17 listopada 2024
trybunna-logo

Co by tu jeszcze…

Przebiegając truchtem bezdroża historii człowiek czuje się swobodnie na tyle, by nie zauważać upływającego czasu.
Bo i jak go zresztą zauważać, skoro właściwie nic się nie zmienia, daty i nazwiska w skali historycznej są nieistotnymi szczegółami, zasady zaś trwają i nic nie wskazuje na to, by coś lub ktoś usiłował je zmienić.

Bez żadnych szczególnych starań z mojej strony analogie dziejowe same włażą człowiekowi na stół i prężą się dumnie zachwycone własną nieśmiertelnością.
Ostatnio gros publicystów, którzy (jeszcze) pozostali względnie normalni, bije na alarm patrząc, jak dobra zmiana wycina swoje polityczne hołubce wstawiając w najbardziej nawet newralgiczne punkty mapy gospodarczej Polski kompletnych ignorantów, niedouków, którzy na dodatek ze swej ignorancji robią zaletę śmiejąc się w twarz wszystkim protestującym jakby cytując Jana Kobuszewskiego: „ – Pan wiesz, co oni mogą mnie zrobić?” A odpowiedź na to pytanie, rzecz jasna, wężykiem!
Podobne działania mają już swoją historię, najlepiej oczywiście zapamiętaną z czasów powojennych, kiedy to dyrektorami zakładów pracy zostawali prości robotnicy, niemający wprawdzie pojęcia o zarządzaniu fabrykami, ale za to ideowi i „sprawdzeni”.
O tyle ten przykład jest istotny, że jeszcze za PRL dostrzeżono bezsens takich poczynań, co znalazło swoje odbicie w kilku filmach o tym problemie traktujących (chyba min. jeden z odcinków „Najważniejszy dzień w życiu”).
Kiedy po wojnie w moim miasteczku stawiano na nogi od nowa Marynarkę Wojenną początkowo posłużono się przedwojenną kadrą, przyjmowano wracających z Zachodu dawnych fachowców, jako że MW należy do tego rodzaju wojsk, w którym fachowość i znajomość techniki jest sprawą szczególnej wrażliwości. Nawet służba prostego marynarza trwała tu trzy lata, a nie jak w innych rodzajach dwa, ponieważ na okręcie nawet zwykły marynarz musi być fachowcem od czegoś, a szkoda już wyszkolonego od razu wysyłać do domu.
Panowie przedwojenni oficerowie doskonale o tym wiedzieli, toteż pozwalali sobie czasem na dezynwolturę, za jaką kto inny zapłaciłby wysoką cenę, której to przykładów pełna jest historia lat 40. w Polsce powojennej. Wiedzieli, że są niezbędni. Potrafili więc przychodzić do pracy w przedwojennych mundurach, paradować ostentacyjnie z orzełkiem z koroną na czapce i takie tam dziecinady.
Przekonanie o własnej niezbędności ich zgubiło. Okazało się, że każdego da się zastąpić, a fachowość nie chroni człowieka przed niczym. Nie jest wcale konieczna dla piastowania decyzyjnego stanowiska.
Minęły dwa – trzy lata i zastąpiono ich „fachowcami”, a to z Armii Czerwonej (która właśnie przestała być Czerwona i stała się Radziecką), a to rodzimymi specjalistami od spraw nieznanych nikomu. Nawet im samym.
Działania ówczesnych władz były momentami zdumiewające, ale tylko na pozór, bo ani oryginalne, ani jedyne w swoim rodzaju. Np. kiedy jeden z okrętów popłynął w rejs ćwiczebny część załogi zeszła na ląd w Sztokholmie i tam pozostała. Część wróciła do Polski i… stanęła przed sądem. Jeśli ktoś podejrzewałby w tym wszystkim nieobecność logiki, to wypadałoby go jedynie zapytać: i co z tego?
Parę wieków temu wybrano królem polskim Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Kiedy przejrzy się plejadę jego konkurentów można stwierdzić bez trudu, że był on kandydatem… najgorszym z możliwych.
Nie jest bezpieczną rzeczą pytać: dlaczego w takim razie go wybrano? Odpowiedź jest bowiem druzgocąca: właśnie dlatego!
Młody człowiek, potomek nieco na wyrost sławionego Jaremy, ponoć miły w obejściu, wykształcony (znał sześć języków), ale wyposażony w cechy, które w żaden sposób nie predestynowały go do objęcia najważniejszej funkcji w państwie, zainteresowany wszystkim tylko nie polityką, zubożałe książątko żyjące na łasce wuja Sobiepana Zamoyskiego, niezaliczany do żadnej z walczących wówczas frakcji, człowiek bez znaczenia i charakteru. Ilość świadectw współczesnych pozwala sądzić, że nie było niczyją złośliwością posądzanie go o posiadania tylko jednej pasji – jedzenia. Nawiasem mówiąc umarł w wieku 33 lat z powodu zatrucia żołądkowego, co i nie dziwota.
Dwie partie – regalistów i profrancuska (z Sobieskim na czele) walczyły ze sobą zawzięcie i w czasie elekcji nie mogąc ze sobą dojść do ładu wycinały kolejno swoich kandydatów. Szkoda, bo zwolennicy hetmana Sobieskiego lansowali Kondeusza, czyli Ludwika Bourbona, o którym sami Francuzi piszą, że był najlepszym dowódcą wojskowym w historii Francji, nie wyłączając Napoleona. W sytuacji grożącej wojny z Turcją, ktoś taki bardzo by się przydał. Ale ponieważ był kandydatem jednej z dwóch frakcji „nie miał prawa” przejść.
No i kiedy biskup chełmiński, podkanclerzy Olszowski, wyciągnął jak królika z kapelusza Michała Korybuta, szlachta w zachwycie szybko wybrała go królem.
Był „swój”, nic nie znaczył, niewiele umiał, bidota, że aż żal – wypisz wymaluj – swój człowiek. Był jednym z nich, dosłownie. Magnackie gierki spowodowały głęboką nieufność w stosunku do każdego zza granicy, choćby był nie wiem jakim geniuszem. Mieliśmy „Piasta”, a przecież żaden patriota nie wyniesie obcego ponad swojaka. No i było jak było.
Wspominając wyżej o procesie wytoczonym marynarzom, którzy NIE uciekli, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystko się jakoś powtarza. Partia dworska skupiona wokół Michała Wiśniowieckiego koniecznie chciała „udupić” hetmana Sobieskiego. Nic to, że był on wówczas jedynym człowiekiem w wojsku koronnym mającym pojęcie o prowadzeniu działań wojennych (innych pozbyto się wcześniej), ale „nie był swój”. Metoda, którą zastosowano, jako żywo przypomina tę z XX w.
Padł Kamieniec Podolski, zginął Jerzy Wołodyjowski, który wprawdzie nie dowodził obroną jak w powieści, ale rzeczywiście wyleciał w powietrze, gdy dowódca artylerii – Kurlanczyk Hejking podpalił pozostałe 200 beczek prochu w składzie pod basztą.
O upadek Kamieńca oskarżono… Sobieskiego. A niby dlaczego nie? To, że Rzeczpospolita była do wojny nieprzygotowana, że nie ogłoszono nawet zaciągów, że Sobieski (dysponujący zresztą niewielkimi siłami) nie był nawet w pobliżu Kamieńca, a więc nie miał z całą akcją nic wspólnego, to nieistotne szczegóły. Nie był tam? Ale MÓGŁ być! Albo – POWINIEN być! I już – jest podstawa oskarżenia.
Na szczęście na kogoś takiego jak Sobieski trochę mało było przydupasów nieudolnego króla, ale ciekawe były pomysły na pomniejszenie jego roli.
Otóż zaczęto wymyślać rzeczy będące ewidentnym złamaniem istniejącego porządku prawnego Rzeczpospolitej np. zniesienie dożywotności urzędów. Oczywiście taki pomysł mógłby się podobać gdyby nie fakt, że powstał jako narzędzie pognębienia jednego tylko człowieka. I o tym mówiono wprost, nie krępując się. Najpierw rozbuchano ambicje szlacheckich mas ekstra przywilejami, a potem chciano je skasować li tylko za cenę złamania kariery jednemu człowiekowi. I to się na dodatek „masom” podobało! Tak jak zdrada hetmana Paca, który po zwycięstwie Sobieskiego pod Chocimiem wbrew rozkazom opuścił go wraz z wojskiem i wrócił na Litwę.
Sobieski był oskarżany za akcję, z którą nie miał nic wspólnego, Pac nie doczekał się nawet pogrożenia mu palcem za ewidentną zdradę w czasie trwania wojny w obronie kraju. No, ale Pac był pieszczochem dworu, więc co tam…
Przy okazji tej tzw. drugiej wojny tureckiej miał miejsce jeszcze jeden ciekawy przypadek. Sienkiewicz (sam z pochodzenia Tatar) opisał w powieści zdradę tzw. Lipków (nazwa pochodzi od tatarskiego słowa określającego Litwę gdzie się osiedlali) z Azją Tuhaj Bejowiczem na czele. Oczywiście, potępił ją jak tylko było można, nie dodając jednak wyjaśnienia tego dziwnego przecież wypadku, że po kilku wiekach zamieszkiwania i wiernej służby Rzeczpospolitej (od bitwy pod Grunwaldem począwszy) nagle Tatarzy gremialnie zaczęli przechodzić na stronę sułtana, który w żaden sposób nie mógł im zapewnić komfortu życia, do jakiego przywykli w Polsce.
Mówiąc komfort mam na myśli przede wszystkim ich status prawny i swobody, jakimi się cieszyli.
A wyjaśnienie jest proste, choć niekoniecznie dla nas pochlebne. Za czasów Jana Kazimierza i od czasu powstania Chmielnickiego ilość ziemi w rękach skarbu państwa (tzw. królewszczyzn) drastycznie zmalała, a z nią topniały nadzieje ambitnej szlachty na zdobycie własnego majątku.
Jednym z możliwych wyjść była tzw. nagana szlachectwa wobec kogoś podejrzanego o nieprawne korzystanie z przywilejów stanowych, co dawało nadzieję na przejęcie w nagrodę jego posiadłości. Cóż łatwiejszego jak zarzucenie bezprawia obcemu etnicznie elementowi i to na dodatek pogańskiemu? W takim przypadku można było liczyć i na poklask szlacheckiej braci i błogosławieństwo biskupie, zrozumienie ze strony sądu i wdzięczność ze strony dworu.
Coraz częstsze przypadki tego rodzaju spowodowały konflikt między Polakami a Tatarami, którzy nie mając znikąd oparcia zaczęli szukać go poza granicami, czemu trudno się w ich sytuacji dziwić. A kiedy już go poszukali, można było z tryumfem zawołać: a nie mówiłem? To zdrajcy!
Nie ma jak to samosprawdzające się przepowiednie.
Kiedy dziś słyszę o braku kwalifikacji u osób obsadzających stanowiska, o oskarżeniach, z których jeszcze niedawno śmiałby się nawet Buster Keaton, o pomysłach na przymus ograniczonej kadencyjności tylko po to, by poseł Jaworski mógł w końcu zostać prezydentem Gdańska, to myślę sobie, że może to i dobrze, iż nikt się niczego z historii nie uczy.
Tak jest łatwiej, przewidywalniej i zrozumialej. To zaś zapewnia komfort psychice, tak niezbędny w jej leczeniu. Nawet zbiorowym.

P.S. Na szczęście, to nie tylko nasza specjalność. Najbardziej znany na świecie (oprócz Magdaleny Abakanowicz) polski Tatar – Charles Bronson (onże Buczyński) zmienił nazwisko opromienione sławą bohaterskiego żołnierza z II wojny światowej na swój aktorski pseudonim w obawie przed komisją McCarthy’ego, która stosowała własną logikę i postrzegania świata.
Ale – czy to aby na pewno takie pocieszające?

Poprzedni

Nie zejdziemy z obranej drogi

Następny

Czy ktoś słyszał?