29 listopada 2024
trybunna-logo

Czterdziesty piąty

Parę miesięcy przed wyborami Amerykanie opowiadali sobie taki dowcip:
– Co będzie, jeśli wygra Trump?
– Po raz pierwszy w historii miliarder przeprowadzi się z bogatej rezydencji do mieszkania kwaterunkowego i to po Murzynach.

No i stało się. Formalnie przeprowadzka dokona się w południe 20 stycznia (faktycznie dzień lub dwa wcześniej).
Uświęcony tradycją scenariusz przewiduje, że Prezydent-elekt przybywa do Białego Domu około 11. Wita go odchodzący Lokator, po czym obaj udają się na Kapitol. Tam na schodach, po wschodniej stronie gmachu Kongresu, punktualnie o 12, Elekt składa przysięgę i tym samym oficjalnie obejmuje urząd. Następnie wygłasza inauguracyjne przemówienie i na tym kończy się uroczystość zaprzysiężenia.
Odchodzący prezydent jedzie na lotnisko Andrews by po raz ostatni wsiąść na pokład Air Force One i odlecieć do siebie do domu – Barack Obama zapewne do rodzinnego Chicago – a wstępujący prezydent wraca do Białego Domu. Jeśli pogoda dopisze to otwartym samochodem. (Może ewentualnie pójść piechotą, jak uczyniło Jimmy Carter w 1977 roku.)
Dalej prezydent zajmuje miejsce na specjalnej, zabezpieczonej kuloodpornym szkłem trybunie i przyjmie paradę. Wieczorem bierze udział w jednym bądź kilku balach inauguracyjnych. (Richard Nixon, 37. prezydent pojawił się na pięciu imprezach.) Następnego dnia rozpoczyna się normalne urzędowanie, a jak ono będzie wyglądać? – To tymczasem przedmiot wielu spekulacji.
Od 9 listopada Donald Trump odbywa przyspieszony, siedemdziesięciokilkudniowy kurs sztuki sprawowania władzy. Transition – czyli okres między wyborem a objęciem urzędu – to skomplikowany i ważny proces. Prezydent-elekt otrzymuje w tym czasie do wglądu takie same materiały jak urzędujący szef państwa, w tym tzw. daily brief, czyli teczkę z najświeższymi wiadomościami wywiadowczymi. Zaczyna się więc orientować, że zarządzanie największym mocarstwem nie jest tożsame z zarządzaniem multimiliardową korporacją, a doświadczenie biznesowe może okazać się zbyt wątłym fundamentem udanej prezydentury.
W okresie transition, Elekt i jego sztab, muszą podjąć decyzję w sprawie obsadzenia ponad czterech tysięcy stanowisk federalnych pozostających – żeby użyć archaicznego terminu – w „nomenklaturze” prezydenta, począwszy od stanowisk ministerialnych, przez prezydencką kancelarię, po urzędy ambasadorskie. (Po wyborach ambasadorowie USA zwyczajowo oddają się do dyspozycji prezydenta.)
W tym okresie kluczową rolę pełni szef Transition Team, a więc sztabu zespołu do przejmowania władzy.
Donald Trump mianował zrazu na to stanowisko swego politycznego sojusznika (a wcześniej rywala w wyborczych przedbiegach), gubernatora stanu New Jersey Chrisa Christie. Ten wszelako sprawował tę funkcję niespełna tydzień. Zastąpił go Wiceprezydent-elekt Mike Pence.
To wielce znamienna roszada, dowód, że władza prezydencka nie jest nieograniczona i że każdy szef państwa musi się liczyć z realiami i elitami władzy.
Mike Pence, gubernator Indiany, wcześniej poseł w Izbie Reprezentantów, także przewodniczący Konferencji Republikańskich Członków Izby, jest partyjnym insiderem, cieszy się zaufaniem aparatu Partii Republikańskiej i – kto wie – może funkcjonować jako swego rodzaju komisarz prezydentury Donalda Trumpa, jako ten, który zapobiegnie ewentualnym szaleństwom człowieka bez politycznego doświadczenia, a może nawet więcej…
Ambicją każdego bez wyjątku lokatora Białego Domu jest sprawowanie urzędu przez dwie (dopuszczalne konstytucyjnie) kadencje. Ponowne wygranie wyborów to najważniejsze zadanie Zainteresowanego i jego otoczenia.
Czy budzący wiele kontrowersji Donald Trump ma na to realne szanse?
Pomińmy spekulacje, wedle których nie ma szans nawet na jedną kadencję. Popularny i wielonakładowy The New York Post zasugerował, że Kolegium Elektorskie, a ono formalnie w grudniu wybiera prezydenta, może mu nie dać mandatu. Teoretycznie taka możliwość istnieje. Tylko elektorzy 29 stanów mają prawny obowiązek głosowania na zwycięskiego w ich stanach kandydata. Pozostali (znów teoretycznie) mają wolną rękę, mogą więc zmienić wynik głosowania z 8 listopada. Rzecz formalnie możliwa jest raczej nieprawdopodobna. Wywołałaby kryzys konstytucyjny o niewyobrażalnych skutkach.
W poważniejszej prasie pojawiły się natomiast opinie, że Trump może nie dokończyć nawet jednej kadencji, że zostanie usunięty z urzędu drogą impeachment.
O pretekst będzie łatwo. Przeciwko Trumpowi toczy się w tej chwili ponad 100 procesów sądowych. Ponieważ oskarżenia obejmują czyny (oszustwa, wyłudzenia, itp.) popełnione w przeszłości, Trumpa nie chroni prezydencki immunitet. Na wokandzie są sprawy dość poważne. Najważniejsza to wtoczona przez byłych słuchaczy nieistniejącego już Trump University właśnie o oszustwo. Proces ma charakter zbiorowy, a o powadze sprawy świadczy fakt, że adwokaci Trumpa zaczęli pilnie zabiegać o wycofanie pozwu w zamian za sute odszkodowania.
Wniesienie oskarżenia do sądu zapowiada kilka co najmniej pań z kilkunastu, które w toku kampanii wyborczej ujawniły, że były przez niego molestowane.
Krótko mówiąc wokół prezydentury Trumpa będzie się unosić specyficzna atmosfera, a z tej mogą skorzystać ci, których istotnym interesom prezydent D.J.T. może zagrozić.
Ewentualny impeachement oznaczałby, że kadencję na stanowisku prezydenta dokończy wspomniany Mike Pence. Tak czy owak smycz, na której republikańska elita trzyma Donalda T. wydaje się krótka.
To jednak są na razie spekulacje. Nieuchronna wersyfikacja rządów prezydenta Trumpa nastąpi za cztery lata, kiedy ci, co na niego głosowali, zadadzą sobie pytanie, czy spełnił oczekiwania.
Trump wygrał przede wszystkim głosami niższej klasy średniej, tej, która od trzydziestu lat płaci rachunek za globalizację i – generalnie – niekorzystną dla siebie ewolucję systemu.
Osobiście wątpię, aby w tym okresie system zmienił się na tyle, by trendy w sprawie których od dawna alarmują ekonomiści (Stieglitz, Piketty) i socjologowie, a więc pogłębiające się nierówności – bogacenie bogatych i ubożenie ubogich – zostały odwrócone.
Za cztery lata Donald Trump może już nie mieć tego elektoratu, który wyniósł go do władzy, a w tzw. międzyczasie, elity też mogą się poczuć rozczarowane i spełni się wspomniany wyżej szybszy scenariusz.
Ameryka zdaje się podzielona jak nigdy, rychłych rozwiązań problemów, jakie doprowadziły do „rewolucji 8 listopada” nie widać. Powtórzę więc na zakończenie tezę wyłożoną na tych łamach przed kilkoma miesiącami, że 45. prezydentura będzie przejściowa i na pewno nie ośmioletnia.
Rozpocząłem te uwagi od przedwyborczej anegdoty, więc na koniec przytoczę opowiastkę powyborczą.
Powiadają Amerykanie nawiązując do antyimigranckiej retoryki Elekta: „Wszystkie żony Trumpa przyjechały z zagranicy, co dowodzi, że są takie prace, których Amerykanki nigdy by się nie podjęły”.
Demonstracje pod hasłem „To nie jest mój prezydent” trwają.

Poprzedni

Było jak na wojnie

Następny

Boniek rozdaje bileciki