18 listopada 2024
trybunna-logo

Audiencja

Pewnie nie pisałbym o tym wszystkim, ale sprowokował mnie do tego papież Franciszek, który nie tak dawno wygłosił opinię (a jako, że tylko opinię, to wg najnowszej mody niebraną pod uwagę) najwyraźniej śledząc moje poczynania w terenie lub nawet słysząc co bardziej emocjonalne reakcje, na jakie zdobywałem się podczas wędrówek.

Bywa, że poszukuję danych w księgach parafialnych, szczególnie tych dotyczących zgonów i to z dość odległych czasów.
Wydawałoby się – nic prostszego – siada się, otwiera księgę i wertuje do skutku. Zapewniam, że te księgi bywają ciekawsze, niż się z pozoru wydaje, zwłaszcza, jeśli ktoś jest miłośnikiem ojczystego języka i lubi smaczki w postaci zapomnianych już zwrotów, czy określeń. Kiedyś zrobiłem sobie zestawienie tylko z rubryki „przyczyna śmierci” w księdze pochówków i muszę powiedzieć, że dawno żadna książka nie sprawiła mi aż tyle satysfakcji. Jeśli w takiej rubryce mamy odnotowane jako przyczynę „starość”, lub „za rychło urodzony”, „zmarły z zabicia”, ew. znane z literatury określenia chorób (katary wszystkiego po kolei), to człowiek czuje się jakby miał w ręku podręcznik staropolszczyzny. Oczywiście w przypadku ksiąg archiwalnych.
Problem z tymi księgami jest taki, że trzeba do nich dotrzeć. A to w praktyce okazuje się czasem niełatwe z powodów tak prozaicznych, że aż trudnych do uwierzenia.
Typowy przypadek: jadę sobie do parafii podejrzanej o posiadanie interesującej mnie księgi i… całuję klamkę. Mają zamkłe mówiąc po naszemu, czyli wrota zawarte, by użyć polszczyzny zrozumiałej.
No cóż, zdarza się, przyjechałem nie uprzedzając itd. Ale potem patrzę na wywieszkę na drzwiach parafii i oczom nie wierzę…
„Otwarte od 8:00 do 9:00, codziennie od poniedziałku do piątku”.
Szok. Szok tym większy, że, jak się okazuje, jest to obecnie parafialna codzienność w Polsce. Dla porównania urzędy państwowe czy samorządowe mając milion spraw więcej do załatwienia otwarte bywają po kilkanaście godzin, także w sobotę. I to czasem wcale nie wyposażone w większą liczbę urzędników, niż parafie. Kiedy usiłowałem nawiązać dyskusję z jednym z proboszczów na ten temat spotkałem się, łagodnie mówiąc, z niezrozumieniem.
Ok, moje zapotrzebowanie na usługi parafialne można uznać za nietypowe, więc to ja powinienem się dostosować licząc na łaskawe przyjęcie mnie na audiencji. Tyle, że godziny otwarcia obowiązują wszystkich, także tych, którzy pracując na etatach, nie są w stanie przyjść o wyznaczonej godzinie, a sprawy mają pilniejsze od moich i niecierpiące zwłoki.
A propos zwłok. Znajoma, której zmarłego syna musiano przywieźć z odległego miasta usiłowała dostać się do parafii w celu uzgodnienia terminu pogrzebu. Nie przyjęto jej tłumacząc opryskliwie, że „teraz odpoczywamy”… A teraz wyobraźcie sobie jej reakcję.
Sprawy „urzędowe”, to tylko część problemów. Czasy, kiedy wierni mogli przyjść i zwyczajnie, po ludzku pogadać z księdzem na dręczące ich tematy dawno należą do przeszłości. Nie wyliczając kolejnych przypadków, których każdy zna zapewne mnóstwo, przejdę do narzucającego się pytania: kto tu jest dla kogo? Tym bardziej, że jeśli chodzi o potrzeby parafii, szczególnie finansowe, zawsze znajdzie się czas na ich wyartykułowanie i przekazanie do wiadomości wiernych.
Ceny „usług” omawiane były już wielokrotnie. W większości parafii obowiązuje np. cennik za zgodę na postawienie pomnika na parafialnym cmentarzu. Z reguły jest to 10 proc. wartości pomnika. Chrzty, pogrzeby, śluby, okazjonalne msze za zmarłych, „wypominki” i wiele, wiele innych.
Jasne jest, że parafia ma swoje potrzeby. Utrzymanie budynku kościoła kosztuje, księża też muszą jeść i mieć się w co ubrać, a na dodatek kuria biskupia zdziera z nich niezły haracz – ktoś te wszystkie potrzeby musi zaspokoić. Nie mam nic przeciw temu, jeśli wierni mają taką wolę i portfele. Tyle, że w polskich parafiach w coraz mniejszym stopniu widoczna jest zasada wzajemności. Wierni mają dawać na tacę i poza nią i… dać księdzu święty spokój – tak wygląda coraz częściej polski model wspólnoty parafialnej. I broń Boże interesować się tymi pieniędzmi poza momentem ich dawania!
Bywając w cerkwi widziałem coś, co mi się podobało. W czasie nabożeństwa były dwie tace. Jedna „na chram” i druga „na żyttia”. Już rzucając pieniążek każdy wiedział, na co daje – ile na utrzymanie popa i jego rodziny, a ile na utrzymanie świątyni. Mało tego – obie tace wędrowały najpierw na „swiecznoj jaszczik” gdzie przedstawiciele Rady Parafialnej przeliczali je i zapisywali w specjalnej księdze, z której potem robiono sprawozdania na zebranie parafian. Bardzo podobne zwyczaje odnotowałem w świątyniach luterańskich.
Jedynie w katolickich kościołach temat pieniądza danego plebanowi był i jest tabu, a każdy, kto owo tabu narusza bywa wyklinany publicznie lub pokątnie i odsądzany od czci i wiary. Dlaczemu?
Co ma do tego wszystkiego papież Franciszek? Ma to, że jak już wspomniałem, wygłosił był całkiem niedawno opinię, którą, gdyby wzięto poważnie, nastąpiłaby rewolucja w księżowskim życiu w Polsce.
Niesamowite, prawda? I nic o kremówkach! I to ma być prawdziwy papież?!
Zastanawiając się już wielokrotnie pod wpływem artykułów prof. Obirka nad niezrozumiałym na pozór oporem, jaki wobec myśli głoszonych przez Franciszka stawia (na razie po cichu) polski Kościół Katolicki — widziałem dwie możliwości.
Jedna – nauki papieża pod względem teologicznym rozeszły się z głębokimi przemyśleniami na te tematy naszych hierarchów. Prawdę mówiąc byłoby mi w to trudno uwierzyć widząc poziom, na jakim wygłaszane są ich „nauki”. O księżach parafialnych gotowych swobodnie dyskutować na tematy teologiczne, czy choćby tylko biblijne nie słyszałem ostatnio. Gorzej – mam wrażenie, że wracamy do czasów znanych z opowiadań naszych dziadków (i mojej babci), gdy już przez samo czytanie Biblii człowiek stawał się osobnikiem podejrzanym i niemile widzianym przez plebana. Wzorem babci zdarzyło mi się kilka razy zaczepiać spotykanych księży o te sprawy i odnosiłem niejasne wrażenie, że tekst Biblii znam lepiej od nich, co wcale nie napawało mnie dumą.
Druga – papież za nic w świecie nie potrafi zrozumieć kościoła instytucjonalnego, a marzy mu się ten stary, apostolski. Nie dociera do niego prosta prawda, że relacja Kościół – wierni jest wprost zależna od relacji Kościół – państwo. W praktyce wygląda to tak, że im więcej państwa w kościele i kościoła w państwie, tym mniejszą rolę odgrywają w nim wierni. Jeśli państwo da, jeśli państwo nakaże, jeśli państwo ureguluje ludzkie zachowania zgodnie ze zgłaszanymi pretensjami duchownych, to, do czego im jeszcze potrzebni wierni?
A jeśli doliczyć do tego istniejący bez względu na okres historyczny procent ludzi, którzy czują się związani z Kościołem „kulturowo” (w zwykłym języku: co ludzie powiedzą?) i pozostaną przy nim niezależnie od jego poczynań, to pomiatanie wiernymi (tak bowiem trzeba już nazwać niektóre zachowania) stanie się całkiem zrozumiałe.
W PRL, w którym wprawdzie nie walczono z Kościołem aż tak bardzo, jak to się dziś opisuje (wystarczy sprawdzić, ile kościołów wtedy zbudowano), ale oficjalny stosunek państwa do tej instytucji był niechętny (pomimo Bieruta na procesji Bożego Ciała) i państwo finansowało zdecydowanie mniej, stosunek kleru do wiernych był diametralnie różny. Wierni byli Kościołowi po prostu potrzebni.
Zwracam na to uwagę, ponieważ przyjęło się rozumieć, że rozdział tronu i ołtarza jest oznaką postępu cywilizacyjnego i wolności człowieczej, szczególnie w odniesieniu do niewierzących. Obserwacje czynione na co dzień w trakcie moich poszukiwań mówią, że w równym stopniu ten rozdział potrzebny jest ludziom wierzącym. Tyle, że nie wszyscy chcą to sobie jeszcze uświadomić.

Poprzedni

Maria Szarapowa zaskarżyła decyzję ITF

Następny

Brexit, czyli wyjadanie rodzynek