16 listopada 2024
trybunna-logo

Bez ograniczeń

Zakładam teatry, żeby w pełni się wyrazić, bez żadnych ograniczeń – z Markiem Kalitą, aktorem i reżyserem, rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Jest Pan bardzo czynny zawodowo, ale nie spotykam wywiadów z Panem ani w prasie ani w mediach elektronicznych. Przypadek to, czy nie?
Potrzebuję pewnej intymności, jakiejś tajemnicy który wydaje mi się potrzebna przy uprawianiu mojego zawodu, tajemnicy potrzebnej mi też do tworzenia roli. Sprzedawanie się poza sferą zawodu, nadobecność publiczna, bycie bohaterem skandali, plotek, a nawet tylko dociekań dotyczących mojego prywatnego życia nie odpowiada mi. Jestem aktorem, ale lubię jako widz pewną tajemnicę, która otacza aktora. A kiedy patrzę na zdjęcie z aktorem w kolorowym piśmie i wiem co on lubi jeść albo kto jest jego nową żoną, to ta tajemnica mi znika. Czytałem książkę o gwiazdach PRL i ten rodzaj celebrytyzmu, który miał miejsce wtedy, bardziej mi odpowiada. Popularni wtedy aktorzy, jak choćby Daniel Olbrychski, choć to i owo wiedziano o ich prywatnym życiu, plotkowano, zachowywali jednak pewną tajemnicę, o co dziś trudniej z uwagi na media społecznościowe. Duży wpływ na obecną sytuację totalnego celebrytyzmu ma zapewne fakt zalewu seriali, telenowel, bo producentom zależy na tym, żeby się aktorzy pokazywali, bo to nakręca oglądalność. W moim przypadku, mimo, że grywam w serialach, centrum mojej aktywności jest teatr, a to do celebrytyzmu nie usposabia.
Ukończył Pan krakowską PWST w roku 1981 roku, czyli w bardzo burzliwym okresie historii Polski. Jak Pan odbierał tamten czas z punktu widzenia studenta artystycznej, dość konserwatywnej uczelni?
Ja już wtedy byłem właściwie jedną nogą w teatrze i dość daleko od tych spraw. Mówiąc szczerze, byłem bardzo słabo rozeznany w dziejących się sprawach politycznych. W strajkach studenckich uczestniczyli wtedy młodsi koledzy, ja byłem już zajęty zawodem, sceną. Przyznam, że to nieuczestniczenie, tamten unik, jest do dziś źródłem pewnego mojego poczucia winy. Także moi rodzice, a ja pochodzę ze Śląska, mój ojciec pracował w kopalni, żyli obok tego co się działo wtedy w Polsce. Jakieś osiem lat temu postanowiłem rozliczyć się z tym okresem. Dlatego zrobiłem przedstawienie według „Hamleta”, które nazywało się „Ja, Hamlet”. Opowiadało o młodym człowieku, którego przerasta świat, rzeczywistość i który słabo rozumie co się wokół niego dzieje, choć stara się w tym rozeznać.
Którzy z krakowskich pedagogów wywarł na Pana najważniejszy wpływ?
Przede wszystkim Ewa Lassek, która przyjmowała mnie na egzaminie do szkoły, a potem uczyła wiersza i scen. Nauczyła mnie dwóch rzeczy: pracy i uruchomiania wrażliwości. Miała duży wpływ na Jerzego Jarockiego, na Andrzeja Wajdę, przychodzili do niej aktorzy na konsultacje dotyczące ich ról, choćby Jan Nowicki, gdy grał Stawrogina w „Biesach”. Poza tym wśród pedagogów była dama krakowskiego teatru, pani Anna Polony, miły pan Edward Dobrzański i bardzo ostry, wymagający Jerzy Goliński, który mobilizował nas do samodzielnego myślenia.
Jest Pan ważną postacią polskiego offu teatralnego, zakładał Pan offowe sceny w tym obszarze. Przypomnijmy tylko nie wprowadzonym w tę materię, że teatry offowe, to teatry działające niejako poza oficjalnymi instytucjami teatralnymi, teatry poszukujące nowego języka i nowych treści…
Tak, zakładałem kilka scen offowych, w tym teatr „Wytwórnia”. Zakładałem też m.in. teatr z Edwardem Żentarą.
Współtworzył Pan też Teatr Buckleina…
To klasyka polskiego teatru offowego. Była to idea Adama Kwaśnego. Teatr działał w Krakowie w latach 1991-2000. Patron był postacią fikcyjną, podróżnikiem i myślicielem, wytworem wyobraźni Adama. Nie mieliśmy stałej siedziby. Pierwsze przedstawienia graliśmy w starej hali sportowej przy Zwierzynieckiej, a później na zapleczu Hotelu Europejskiego, w zabudowaniach starej pralni, magazynów i fabryki Buckleina. Był to pierwszy prywatny teatr w mieście po przemianach ustrojowych w 1989 roku. Ja wyreżyserowałam tam „Grę snów” Strindberga i wspólnie z Markiem Gają i Edkiem Żentarą „Raskolnikowa” według „Zbrodni i kary” Dostojewskiego. W teatrze Buckleina odbywały się też rozmaite imprezy cykliczne.
Jak sam Pan wspomniał, jest Pan nade wszystko człowiekiem teatru, zakładał Pan teatry, reżyseruje Pan, gra. Czy ma Pan swój ukształtowany, syntetyczny, całościowy pogląd na dzisiejszy polski teatr?
Nie, zbyt mało o nim wiem, rzadko chodzę na przedstawienia, zwyczajnie z braku czasu, koncentruję się na mojej własnej działalności. To i owo jednak widzę i jeśli miałbym powiedzieć, co mi nie odpowiada, to nie odpowiada przerost formy nad treścią, nie odpowiada mi na przykład tego rodzaju eksperymentowanie, w którym osiemdziesiąt procent spektaklu to projekcja na video. Interesuje mnie też nie stawianie tez, lecz zadawanie pytań.
Te pytania trudniej było by Panu zadawać w typowym teatrze repertuarowym, miejskim czy państwowym?
Nie, tam też mogę to czynić, ale nie do końca, więc zakładam teatry, żeby w pełni się wyrazić, bez żadnych ograniczeń. Powoduje mną niepokój poszukiwań.
Nie tęskni Pan za krakowskimi czasami teatralnymi?
Nie, nie mam skłonności do tego typu emocji. Poza tym Kraków jest miastem dość uśpionym. Dobrze jest tam przyjechać, poczuć znów krakowskie klimaty i piękno tego miasta, spotkać się w kawiarni z kolegami, przy piwie, powspominać, ale na tym koniec. Za dużo jest tam rojeń, marzeń artystycznych, które nie ucieleśniają się w rzeczywistości. W Krakowie skąpią na teatr offowy, dostawaliśmy tam śmieszne kwoty. Warszawa jest bardzo dynamiczna, dużo się tu dzieje, jest duże zainteresowanie dla teatru offowego.
Wspomniał Pan o pytaniach, które chce Pan stawiać. Jakie pytania chciał Pan zadać reżyserując wspólnie z Aleksandrą Popławską przedstawienie „Generał” według sztuki Jarosława Jakubowskiego, nawiasem mówiąc nagrodzone na Festiwalu Polskich sztuk Współczesnych w 2012 roku za reżyserię i za Pana kreację w roli tytułowej?
Zadałem pytanie o to, kim jest generał Jaruzelski. Nie interesowało mnie przyłączenie się do którejkolwiek ze stron sporu o generała, ani do tych, którzy go w czambuł potępiają ani jego zwolenników. Interesowało mnie stawianie pytań o tę tajemniczą, niepojętą postać, która mnie intryguje, o której sporo przeczytałem i która chwilami mnie nawet wzrusza, choć w przedstawieniu, poprzez zastosowane środki, pokazałem go momentami jako monstre, potwora. Bo to sztuka także o wyobrażeniach o generale. Taki teatr mnie interesuje, pytający, wątpiący. Chciałem moją postać obejrzeć od środka i do tego stopnia się w nią wgryzłem, że w pewnym momencie doznałem przedziwnego, niesamowitego uczucia identyfikacji, jakiegoś rodzaju transgresji.
Dotknął Pan polskiej dramaturgii współczesnej. A jakie jest dziś w teatrze miejsce wielkiej klasyki polskiej i obcej, n.p. Szekspira czy Słowackiego? Czy nie odnosi Pan wrażenia, że coraz trudniej pokazać poprzez nią współczesne zagadnienia?
Wszystko zależy od tego, kto się za klasykę bierze. Wielkie teksty klasyczne dotykają wielkich problemów, wielkich zagadnień, zawierają postacie stworzone na wysokim diapazonie emocji, ducha, myśli, czynu. Nie da się nie zauważyć, że nasze czasy się jakoś spłaszczyły, spłyciły, wyrównało się odczuwanie świata, zniknęli herosi, wielkie indywidualności, nie ma wielkich potworów. Świat wydaje się bardziej miałki niż kiedyś. Tęsknię więc w teatrze za czystymi tragediami, choćby w kostiumach. Dobrym przykładem jednocześnie tradycyjnego i nowoczesnego pokazania dawnych wielkich problemów jest francuski film „Królowa Margot” Patrice’a Chereau. W klasyce zapisany jest uniwersalizm niezależnie od tego, w jakim się ją gra kostiumie. Jestem za poszukiwaniem znaczeń uniwersalnych, bo uniwersalizm jest wpisany w klasykę. Dlatego właśnie kilka razy mierzyłem się z „Hamletem”, chyba najbardziej uniwersalnym tekstem literackim, a na pewno dramatycznym.
Interesuje Pana także problematyka społeczno-polityczna, o czym świadczy choćby przedstawienie „Czerwone Zagłębie” w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu….
To opowieść o terra incognita w Polsce, jaką jest Zagłębie Dąbrowskie, o gwałtownej historii tego niesamowitego rejonu, tak samo górniczego jak Śląsk, ale kompletnie innego duchowo, kulturowo, nasyconego buntowniczym duchem rewolucyjnym rodem z Królestwa Polskiego. Przedstawienie opowiada niejako historię Zagłębia za pomocą mieszanki różnych opowieści, różnych narracji. To taki rajd przez historię Zagłębia w rytmie bluesa, sosnowieckiego bluesa. Sosnowiec to był „dziki zachód”, konglomerat ludzi z różnych stron, mieszanka wybuchowa. Jednym z punktów kulminacyjnych opowieści jest rok 1905, bunty robotnicze, strajki, masakry robotników dokonywane przez żandarmerię. Ta buntownicza tematyka jest mi bliska, bo sam mam naturę buntowniczą.
Dziękuję za rozmowę.

Marek Kalita – ur. 1 października 1958 w Bytomiu. Absolwent PWST w Krakowie (1981). Aktor i reżyser. Występował w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi, Teatrze STU w Krakowie, Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Jeden z ważnych twórców teatru offowego, m.in. w Krakowie. W latach 1999 do 2007 w warszawskim Teatrze Rozmaitości. Od 2008 roku w zespole Nowego Teatru w Warszawie. Niektóre z jego ról to m.in. Walentyn w „Dwaj panowie z Werony” W. Szekspira w reż. T. Łomnickiego, Henoh w „Dybuku” An-skiego i Laertes w „Hamlecie” w reż. A. Wajdy, Miusow w „Braciach Karamazow. F. Dostojewskiego w reż. K. Lupy, Jan w „Fantazym” J. Słowackiego w reż. T. Bradeckiego, Szef Policji w „Ślubie” W. Gombrowicza w reż. J. Jarockiego, Alfons w „Lunatykach” H. Brocha w reż. K. Lupy, Klaudiusz w „Hamlecie” w reż. K. Warlikowskiego, tytułowy „Józef K.” F. Kafki we własnej reżyserii. Reżyserował m.in. „Raskolnikowa” F. Dostojewskiego w Krakowie czy „Noc żywych Żydów” I. Ostachowicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Kilkakrotnie nagradzany za kreacje aktorskie i reżyserię Wśród ról filmowych m.in. w „Śmierć jak kromka chleba” K. Kutza, „Prymas. Trzy lata z tysiąca” T. Kotlarczyk, „Zaćmie” R. Bugajskiego. Także role w licznych serialach. W Teatrze Telewizji m.in. „Krystyna” A. Strindberga, „Śmierć rotmistrza Pileckiego” R. Bugajskiego, „Przerwanie działań wojennych” i „Matka brata mojego syna” J. Machulskiego, „Burza” W. Szekspira, „Sprawa Stawrogina” F. Dostojewskiego, „Płatonow” A. Czechowa.

Poprzedni

„Szturmem chcieli zdobyć niebo…” (cz. X)

Następny

Dźbów, czyli pierwszy wszechświat

Zostaw komentarz