16 listopada 2024
trybunna-logo

40 WST: Kobiety rządzą

To było do przewidzenia, po latach teatralnego patriarchatu wahadło musiało się wychylić w drugą stronę. Po długotrwałej walce teatr dopuścił do głosu kobiety.

A w każdym razie uczynili to organizatorzy jubileuszowych 40. Warszawskich Spotkań Teatralnych, podczas których głos kobiet wybrzmiał najmocniej, a większość spektakli złożyła się na zbiorowy portret kobiecości w jej najrozmaitszych wymiarach, rolach i przejawach. Zapowiadał to już mocny początek festiwalu – „Fedra” Racine’a w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego z Teatru Wybrzeże, w której wybitną kreację udręczonej namiętnością kobiety stworzyła Katarzyna Figura. W tym samym spektaklu zaznaczyły się jeszcze dwie silne osobowości kobiece: władczej i mściwej Arycji Katarzyny Dałek i oddanej powiernicy Enony w porywającej interpretacji Krzysztofa Matuszewskiego. Ta ostatnia rola wymaga chwili uwagi. Przypomina bowiem, że „aktor nie ma płci”, jak lubią powtarzać reżyserzy, a mówiąc inaczej, że dla aktorki/aktora płeć nie może być przeszkodą. Na tym samym przeglądzie pod sam koniec zobaczyliśmy Agnieszkę Kwietniewską, która przekonująco znalazła się w roli Kurta Gerrona. Nie pierwszy raz Kwietniewska mierzyła się z męską postacią, by przypomnieć jej tytułowego bohatera w „Komediancie” Thomasa Bernharda (Teatr im. Jaracza w Łodzi, 2016).
Nie tylko początek, ale niemal cały przegląd należał do kobiet. Wyjątek stanowiła
Historia przemocy,
w której głos oddano mężczyźnie. Ale nieheteronormatywnemu. Ewelinia Marciniak z aktorami Teatru w Gnieźnie, odwołując się do powieści wschodzącej gwiazdy literatury francuskiej Édouarda Louisa, stworzyła spektakl o atakującym ludzi bakcylu nienawiści. Uciekając od dosłowności, dzięki radykalnym środkom inscenizacyjnym (przez cały spektakl scenę zalewają strugi deszczu, a aktorzy nurzają się w wodzie), nadała historii homoseksualnego gwałtu na młodym geju z prowincji ( który osiadł w Paryżu, aby zaznać swobody), wymiar symboliczny.
Spektakl pokazywany dzisiaj w Polsce wybrzmiewa mocniej niż nad Sekwaną. Chociaż… I we Francji odrodziły się objawy nienawiści do mniejszości – na tle rasowym. Konflikt między Edouardem a Gezą wyrósł z zastałych niechęci, lat pogardy i utrwalonych stereotypów, które pozwalają „prawdziwym” Francuzom odróżniać się od przyszywanych. Tam już nie chodzi o LGBT, jak w Polsce, ale o zaszłości rasowe. Zawsze się znajdzie jakiś obcy do bicia. Zawsze jakiś obcy weźmie odwet.
Jak widać „Historia przemocy” rymuje się z opowieściami o przemocy, które mocno wybrzmiały w spektaklu Teatru Nowego Proxima z Krakowa,
Kobiety objaśniają mi świat
w reżyserii Iwony Kempy. Spektakl powstał niemal dwa lata temu (premiera 26 stycznia 2019), a wydaje się jakby był komentarzem albo raczej dokumentacją uzasadniającą falę protestów, jaka teraz przelewa się przez Polskę. Co prawda nie ma w nim bodaj ani słowa o aborcji (a zwłaszcza prawie antyaborcyjnym), ale mowa o przemocy, opresji, lęku, wykluczeniu, marginalizacji, poczuciu niższości, jakie staje się udziałem wielu kobiet – bez przebóstwiania, bo i kobietom się tu dostaje, nie wszystkie są anielicami.
Widzów ogarnia przemożne wrażenie niezwykłej aktualności, nawet okrzyk wznoszony na koniec przez Martynę Krzysztofik: „Trzeba to wszystko rozpier…” jako żywo przypomina hasło na transparentach Strajku Kobiet. Spektakl okazał się więc proroczy i gorący.
Utrzymany jest w konwencji koncertu (aktorki śpiewają m.in. utwory Niny Simon czy Patii Smith), przeplatanego wyznaniami kobiet, czerpanymi z rozmaitych zapisów dokumentalnych – to ważne, że autorki scenariusza sięgają do autentycznych źródeł – a przy tym tak konstruują całość, że rezonuje z tym, co dzieje się za oknem.
Do tego wszystkiego spektakl bywa ogromnie śmieszny, choć i szalenie smutny, nawet tragiczny. Iwona Kempa porusza rozmaite struny emocjonalne, nie tylko po to, aby przykuwać uwagę (i to się jej udaje w pełni), ale wzmocnić przesłanie w tonacji serio wygłaszane na koniec przez Martynę Krzysztofik. To marzenie o świecie inaczej wymyślonym, niż ten, który jest. O świecie, w którym jest miejsce dla każdego, dla każdej odmienności, gdzie jest szacunek dla drugiej/drugiego. O świecie, w którym panuje wolność. Albo marzenie o swobodzie, które przenika także spektakl Agnieszki Glińskiej na podstawie prozy Jarosława Iwaszkiewicza
Panny z Wilka
z Narodowego Starego Teatru. Glińska oddaje tu głos kobietom zwykle ukazywanym z punktu widzenia męskiego opowiadacza. To Wiktor Ruben ocenia bohaterki u Iwaszkiewicza, kiedy po latach przyjeżdża do Wilka, aby rozczarować się swoją pamięcią i dostrzec niepowetowaną stratę, jaką było zaprzepaszczenie okazji do związania swego życia z jedną z panien z Wilka. Teraz, w spektaklu Glińskiej, to one wyceniają niegdysiejszego korepetytora i obiekt ich fascynacji. Też się rozczarowują.
Wiktor jednak nie zostanie pozbawiony głosu – przeciwnie, występuje tu wzmocniony w dwóch osobach: młodszego (Szymon Czacki) i starszego (Adam Nawojczyk), którzy przypatrują się sobie, próbując odnaleźć czas utracony albo przewidzieć czas przyszły niedokonany.
W prozę Iwaszkiewicza scenarzystki (reżyserka i Marta Konarzewska) wtapiają utrzymane między jawą a snem frazy z powieści Virginii Woolf. Kiedy jedna z bohaterek przytoczy pierwsze zdanie najsłynniejszej jej powieści, „Pani Dalloway”: „Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty”, stanie się jasne, że w tym spektaklu chodzi o nieustanne fale pamięci. Jak w innej powieści Woolf, „Falach”, którą podczytują wszyscy w tej adaptacji „Panien z Wilka”, powracające i uciekające, niczym przypływy oceanu. Dobrze się to oglądało, z poczuciem, że zostaliśmy dopuszczeni do duchowych przestrzeni bohaterek i bohaterów, do jakiegoś rodzaju wspólnictwa w ich porachunkach z czasem minionym.
To poczucie wzmacniała dodatkowo premiera gospodarza WST, Teatru Dramatycznego, który przedstawił
Panią Dalloway
w adaptacji i reżyserii Magdaleny Miklasz. Reżyserka nie próbowała streścić powieści (byłby to zresztą trud daremny), ale ukazała sugestywnie atmosferę sączącego się poczucia zbędności („nie czeka mnie już nic”, wyznaje pani Dalloway). Scena tonie w wyspach zieleni, na których rezydują bohaterowie, z boku widać makietę domu, a na koniec na przyjęciu u państwa Dalloway ukaże się cała galeria zabawek-gości, wśród których nie zabraknie premiera w postaci malowniczego krasnala.
Narrację prowadzi tu z energią, ironią i czułością sama Virginia (Anna Stella), która szykuje się do rozstania z życiem. Aktorzy poddają się onirycznej aurze spektaklu, budując charakterystyczne postaci z wyrazistymi zaburzeniami: rozwibrowana psychicznie pani Dalloway (Agnieszka Roszkowska) nie może wyrwać się z rutyny, pan Dalloway (Marcin Sztabiński) cierpi na alergię szczerości, na próżno usiłuje wyznać żonie miłość, Piotr Walsh (Waldemar Barwiński) nie potrafi odnaleźć swojej drogi do szczęścia. Każdy ma tu coś do ukrycia i ocalenia. Ukazanie tego pola walki o ocalenie jest zasługą tego przedstawienia, które powieść sprzed niemal wieku czyni współczesnym dramatem egzystencjalnym.
Nie tylko tą premierą Teatr Dramatyczny wzmocnił nić wiążącą spektakle tegorocznych Spotkań. Przypomniał także swoje wcześniejsze mocne premiery, „Miłość od ostatniego wejrzenia” wg Vedrany Rudan w reżyserii Iwony Kempy oraz „I że cię nie opuszczę” Gerarda Watkinsa w reżyserii Aldony Figury, które idealnie wpisały się w emancypacyjną opowieść przeciw wykluczeniu, przemocy i pomijaniu kobiet w życiu społecznym.
Jedynie spektakl Teatru Śląskiego
Kurt Gerron. Führer daje miasto Żydom
w reżyserii Wiktora Rubina wystawał wyraźnie poza te ramy programowe przeglądu. Od dawna pracujący wspólnie, Joanna Janiczek (scenarzystka) i Wiktor Rubin (reżyser) i tym razem podjęli próbę historycznej rekonstrukcji nieodległej, ale groźnej przeszłości – mowa tu o hitlerowskiej machinie zagłady i podjętej produkcji filmu propagandowego o domniemanym a szczęśliwym obozie w Terezinie. Odbywała się ona pod kierunkiem Kurta Gerrona, sławnego aktora niemieckiego pochodzenia żydowskiego, partnera Marleny Dietrich z „Błękitnego Anioła” i pierwszego wykonawcy Mackie Majchra w prapremierowym przedstawieniu Brechtowskiej „Opery za trzy grosze”. Zamysł ambitny, ale budzący wątpliwości rezultat. Powstało dość zimne widowisko, z którego prawdopodobnie ocaleje jedynie wspomnienie charakteryzacji Gerrona i hasło „Arbeit macht frei”, które pod koniec spektaklu skraca się do napisu „Art macht frei”. Ale to już temat na osobne opowiadanie.

Poprzedni

Szarapowa jest zakochana

Następny

Księga Wyjścia (68)

Zostaw komentarz