29 listopada 2024
trybunna-logo

Cały Bogusławski

Zmieścić cały dorobek dramaturgiczny Wojciecha Bogusławskiego w jednym, niezbyt okazałym tomie, to nie lada wyczyn.

Jak wiadomo bowiem, „ojciec teatru polskiego” napisał, a w zasadzie przetłumaczył, a czasem gruntownie przerobił około 50 utworów dramatycznych, a więc dorobek to imponujący, który niemal w całości udało się artyście opublikować w monumentalnym cyklu Dzieł dramatycznych, zaplanowanych na kilkanaście tomów. Podjął inicjatywę tyleż ambicjonalną, co i ratunkową.
Sytuacja materialna starzejącego się artysty była więcej niż trudna, ogłoszenie Dzieł, ich subskrypcja miała mu przysporzyć grosza. Wydawało się, że tak się stanie. Bogusławskiemu udało się pozyskać prominentnych subskrybentów z tzw. nazwiskami, których wpłaty składały się na fundusz początkowy. Potem jednak szło coraz gorzej, subskrybenci spóźniali się z wpłatami, brakowało funduszy i koniec końców Bogusławski nic na tym nie zarobił. Edycja w związku z tym wlokła się w czasie, a ostatnie tomy (antydatowane na rok 1823) ukazały się już po jego śmierci. Ostatecznie liczyła dwanaście tomów.
Jak więc z tego przypomnienia wynika, tylko cudotwórca mógłby zmieścić ten ogromny pisarski dorobek w jednej książce. A jednak profesor Annie Kuligowskiej-Korzeniewskiej, pomysłodawczyni i egzekutorce pomysłu ogłoszenia drukiem Dzieł dramatycznych Wojciecha Bogusławskiego w jednym tomie udała się ta sztuka. Oczywiście, za sprawą pewnego zabiegu. Otóż zamiast przedruku dzieł „ojca teatru”, do których dostęp wcale nie jest taki łatwy, pani profesor zaproponowała studentom i wykładowcom Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza napisanie swoistych sprawozdań z lektury. Namówiła ich bowiem do przeczytania, streszczenia i omówienia dramatów Bogusławskiego metodą „po kolei”, czyli wszystkich. Są wśród nich takie, które zna prawie każdy, jak śpiewogrę „Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale” albo „Henryka VI na łowach”, ale przeważają utwory zapomniane, o których nawet historycy polskiego teatru i dramatu epoki Oświecenia słowem nie wspominają. Namówiła pani profesor kilkudziesięciu studentów i wykładowców do przygody, a w pewnym sensie ryzykownej lektury. Niektórzy nie wierzyli w sens tej wyprawy w przeszłość zakurzoną i zapomnianą. Ale, jak się okazało, mieli przed sobą przygodę ciekawą, pełną zaskoczeń i odkryć. Co więcej, przygodę szlachetną, bo będącą ukłonem w stronę „ojca teatru” w roku 250. rocznicy utworzenia sceny narodowej. Z tym „ojcostwem” to oczywista przesada, zważywszy, że w dniu premiery „Natrętów” Józefa Bielawskiego, 19 listopada 1765 roku, traktowanej jako akt założycielski Teatru Narodowego, Bogusławski miał zaledwie lat osiem…
Swoją przygodę z nieznanym dramatem Bogusławskiego opisuje pasjonująco Jarosław Gajewski, który dostał „w przydziale” tragedię „Nadyr, czyli Thams Kouli-kan”, przełożoną z francuskiego, autorstwa niejakiego pana Bouison. Początkowo sceptycznie do twórczości dramatycznej Bogusławskiego nastawiony, z brakiem wiary, a nawet szczyptą wyższości przystępował do zadanej pracy. A miało się okazać, że odkrył autora wrażliwego, ciekawego innych, najwyraźniej zafascynowanego formą. Zobaczył bowiem w tej tragedii zwierciadło poglądów mądrych Europejczyków końca XVIII wieku. „Zainteresowanie Bogusławskiego tym tekstem – pisze na zakończenie swego eseju Gajewski – nie zaskakuje. Nie po raz pierwszy prezentuje się nam jako światły Europejczyk – okazuje ciekawość zarówno dla odmienności obcych, jak i dla ich podobieństwa do nas. A także podziwu dla tragedii jako najwyższej formy literackiej i scenicznej”. Okazuje się, że od Bogusławskiego sporo możemy się nauczyć – jego tolerancja, zrozumienie dla obcych, otwartość na inną kulturę wydają się nad podziw śmiałe i dalekowzroczne.
Ja takiego szczęścia nie miałem. Dostałem „w przydziale” bodaj słusznie zapominany utwór Eleonora, czyli skutki przebaczenia niewiary małżeńskiej, typowy dla swojej epoki i jej wyobrażeń o świecie, choć nie pozbawiany nerwu dramatycznego. Pod koniec tragedii tytułowa bohaterka pada zemdlona, a jej mąż odchodzi na zawsze. Takie są opłakane skutki zdrady małżeńskiej, której ani zapomnieć, ani wybaczyć nie sposób. Eleonora bowiem, zwiedziona występnym uczuciem do gładkiego oficera, uległa mu przed dwunastu laty, porzuciła męża i maleńkie dzieci, aby wieść życie u boku kochanka. Cóż z tego, że miłość rychło wypaliła się, Eleonora wróciła do męża i uzyskała jego przebaczenie, skoro dawna zdrada nie daje jej spokoju. Tak jak i mężowi Zacniewskiemu, który, choć przyjął ją ponownie pod swój dach dla dobra dzieci, to od tej pory zachowuje wobec niej chłód i urazę. Oboje cierpią, ich życie się nie układa. Niezorientowane dzieci też płacą cenę.
Sztukę nieznanego autora Bogusławski przełożył z niemieckiego, ale i znacznie, jak przyznaje, przerobił. Wyrzucił z tekstu niesmaczne w jego opinii dialogi sług o swoich panach i usunął dłużyzny „mordujące cierpliwość słuchacza”, dzięki czemu Eleonora zyskała na zwartości i ze sztuki pięcioaktowej zmieniła się w czteroaktową. Premiera Eleonory miała miejsce w Teatrze Narodowym 23 września 1792 roku. Bogusławski wysoko oceniał grę aktorów: „Niezapomniany Owsiński, Pierożyńska, Mierzyński i inni znaczniejsi naonczas Artyści ulepszyli one talentami swoimi”. Przy innej okazji bardzo Franciszkę Pierożyńską komplementował: „W oddaniu ról tragicznych nadzwyczajna czułość, zapał, uniesienia namiętności, słodycz wymowy odznaczały jej grę od innych”.
Mimo aktorskich walorów premierowego wykonania, Eleonora nie doczekała się kolejnych wystawień, Karol Estreicher w swoich Teatrach w Polsce (1873) w ogóle nie odnotował jej obecności na scenie. Trudno też oczekiwać, że współcześnie może okazać się atrakcyjną propozycją dla teatru (choć kto zaręczy, że nie będzie inaczej?): intryga, charaktery i moralne nauki nie wykraczają poza horyzont epoki. Pozostaje zatem Eleonora świadectwem zainteresowania Bogusławskiego dramatem mieszczańskim i przyczynkiem do jego dziejów w Polsce. Dla Bogusławskiego była sztuką użyteczną, jakich wiele przechodziło przez prowadzone przez niego teatry, wciąż potrzebujące nowego repertuaru. Jak rozległa była to dziedzina, o jak rozmaitym charakterze i adresie, dowodnie świadczy ta książka, przypominająca Bogusławskiego-autora, przy rozmaitych rocznicach z szacunkiem wspominanego, ale przecież permanentnie niegranego, a pewnie przydałaby się niejedna taka wycieczka teatralna w świat jego dramatów. Kto wie, może ta książka ożywi zainteresowanie jego pisarstwem scenicznym? Może znajdzie się reżyser, gotowy zmierzyć się z tekstami przedwcześnie pogrzebanymi na wieki. Przepojone są przecież wiarą w potęgę rozumu, którego deficyt zawsze ludziom doskwierał.
Pięknie o Wojciechu Bogusławskim napisał w króciutkim, ale smakowitym słowie wstępnym do tej książki Andrzej Strzelecki, kończący właśnie swoją drugą kadencję rektorską w Akademii Teatralnej:
„Wojciech Bogusławski codziennie przygląda się wszystkiemu, co robię w gabinecie rektora Akademii Teatralnej. Przysłuchuje się też każdej mojej rozmowie, którą przeprowadzam ze studentami, gośćmi i pracownikami.
Do tej pory nie miał żadnych uwag… Raz tylko się lekko skrzywił, kiedy stawiałem obok jego podobizny figurkę Woody’ego Allena. Naprostowałem sytuację i nie ma już między nami żadnych różnic – poza wiekiem. Wydaje mi się, że jestem nieco starszy. W życiu nie umiałbym robić tylu rzeczy na raz”.

Dzieła dramatyczne Wojciecha Bogusławskiego, opieka naukowa prof. dr hab. Anna Kuligowska-Korzeniewska, Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza, Warszawa 2016

Poprzedni

Do ministra zdrowia

Następny

Bratanki do grilla i szklanki