20 listopada 2024
trybunna-logo

Biała plama Wołynia

Z zagadnień międzynarodowych, które w bliższej i dalszej przyszłości mogą mieć wpływ na nasze stosunki z sąsiadami, jednym z ważniejszych jest z pewnością tzw. rzeź na Wołyniu, dotąd pomijana w wypowiedziach oficjeli, zręcznie odsuwana przez oficjalną polską politykę zagraniczną w imię stosunków polsko ukraińskich.

Nie jest korzystne z punktu widzenia tak prawdy historycznej, jak i układania stosunków z sąsiadami to, że sprawa wypłynęła szerzej dopiero teraz, w czasie kiedy polską polityką kierują – najdelikatniej rzecz ujmując – słonie w składzie porcelany.
Te słonie nie rozumieją np. skąd wziął się spór o słowa typu „ludobójstwo” itp.
Był on widoczny m.in. w przypadku międzynarodowego procesu w sprawie Katynia.
A wziął się stąd, że w odróżnieniu od polskiej polityki, w prawie międzynarodowym słowa coś znaczą i za każdym ciągną się określone konsekwencje.
Gdyby np. Rosja uznała, że Katyń był ludobójstwem, byłaby zmuszona ponieść konsekwencje tego faktu m.in. w postaci odszkodowań dla rodzin pomordowanych itd. Co prawda nasze rodziny katyńskie deklarowały w trakcie trwania sporu, że nie zależy im na odszkodowaniach, ale jak tu wierzyć narodowi, który sprzedaje się za 500 zł?
Mało tego – nikt nie brał pod uwagę, że o ile Rosja dałaby sobie radę z odszkodowaniami dla Polaków w liczbie kilkunastu tysięcy rodzin, to znalazłaby się w sytuacji, kiedy to identyczne roszczenia mieliby prawo wysuwać jej obywatele. A tych w samym Katyniu zginęło ponad dziesięć razy więcej, niż Polaków. Tego żaden budżet by nie wytrzymał, co z kolei prowadziłoby do niesnasek wewnętrznych i podziałów społecznych, a to akurat władcom Kremla niekoniecznie jest na rękę.
Dokładnie to samo leżało u źródeł sporu o rzeź wołyńską. W prawie międzynarodowym nie da się powiedzieć „a” bez powiedzenia „b”. Albo się coś mówi, albo nie. Tym bardziej, że prawdziwe intencje naszych słoni często są nieznane im samym jeśli naczelnik zaśpi i spóźni się z przekazem dnia.
Tyle tytułem przydługiego może wstępu.
Nie zamierzam opisywać tragedii wołyńskiej, ani też – tym bardziej – przedstawiać jakiejś „prawdy” o niej, ponieważ rzecz wymaga jeszcze wielu uczciwych badań, a na nie się nie zanosi, ani ze strony polskiej, a ni z ukraińskiej. Jak zawsze kiedy człowiek odnosi zwycięstwo nad rozumem.
Temat o tyle mnie zainteresował, że ostatnio wszedłem w posiadanie dość niezwykłych dokumentów, a mianowicie rękopisów i maszynopisów zawierających wspomnienia żołnierzy ZWZ i AK z okręgów Tarnopol i Stanisławów oraz obszaru Lwów, opisujących m. in. tamte wydarzenia, a także szerzej – stosunki polsko ukraińskie na tym terenie.
Od razu zaznaczam, że historyk szanujący metodologię przykłada różną wagę do różnych źródeł. Pamiętnik zawsze będzie źródłem cenniejszym, niż wspomnienia i czytając to co dostałem, muszę brać to pod uwagę.
Muszę także pamiętać, że ocena – nawet jeśli bieżąca – szeregowego żołnierza może różnić się nawet znacznie od oceny oficera, ta zaś z kolei od oceny szefa sztabu itd.
Dopóki się całościowo nie opracuje tych materiałów, nie można na ich podstawie wysnuwać zbyt daleko idących wniosków.
Można natomiast jeszcze przed opracowaniem pokazać trochę zamieszczonych tam informacji, nieznanych szerszej publiczności, a rzucających nieco światła na zagmatwane strony ciążącego obu narodom tematu.
Pokazują one też sposób rozumowania autorów wspomnień, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę nabytą przez nich znacznie później wiedzę zmieniającą narrację dotyczącą sprawy, która kiedy oglądali ją własnymi oczyma wyglądała znacznie „prościej” i mogła być postrzegana, jako zlepek „oczywistości”.
Te wspomnienia, którymi przez lata karmiono rodziny, znajomych itd. wpłynęły też niewątpliwie na tzw. odbiór społeczny tematu, a w chwilach zamętu pojęciowego, jako obecnie przeżywamy, stają się wręcz źródłem postaw i decyzji, często nieodwracalnych.
Rzeź ludności cywilnej na Wołyniu obfituje w takie okrucieństwa i zezwierzęcenie, że nie chcę się licytować na ich opisy z innymi publicystami, bo nie ma to najmniejszego sensu. Wystarczy, że wydarzenia te są faktem niepodważalnym i nie do usprawiedliwienia. Podkreślam to, bowiem wielu czytelników każdą próbę znalezienia przyczyn jakichś wydarzeń natychmiast traktuje jako usiłowanie usprawiedliwienia bądź relatywizacji „prawdy historycznej”.
Spójrzmy jak odbierał je przedwojenny oficer, w czasie okupacji od początku zaangażowany w działalność ZWZ, potem AK, dowódca obwodu Podhajce, Inspektorat Brzeżany, okręg Tarnopol, obszar III Lwów, pseudonim „Zosik”.
Pierwsze o czym pisze, to wrogie przyjęcie ze strony ukraińskich dywersantów (jak ich nazywa) żołnierzy z resztek rozbitych oddziałów polskich w 1939 roku wycofujących się na tamte tereny. Wyraźnie pisze – dywersantów, nie ludności cywilnej, to istotne.
Podobnie jak fakt incydentalnego współdziałania żołnierzy polskich z Armią Czerwoną w zakresie likwidacji tych bojówek po 17 września.
Jakiś „patriota” w to uwierzy?
Ciekawe jest jedno – i Ukraińcy i Polacy byli w latach 1939–1941 represjonowani przez Rosjan, ale nie skłoniło ich to do zawiązania jakiejkolwiek współpracy.
Polacy skupili się na konstruowaniu antyradzieckiej konspiracji we własnym gronie, Ukraińcy we własnym pod cichą opieką niemiecką prowadzili antyradziecką działalność. Nic zresztą dziwnego, wielu działaczy OUN było przed wojną szkolonych przez Niemców. Stepan Bandera przechodził m.in. szkolenie w Abwehrstelle w Gdańsku.
Por. „Zosik” pisze z jakim zaskoczeniem przyjęli Ukraińcy okupację niemiecką, która zamiast samostijnej przyniosła im aresztowanie Bandery i dystrykt Galizien. OUN ogłosił wtedy wojnę totalną przeciw Polakom, Żydom, Stalinowi i Niemcom. I to pomimo wsparcia jakiego udzielił Wehrmachtowi dokonując denuncjacji i samosądów na Polakach uratowanych z wywózek pod płaszczykiem „rozprawy z komunistami”.
Niemcy szybko nauczyli się wykorzystywać wzajemne anse dwóch narodowości i podsycali je — łącznie z cichą zgodą na skrytobójcze mordy.
Nie wiem czy to, co się dzieje z człowiekiem w nieludzkich warunkach może podlegać jakiejkolwiek ocenie człowieka normalnego. Czytając wspomnienia oficera AK, który pisze o wzajemnym mordowaniu się Ukraińców i Polaków wewnątrz mieszanych rodzin czuję, że przerasta to moje możliwości.
Jak ocenić zabójstwo polskiej matki dokonane przez jej 17-letniego syna, który po ojcu uważał się za Ukraińca? A jak ocenić dotychczas zgodne małżeństwo Polaka i Ukrainki mordujące wzajemnie swoje dzieci (w rodzinach mieszanych tradycyjnie córki „szły” za matką, synowie za ojcem)?
Tego się, w moim pojęciu, zrobić nie da. Nigdy.
Ukraiński pop Chomyszyn ze Stanisławowa święcił na ołtarzu topory, którymi członkowie UPA mieli rąbać Polaków. A przecież jako grekokatolik podlegał temu samemu papieżowi co Polacy. Niesławnej pamięci metropolita Szeptycki był rodzonym bratem generała polskiej armii.
W marcu 1944 roku oddziały AK i Batalionów Chłopskich uprzedzając atak UPA wkroczyły do ukraińskich miejscowości Sahryń, Turkowice, Modrynia i in. mordując cywilów bez żadnego wyjątku. Ten znany historykom fakt słabo przebija się do świadomości ludzi w Polsce.
Szkoda, bo fakty takie jak ten pokazują stopień skomplikowania problemu, który tylko w opinii politycznych amatorów wydaje się być jasny i prosty.
„Zosik” wspomina też inne przypadki, gdy ukraiński ksiądz grekokatolicki organizował procesje blokujące członkom Powstanskiej Armji dostęp do wsi zamieszkiwanej przez Polaków chcąc zapobiec bestialstwu. Bywało, że ponosił tego konsekwencje.
Rękopis zawiera całe mnóstwo tego rodzaju opisów.
Oficer AK urywa swoje opowiadanie dramatycznym zdaniem: „Ciągu dalszego nie będzie, nie mam sił do takich wspomnień…”.
Dziś samo dążenie do zrozumienia tamtych wydarzeń natrafia na trudności nie tylko źródłowe. Także ze względu na nastawienie społeczeństwa, które każdą próbę wyjaśnienia uznaje dość emocjonalnie za chęć usprawiedliwienia tego co się stało.
Tego co się wtedy stało usprawiedliwić nie można nigdy i niczym.
Natomiast zrozumieć trzeba, bo to jedyna droga do tego, by tragedia nie powtórzyła się więcej.
Nie wiem jak poradzą sobie z tym Ukraińcy, Polacy powinni próbować poszukać najpierw błędów po swojej stronie, bo przecież nic nie dzieje się bez przyczyny, a wyjaśnienia „bo to rezuny z urodzenia” raczej zaszkodzą poznaniu prawdy, niż pomogą w czymkolwiek. Ponadto póki co łatwo nam dotrzeć do archiwaliów dotyczących tamtego okresu wytworzonych w Polsce i rzucających nieco światła na współżycie polsko-ukraińskie w II Rzeczpospolitej.
A było ono, łagodnie mówiąc, nienajlepsze. Warto zwrócić uwagę na przyczyny, bo historia zatacza czasem dziwne koła i znienacka wyszczerza wampirze kły w najmniej spodziewanym momencie.
Przytoczę fragmenty kilku dokumentów polskich sprzed wojny, które choć w wielkim skrócie pokażą czytelnikowi jak odbywało się wówczas budowanie „państwa narodowego”, które i dziś śni się niektórym nawet na najwyższych szczeblach coraz bardziej nieodpowiedzialnej władzy.
„Podstawowe wytyczne do polonizacji Chełmszczyzny. (1937)
a) wszyscy prawosławni Chełmszczyzny są zruszczonymi Polakami, którzy przez ucisk zaborcy odpadli od polskości.
b) należy uzależnić ich materialnie od czynników, które wyrażą im życzenie lub warunek zmiany wyznania.
c) należy podkreślać, że panem tej ziemi jest ten, kto o nią walczył, o tę ziemię się modlił i za polskość tej ziemi cierpiał.
d) Wpływy uświadomionych Ukraińców należy wszystkimi środkami utrudniać i ośmieszać.
e) wykluczyć ze szkolnictwa nauczycieli narodowościowo niepewnych.
f) nauka religii musi być prowadzona tylko po polsku.
g) nie tolerować języka ruskiego we wzajemnym posługiwaniu się między sobą.
/dygresja: nie przypomina to komuś czegoś? Np. sytuacji w zaborze pruskim, gdzie Niemcy nakazywali uczyć polskie dzieci po niemiecku, a nam w szkołach kazano się z tego powodu oburzać? Rota i te sprawy…/
Dokument dostępny w CAW 3 DP I, 313 3⁄2.
Inny, sprawozdanie proboszcza parafii prawosławnej Wojsławice.
„22 lipca 1938 zburzono kaplicę w Wojsławicach. Burzyło 5 robotników oderwanych z budowy szosy, asystował policjant, który odganiał ludzi i dzieci. Prawosławni od razu stali się wrogo nastawieni do sąsiadów katolików, czego dotychczas nie było, a jedna prawosławna kobieta kilka razy uderzyła w twarz katolika, który coś tam jej złośliwo-radośnie mówił o burzeniu cerkwi.”
Kolejny z tego samego roku, z Berdyszczy.
„Dywany, chustki i ręczniki robotnicy skradli. Szafy zabrała gmina, bibliotekę spalono. Połowę cegły z rozbiórki cerkwi w Husynnym oddano za robociznę, połowę wzięła gmina. Rozbiórki dokonywane są często w nocy w asyście wójta, komendanta policji i posterunkowych”.
Dokumenty w Arch. Metr. Praw., sygn. R VI – 7c/1421 za 1930
I kolejny – ściśle tajny projekt uchwał Rady Ministrów w sprawie akcji zmierzającej do wzmocnienia elementu polskiego w Małopolsce Wschodniej.
[…] prowadzona będzie akcja eliminowania elementu ukraińskiego i niepewnego ze służb posiadających szczególne znaczenie dla kolejnictwa, a więc służb związanych bezpośrednio z ruchem pociągów, ważniejszych węzłów kolejowych, ze stanowisk dyżurnych ruchu, telegrafistów, służby drogowej itp. […] w szkole, gdzie choćby nieznaczna ilość dzieci jest polskich nauczycielem powinien być Polak. […] na szkolenie polskiej służby domowej zostanie zwrócona szczególna uwaga, ponieważ w ostatnich latach ta dziedzina pracy uległa wybitnemu zukrainizowaniu”.
AAN, PRM, akta grupowe, sygn. 148 – 264, s. 390 – 447
I tak można bez końca.
Wniosek z tego jeden: stosunki między narodowościami na długo przed wojną były złe, albo bardzo złe. W stosownym momencie cała „żółć” się wylała.
Czy to coś zmienia, kogoś usprawiedliwia? Ani trochę.
Pokazuje natomiast gdzie zacząć poszukiwania, by znaleźć choćby cień źródła wydarzeń, które jeszcze długo będą ciążyć na wspólnej pamięci.
Daje nam także wskazówkę na przyszłość, szczególnie dzisiaj gdy idea „państwa narodowego” znów uderzyła gęstymi bąbelkami do wielu głów.
Da ktoś gwarancję, że tym razem skończy się inaczej?
Nie postawiłbym na to złamanego grosza.

Poprzedni

Nie dołożą do tytułu

Następny

Nowa twarz tradycyjnego handlu