Prawdziwa literatura, nazywana też literaturą wysoką, stroni od popularności, a więc i czytelników. Popularny może być kryminał albo romans. Ale powieść o wyższych aspiracjach?
Przegnano precz ku zadowoleniu subtelnych znawców fabułę, wszechwiedzącego narratora, przyczynowo-skutkowe następstwo akcji i wiele innych atrybutów powieści realistycznej, zastępując to zabawami formalnymi, zachwytem nad własnym prestidigitatorstwem literackim. Oczywiście, takie gry i zabawy literackie mają swoich zwolenników i czytelników. Ale nielicznych. Takich, którym smakuje ucieczka od opowieści i krwistych postaci.
Olga Tokarczuk, autorka monumentalnych „Ksiąg Jakubowych” zdaje się nie przyjmować tego do wiadomości. Wprawdzie wcale licznych czytelników, w tym piszących o literaturze, napawa lękiem objętość jej dzieła (niektórzy nawet je powiększają, przypisując autorce stworzenie ponad tysiącdwustustronicowego dzieła). Innych, którzy gustują w długotrwałym obcowaniu z dobrą literaturą, cieszy spotkanie z tą ponad dziewięćset stron liczącą książką. Można w jej świecie zanurzyć się na parę miesięcy, jeśli ktoś zechce smakować jej urodę. Skoro autorka spędziła sześć lat na budowaniu tego misternego dzieła, wdzięczny czytelnik nie powinien żałować kilku tygodni. I czasu nie żałuje, skoro powieść rozeszła się w gigantycznym, jak na nasze czasy nakładzie, ponad stu tysięcy egzemplarzy.
Olga Tokarczuk bowiem pisze tak, jakby nic nie wiedziała o rewolucji w pozycji narratora (choć dobrze o tym wie), o przewartościowaniach w estetyce (to też wie), ani o potrzebie piętrzenia trudności przed czytelnikiem (zapewne o tym zaleceniu też słyszała). W jej dziele aż rojno od postaci, od wątków, zmiennych miejsc akcji i jej zwrotów, filozoficzno-religijnych dyskusji, listów stylizowanych na staropolską i judaistyczną epistolografię, a nawet – o zgrozo! – opisów przyrody. Brakuje natomiast scen batalistycznych i burzliwych romansów, choć nie brakuje erotyki. Praktyki seksualne sekty frankistów, których dzieje przedstawia autorka na szerokim tle ówczesnej Europy środkowo-wschodniej i częściowo Turcji, wydają się dość ekscytujące nawet z punktu widzenia swobody obyczajów XXI wieku. Zgodnie bowiem z wolą Pana, czyli Jakuba Franka, tutaj obcować może każdy z każdą.
Co więcej, Olga Tokarczuk pisze tak, jakby zapomniała o swoich wcześniejszych utworach, w których próbowała się upodobnić do bujających w obłokach pisarzy, lekceważących porządny warsztat, za co swego czasu zjechał ją papież niemieckiej krytyki literackiej Marcel Reich-Ranicki. Dość na tym, że lata doświadczeń pisarskich zaowocowały „Księgą” dojrzałą nie tylko literacko, mistrzowsko skomponowaną (samo zapanowanie nad niepoliczoną ciżbą bohaterów, którzy przewijają się przez karty powieści, może imponować), ale i myślowo. Obdarzony zmysłem krytycznym Sławomir Sierakowski dostrzegł w tym dziele „Anty-Sienkiewicza”, obraz przeszłości bowiem (nie tylko polskiej) daleki jest od słodyczy utworów pisanych „ku pokrzepieniu serc”. To raczej dzieło ku wstrząśnieniu serc, ku obudzeniu wrażliwości moralnej, ku odważnemu spojrzeniu w przeszłość. Nowa polityka historyczna Olgi Tokarczuk nie polega na budowaniu kapliczek dziękczynnych ku czci głupich antenatów. Zamiast rozkoszy ziemiańskiego dworku i bujnego piękna w czerpie rubasznym, jak to u braci szlachty pana Sienkiewicza, mamy do czynienia z tępotą brudnej, zapyziałej prowincji, tkwiącej głową w przeszłości, bezmyślnej, pozbawionej gustu, a nawet życiowych dążeń.
Oczywiście, jak zawsze zdarzają się wyjątki, jednostki budzące sympatię i wdzięczność. Należy do nich ksiądz Benedykt Chmielowski, autor obśmiewanych bezlitośnie „Nowych Aten”. Tymczasem to encyklopedyczne dzieło, choć obarczone niedoskonałościami wiedzy, charakterystyczne dla epoki, wystawało ponad przeciętność i usiłowało rozświetlić mrok. Tokarczuk robi tu woltę, malując autora „Nowych Aten” jako miłośnika nauki, zapalonego badacza natury i historii, żyjącego w przekonaniu, że upowszechnienie wiedzy przyniesienie fundamentalną zmianę temu światu. Nawet, jeśli to wiara naiwna, to piękna i budząca szacunek dla samotnika, szamocącego się w morzu głupstwa i obojętności. Do pary (ale tylko duchowej, bez podtekstów!) dodała autorka Chmielowskiemu panią Elżbietę Drużbacką, poetkę, przecierającą drogę sentymentalizmowi i oświeceniu. To właśnie ona pisze w liście do księdza Chmielowskiego te znamienne słowa: „Ty chciałbyś wiedzy jak oceanu, z którego każdy zaczerpnąć może. I sądzisz, że człowiek wykształcony, gdy przeczyta wszystko, pozna cały świat, nie ruszając się z domu. I że wiedza ludzka jest jak księga (…) więc całą ją można streścić i wtedy stanie się dostępna każdemu, Taki cel Ci chwalebny przyświeca i zatom Ci wdzięczna jako czytelniczka Twoja. Lecz swoje wiem”. Możemy się domyślać, co wie Drużbacka, bystra obserwatorka świata na przechyle epok, kiedy barok ustępuje pod naporem zrewoltowanego Oświecenia.
Drużbacka i Chmielowski to jednak nieliczne latarnie wśród zgaszonych świec, bo Rzeczpospolita tonie w mroku, zabobonach, fanatyzmie i (dosłownie) błocie. Sugestywne opisy obrzeży Rzeczypospolitej, skutych lodem albo rozrytych w masach błota dróg, a i stolicy owianej nieprawdopodobnym odorem, nie budzą entuzjazmu. Tym bardziej, kiedy przychodzi zbliżyć się do obyczajów zdegenerowanego dworu, ograniczonych duchowo możnowładców i ich rozrywek zapowiadających sukcesy dzisiejszych reality show!
Wątkiem, który dominuje w dziele Tokarczuk, są zawiłe dzieje sekty frankistów. I jak to w sekcie bywa pokrętne reguły postępowania, kręgi wtajemniczonych, tajemne spotkania, egzotyczne rytuały, pouczające przypowieści, sny, proroctwa, przepowiednie. A nawet bajania niejakiej ciotki Jenty, która nie umarła i z pozycji kogoś zawieszonego między światem żywych i umarłych ogląda przypadki tego świata. To jedna z atrakcji powieści, której fabuła jest opowiadana z wielu perspektyw. A więc mieszanka mistycyzmu ze skrajnym realizmem, a nawet naturalizmem, kiedy nie oszczędzi nam pisarka opisów praktyk szlacheckiego okrucieństwa wobec biegunów, czyli zbiegłych chłopów.
W tym tyglu religii, obyczajów i polityki – ekscytująca staje się myśl o wiecznej zasłudze, jaką mogą zapisać sobie po wsze czasy szlachetnie urodzeni, jeśli wesprą masową konwersję Żydów – tej idei oddaje wiele sił pani Kossakowska. Jej wsparciu zawdzięczają frankiści niejeden fawor, choć z czasem górę bierze antysemityzm szlachty, a zwłaszcza antysemityzm zakorzeniony w łonie Kościoła panującego. Opowieści o krwawych mordach rytualnych, jakich rzekomo dopuszczają się Żydzi, a potem zawstydzające dochodzenia i procesy, wszczynane nawet wbrew stolicy apostolskiej, pogromy, przekupstwo, zachłanność i hipokryzja purpuratów, wszystko to nie mogło ujść pisarce na sucho. Toteż po opublikowaniu powieści, posypały się pod jej adresem niewyszukane, napastliwe pogróżki. Niewolnicze stosunki, w jakich bytowali całymi stuleciami chłopi, które Tokarczuk odmalowała bez upiększeń, uznano niemal za pisarską prowokację. Te gwałtowne reakcje wywołały zwłaszcza słowa, jakie wypowiedziała przed kamerą po odebraniu nagrody Nike za powieść „Księgi Jakubowe”: „Wymyśliliśmy historię Polski jako kraju tolerancyjnego, otwartego, jako kraju, który nie splamił się niczym złym w stosunku do swoich mniejszości. Tymczasem robiliśmy straszne rzeczy jako kolonizatorzy, większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jako właściciele niewolników, czy mordercy Żydów”. No i się zaczęło… Stąd pisarka poczuła się zobowiązana do riposty: „W związku z wielką ilością hejtu – pisała – jaki wylał się na moją głowę w ciągu ostatnich dni, w tym gróźb śmierci, i w związku ze wszelkimi prymitywnymi i złośliwymi nadinterpretacjami mojej wypowiedzi dla TVP Info, chciałabym spokojnie wyjaśnić, że nie powiedziałam niczego, co byłoby nieznane historykom oraz ludziom, którzy mają podstawową wiedzę na temat historii Polski”.
Dzisiaj sprawa już „przyschła” i nie wspominam o tym, aby jątrzyć. Raczej dlatego, że w scenicznej wersji powieści, jaką przygotowała Ewelina Piotrowiak (w stołecznym Teatrze Powszechnym), akcenty zostały wyraźnie przełożone. Reżyserkę znacznie bardziej pochłonęła erotyka (rozebrany korowód mężczyzn, sposobiących się do orgii zajmował ją bardziej niż filozoficzne dysputy) i drugorzędne cechy powieści, zabrakło zaś społecznego pazura, a z polskich bohaterów uczyniła co najwyżej galerię groteskowych, zdziecinniałych postaci. Może to scenicznie atrakcyjne, ale nader płaskie w porównaniu ze skalą problematyki podjętej przez pisarkę. Najwyraźniej zabrakło reżyserce klucza do dzieła Tokarczuk. Może to za dobra książka na przeróbkę teatralną? Może lepiej ją czytać niż oglądać, smakując frazy, a niekiedy i złote myśli, których całe mrowie rozsiała w „Księgach Jakubowych”? Zwłaszcza że i tak wakacje i teatry są zamknięte.