Miała być sukcesem ekipy PiS, stała się kanonadą konfliktów i gaf. Serią nerwowych akcji gaszących kolejne medialne pożary. W efekcie wszyscy zapamiętają warszawską konferencję poświęconą „planom pokojowym na Bliskim Wschodzie” jako spotkanie, gdzie najważniejsi goście cynicznie wykorzystali gospodarczy. A niektórzy jeszcze gospodarzy obrazili.
Lista gaf jest długa jak na jednodniową imprezę. Zaczęło się od inauguracyjnego wystąpienia sekretarza Stanu USA Mike Pompeo, który upomniał polskich gospodarzy, że nie załatwili roszczeń dotyczących żydowskiego mienia.
Na takie słowa polski premier i polski prezydent powinni zapytać amerykańskiego polityka kogo on reprezentuje. Bo jeśli obywateli USA, to te roszczenia zostały załatwione już w 1960 roku. Jeśli zaś pan sekretarz Pomopeo reprezentuje też interesy obywateli Izraela, to powinien to jasno zadeklarować.
Ten sam sekretarz Pompeo wielce wychwalał obywatela zasłużonego obywatela żydowskiego Franka Blajchmana. Uznawanego w IV RP za stalinowskiego zbrodniarza. Było to jawne splunięcie w politykę historyczną elit PiS. Ponieważ splunął nowy Wielki Brat, to elity PiS musiały zapomnieć o swojej „godności”. Udawać, że „nic się nie stało”.
Nie dało się już milczeć, kiedy akredytowana amerykańska dziennikarka Andrea Mitchell z NBC poinformowała z Warszawy miliony obywateli USA, że powstanie w getcie w 1943 roku było skierowane przeciwko „nazistowskiemu i polskiemu reżimowi”. Oczywiście pani Mitchell za kłamstwa przeprosiła. Ale na pewno więcej osób usłyszało jej pierwsze stwierdzenie, niż przeprosinach.
Akredytowani na konferencji dziennikarze polscy obserwowali obrady skoncentrowani w przygotowanej dla nich sali. Nie mieli szans dotarcia do zaproszonych gości. W przeciwieństwie do amerykańskich i izraelskich kolegów, których zaproszona na spotkania z ich delegacjami. Polskich dziennikarzy polscy organizatorzy potraktowali jak „drugiego sorta”.
Sprawnie i cynicznie izraelski premier Benjamin Netanjahu wykorzystał konferencję do swojej kampanii wybiorczej. W czasie spotkania z izraelskimi dziennikarzami w warszawskim Muzeum Historii Żydów Polski POLIN miał on, w nawiązaniu do sporu o ustawę o IPN, stwierdzić, że „Polacy kolaborowali z nazistami i nie znam nikogo, kto kiedykolwiek był sądzony za mówienie o tym”.
Słowa te opublikował szybko dziennik „Jerusalem Post”. I po medialnej burzy równie szybko zmienił swoją relację. Sam Netanjahu twierdził, że miał na myśli indywidualnych Polaków. Ale nawet takie jego słowa były co najmniej niezręczne. I bardzo nielojalne wobec gospodarzy z PiS.
Już po północy z czwartku na zeszły piątek prezydent Andrzej Duda zamieścił zaskakujący wpis na Twitterze: „Jeśli wypowiedź premiera Netanjahu brzmiała tak, jak podają media, gotów jestem udostępnić rezydencję prezydenta RP „Zameczek” w Wiśle na spotkanie premierów Grupy Wyszehradzkiej (V4). Izrael nie jest w tej sytuacji dobrym miejscem by się spotykać, mimo wcześniejszych ustaleń”. W ten sposób prezydent odniósł się do słów izraelskiego premiera.
Zmobilizowany postawą pana prezydenta polski MSZ wezwał JE Annę Azari, ambasador Izraela w Polsce, do złożenia wyjaśnieni. Pani ambasador, nazywana przez prawicowych publicystów „Miss Anypolonizmu”, zadeklarowała, że publikowany cytat był nieprecyzyjny. „Byłam obecna przy briefingu premiera i nie mówił on, że polski naród kolaborował z nazistami, a jedynie że żadna osoba nie została pozwana do sądu za wspominanie o tych Polakach, którzy z nimi współpracowali”. Niezależnie od przytaczanej wersji wypowiedzi Netanjahu, każda z nich jest dla elit PiS obraźliwa.
Do grona gafowiczów dołączył pan premier Morawiecki, który powitał przybyłych na konferencję przemówieniem – poematem o warszawskim śniegu witającym tutaj zebranych. Wywołało to zdziwienie, a potem lawinę żartów wśród dziennikarzy. Zorientowali się bowiem, że pan premier czyta przemówienie napisane kilka dni wcześniej, kiedy w Warszawie śnieg jeszcze był. Biedny premier jest już tak oderwany od rzeczywistości, odgrodzony ciemnymi szybami swej limuzyny, że nie zauważa nawet zmiany pogody.
Po konferencji nawet propisowscy komentatorzy zauważali, że rząd został wciągnięty w nie nasz konflikt i przygotowania do wojny na Bliskim Wschodzie, w której nie mamy żadnego interesu. Że USA nie traktują Polskę podmiotowo, bo o partnerskich relacjach nie ma co marzyć.
To Amerykanie narzucili tematykę i ton rozmów. Polskiej stronie pozostały kwestie organizacyjne. Musiała też robić dobrą minę do złej gry i patrzeć, jak Waszyngton wbija klin pomiędzy Warszawę a inne stolice europejskie.
Trudno jest też dopatrzeć się zysków dla Polski. Amerykanie bez konferencji sprzedaliby nam broń, bo na tej transakcji dobrze zarabiają. Wzmacnianie flanki wschodniej żołnierzami USA to część amerykańskiej strategii ograniczania wpływów rosyjskich. Zniesienie wiz dla Polaków to kwestia czasu, bo USA nie są już atrakcyjne jako rynek nielegalnej pracy.
Liderzy PiS wykreowali obraz Rosji jako potencjalnego i pewnego agresora. Choć Rosja nie ma żadnego interesu by rozpocząć wojnę z Polską. Taki straszak był potrzeby polskiemu lobby zbrojeniowemu i wspierających go polityków, aby uzasadnić zwiększenie wydatków na zbrojenia. Te wydatki miały trafić do polskich fabryk. Finansować badania, nowe produkcje, zakupy licencji.
Ale politycy PiS przez trzy lata nie potrafili wydać ich w kraju. Teraz na potrzeby kampanii wyborczej zgodzili się zrobić duże zakupy w USA.
W efekcie takiej polityki polski podatnik pracuje na rozwój amerykańskiego przemysłu. Politycy PiS zachowują się jak dealerzy amerykańskiego przemysłu i jeszcze każą się cieszyć swym wyborcom, że wzbogacają USA.