i głębokim, wstrząsającym, który dotyka najgłębiej. Myślę o „Koncercie życzeń” Franza Kroetza w reżyserii Yany Ross, spektaklu jednoosobowym, który trwa ponad godzinę, ale z ust aktorki nie pada w nim ani jedno słowo. Maciejewski poświęca (nader słusznie) temu spektaklowi wiele uwagi, bo to w swoim gatunku monodramatycznym rzadki kruszec, zresztą wszędzie, gdzie to przedstawienie aktorka prezentuje, także za granicą, spotyka się z entuzjastycznym przyjęciem. Przy czym jest to spektakl, za który musi zapłacić – wydatek energii, siła przeżyć, natężenie emocji sprawiają, że każde przedstawienie okupuje ogromnym wyczerpaniem. „Czuję, że brak mi tchu – zwierza się aktorka Łukaszowi Maciejewskiemu. – Po ukłonach, rozmawiam z moimi kolegami, przez cały czas walcząc z brakiem powietrza w płucach, jakby mi ktoś wcisnął głowę pod wodę i przetrzymał ciut za długo. Czuję się podduszona”.
Niemałej odwagi wymagało ze strony artystki wzięcie na warsztat tego tekstu bez tekstu, nie tylko dlatego, że bohaterka nie wypowiada ani słowa. Także dlatego, że możemy ją obserwować ze wszystkich stron – występuje na podeście, zabudowanym jak jednoosobowe mieszkanie bez ścian zewnętrznych i działowych, widz może zaglądać gdzie chce, nie wolno mu tylko przekraczać granicy sceny. Tak czy owak, artystka wystawia się na pokaz.
Przedstawienie bez tekstu budzi zdumienie, a jeszcze odwołuje się do podglądactwa. Bezwstydnie obserwujemy Danutę Stenkę, która wykonuje sekwencję banalnych czynności, kiedy wraca z pracy z zakupami i powoli szykuje się do snu. Na początku nic nie zapowiada tragedii. Kobieta krząta się po mieszkaniu pośrodku sali teatralnej pozbawionej foteli – widzowie oglądają spektakl na stojąco, często krążąc i przypatrując się działaniom aktorki. Ta wszystko robi z mechaniczną precyzją: chowa zakupy, przebiera się w dres, gotuje wodę, ścieli łóżko, myje zęby, nawet korzysta z toalety. Przez 70 minut obserwujemy jej życie. Czasem popatrzy na „Big Brothera”, czasem przetrze zlew szmatką. W pewnej chwili sięgnie po proszek nasenny, bo jednak zasnąć nie może. Zanim to zrobi, zatrzyma spojrzenie na czymś niewidocznym, jakiejś myśli, rezygnacji. Po tym pierwszym proszku przyjdą następne, gdy przeczyta całą ulotkę informacyjną. Popije je szampanem, uśmiechnie się z zaciekawieniem, co teraz. To rozstanie ze światem nie ma wymiaru tragicznego, ale przepojone jest bezbrzeżnym smutkiem, głuchą rozpaczą, której wypowiedzieć się nie da. Jeśli widzowie wytrzymują tę krzątaninę – pożegnanie z życiem, to dlatego, że Danuta Stenka z wirtuozerią zdołała ukazać rozpad wewnętrzny kobiety, która straciła wszelką nadzieję.
Kiedy przeglądam książkę Maciejewskiego, próbuję sobie przypomnieć, kiedy zobaczyłem Danutę Stenkę na scenie po raz pierwszy. To było dość dawno, chyba w Szczecinie, potem na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych (1988), kiedy wyróżnialiśmy ją za rolę Mai Ochołowskiej w „Opętanych” Witolda Gombrowicza w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Nieco wcześniej (1987) brałem udział w uhonorowaniu aktorki laurem Nagrody im. Stanisława Wyspiańskiego – kiedyś taką nagrodę dla młodych artystów ustanowił ówczesny minister Młodzieży i Sportu, Aleksander Kwaśniewski. To był początek jej wspanialej drogi przez polskie sceny, a od wielu lat głównie przez sceny warszawskie, gdzie stała się aktorką symbolizującą metamorfozy polskiego teatru, m.in. jak tytułowa Elektra i Kasia w „Poskromieniu złośnicy” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, w głośnych spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego. Nie przypadkiem poświęcono jej monograficzny numer „Notatnika Teatralnego” (2007, nr 47), a w książce „Wątroba. Słownik polskiego teatru po roku 1997” napisano, że „jeśli ktoś na planie jest perfekcjonistą i poprawia każdy, nawet najmniejszy szczegół, rozpoznaje się u niego „wirusa Stenki”.
Na własnej skórze poczułem, jak działa ten wirus, kiedy mniej więcej w czasie emisji „Bożej podszewki” autoryzowałem wywiad z aktorką – wywiad to za dużo powiedziane, zwłaszcza w kontekście imponującej książki „Flirtując z życiem”. To był w zasadzie wywiadzik, malutka rozmóweńka dla „Tele Tygodnia”. Wtedy popularny tv-guide i Polsat mieściły się w tym samym budynku przy alejach Stanów Zjednoczonych, nazywanym „zemsta NRD” – w budynku z tzw. wielkiej płyty, gdzie w zimie było pieruńsko zimno, a w lecie niemożliwie duszno. Spotkaliśmy się w bufecie na parterze, przyniosłem wywiadzik, przekonany, że potrwa to chwilkę, ale Danuta Stenka poprosiła, żeby dać jej trochę czasu, pół godziny. Zostawiłem ją samą, aby nie przeszkadzać w lekturze, a kiedy wróciłem po paru kwadransach, okazało się, że wciąż pracuje nad tekstem i coś pracowicie pisze. Niedobrze – pomyślałem w duchu – pewnie się jej tekst nie podoba. Nie podchodziłem, dopóki pracowała. Kiedy zorientowałem się, że już po wszystkim, zrezygnowany podszedłem. Danuta Stenka wręczyła mi przepisany własną ręką tekst naszej rozmówki. – Nie mam żadnych uwag, tak może iść – powiedziała. Poczułem się onieśmielony. Pierwszy raz w życiu ktoś tak potraktował mój tekst – z taką powagą i uwagą. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Podziękowałem tylko i pozostałem długo w osłupieniu. Wtedy zrozumiałem, że mam do czynienia z kimś na pewno „serio”, obdarzonym niebywałą empatią i odpowiedzialnością.
Ten duch empatii, odpowiedzialności i spokoju tchnie z rozmów Maciejewskiego z artystką. Może kiedyś dążenie do perfekcji zbyt dużo ją kosztowało, ale nabrała do siebie dystansu. „Dzisiaj mam w sobie – mówi – dużo więcej ciepła, spokoju, radości, dla siebie i otoczenia. Bardzo to w sobie lubię. I mam nadzieję, że uda się to zatrzymać”.

Danuta Stenka w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim – „Flirtując z życiem” (wyd. II, rozszerzone), wyd. Znak, Kraków 2018, s. 384, ISBN: 978-83-240-4835-9; Książka dedykowana Lucynie Kobierzyckiej – najbliższej z bliskich.

Poprzedni

„Francuzi”

Następny

Abba ojcze!

Zostaw komentarz