16 listopada 2024
trybunna-logo

Artysta przeklęty

W zeszłym tygodniu (5.08) zmarł Piotr Szulkin (1950 – 2018), reżyser, pisarz, malarz. Na ogół robił wrażenie trochę ekskluzywnego, jakby nieco zblazowanego artysty z bohemy, ale miał w sobie także strunę działacza społecznego.

 

Pamiętam, jak w 1993 roku znalazłem się z nim w jednym, szerokim gronie założycieli Stowarzyszenia na rzecz Praw i Wolności pod przewodem Barbary Labudy. Było ono jedną z pierwszych (po tygodniku „Nie”) zorganizowanych reakcji na wstępną falę klerykalizacji Polski po przemianie 1989 roku. Pamiętam emocjonalne przejęcie Szulkina tym zdarzeniem w jakiejś warszawskiej sali. Niestety, Stowarzyszenie okazało się efemerydą o krótkim, mało intensywnym życiu. Ostatni raz widziałem Szulkina, gdy przemówił na pogrzebie Krzysztofa Teodora Toeplitza. Do mnie i mojego sąsiada na tym pogrzebie, red. Marka Barańskiego, podszedł wtedy Jerzy Szmajdziński i wymieniliśmy uściski dłoni. Nazajutrz doszło do katastrofy pod Smoleńskiem.
Piotr Szulkin zrealizował zaledwie sześć filmów, więc nigdy nie stał się taśmowym producentem kinowym, profesjonalistą do wynajęcia. Jego kino było zresztą mało „kinowe” w tym sensie, że estetyka jego filmów była „antyestetyczna”, można by ją nawet określić jako odmianę turpizmu. W latach 1979-1985 Szulkin nakręcił cztery filmy: „Golema” (1979), „Wojnę światów. Następne stulecie” (1981), „O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji” (1984) i „Ga, Ga. Chwała bohaterom” (1985). To ponure futurystyczne antyutopie w stylistyce złego science fiction, zrealizowane w sceneriach jak z koszmarnego snu, zdegradowanych, odhumanizowanych, naznaczonych zagładą atomową albo inwazją Marsjan (swobodna inspiracja „Wojną światów” Herberta G. Wellsa), a w każdej z nich, pośród doborowej obsady – Marek Walczewski, w różnych rolach, ale jako to samo, tajemnicze, demoniczne medium zła i niesamowitości. „Femina”, nakręcona w 1990 roku na podstawie powieści Krystyny Kofty „Pawilon małych drapieżców”, to studium kobiecej obsesji seksualnej, zrealizowane w poetyce quasi-małego realizmu, wykrzywionego jednak w zwierciadle ostrej groteski, w której widać inspiracje ulubionych pisarzy Szulkina – Kafki, Mrożka, Alfreda Jarry, Kurta Vonneguta jr, a także Luisa Bunuela i jego „Piękności dnia”. Jest tu też coś z atmosfery Michała Choromańskiego, Romana Jasińskiego, może coś z Poego, Bierce’a czy Grabińskiego. Niesamowitość o różnych twarzach Szulkina fascynowała. Po długiej przerwie, w 2003 roku zekranizował „Króla Ubu” wg sztuki Jarry’ego noszącej podtytuł: „Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”, w której dał upust lękom wolnościowej inteligencji polskiej przed perspektywą dyktatury chama znajdującego oparcie w motłochu. Bardzo dobrze czuł się w stylistyce Teatru Telewizji, w którym zrealizował m.in. „Tango” S. Mrożka (1992), „Czapę czyli śmierć na raty” J. Krasińskiego (1996) czy „Karierę Artura Ui” Bertolta Brechta ( 1997). Należał do twórców w jakimś stopniu przeklętych. Po pierwsze przez ciężką chorobę (efekt intensywnego palenia papierosów), która na lata wyizolowała go z życia. Po drugie, przez rodzaj bardzo niekomercyjnych ambicji artystycznych, które zwłaszcza w przestrzeni kina były trudne i coraz trudniejsze do realizacji. Paradoksalnie, to w PRL, którego był krytykiem, luźno związanym z kręgami tzw. demokratycznej opozycji, miał Szulkin możliwość zrealizowania swoich obrazoburczych i antysystemowych w podtekście filmów. W III RP taka okazja przydarzyła mu się praktycznie tylko raz.

Poprzedni

Antysemityzm i „antysemityzm”. Polowanie na Corbyna

Następny

Film jest bardziej przygodowy niż teatr

Zostaw komentarz