22 listopada 2024
trybunna-logo

Znaleźć najlepsze wyjście

Z Anną Cieślak, aktorką Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana rozmawia Tomasz Miłkowski.

Odkryłem niedawno, że się pani „najęła” jako twarz, ambasadorka Fundacji La Strada. Z tego, co wiem, jest pani osobą bardzo zajętą, a więc po co to pani?
To bardzo długi proces. Wolałabym jednak nie używać słowa „ambasadorka”, ale „wolontariuszka”. Zwłaszcza że czuję się wolontariuszką.

Ale tak panią nazywają.
Nazywają, bo to jest bardziej seksi. Ale dzisiaj ambasador kojarzy się raczej z komercją. Z promowaniem czegoś własnym wizerunkiem za pieniądze. Teraz można się zetknąć nawet z ambasadorem suplementów diety.

Dobrze, pomówmy zatem o wolontariacie.
Doszłyśmy do tego z Ireną Olczyk i Joanną Garnier na przestrzeni wielu lat, bo pracujemy razem już od ponad 10 lat. To proces, który przeszedł wiele różnych przepoczwarzeń. Na początku był film „Masz na imię Justine”, w którym zagrałam dziewczynę sprzedaną przez chłopaka do burdelu, pokazywany na szkoleniach dla kobiet socjalizowanych po przemocy, po ciężkim dotyku. Pokazywany także ku przestrodze. I dopiero po kilku latach przyglądania się mojej osobie, dziewczyny postanowiły zaprosić mnie do siebie na rozmowę. I powiedziały, że chciałyby ze mną współpracować, żebyśmy połączyły siły – a byłam wówczas osobą bardziej medialną niż teraz, szło ze mną wiele filmów i seriali, a to mogło się przydać w pracy Fundacji.

Media jednak niezbyt chętnie tę pani nową rolę opisywały?
Kiedy 10 lat temu próbowałam w rozmowie przemycić jakąś informacje o La Stradzie, czym się zajmuje, że działa przeciw handlowi ludźmi, współczesnemu niewolnictwu, nikogo to nie interesowało. Mówiono mi, że to temat niemodny, ciężki, zwłaszcza że można pokazać, gdzie jeżdżę na rowerze i co jadam. Media wolały tematy bezpieczne.
Po latach to się zmieniło, dzisiaj już jestem kojarzona z Fundacją La Strada, a to, czym się La Strada zajmuje, budzi zaciekawienie. A zajmuje się sprawami bardzo ważnymi, m.in. zmienia prawo w Polsce, sprawuje opiekę nad ludźmi, którzy są po traumatycznych przejściach i którzy uczą się żyć od nowa. To jest dla mnie niezwykle cenna lekcja. Poznaję ludzi z wielu krajów, bo niewolnictwo w Polsce dotyka przede wszystkim ich. Poznaję ich patrzenie na Polskę, przez pryzmat tego, co ich spotkało. Uczę się postępowania z ofiarami przemocy. Wiem, że to wymaga spokoju, rozwagi, wyłączenia emocji. Decyzje trzeba rozkładać na etapy, żeby sprawdzić, jakie są alternatywy, w jaki sposób możemy pomóc człowiekowi, dokonując najlepszego wyboru.

Można się tego nauczyć?
Bardzo przydała mi się wcześniejsza praca z Anną Dymną, którą obserwowałam nie tylko w teatrze – zdarzyło mi się zagrać z nią w „Mewie” Czechowa. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam na czym polega praca w Fundacji. Ania przychodząc na próbę wyciągnęła cztery telefony i powiedziała: ten wyłączę, bo jest mój prywatny, ale tych dwóch nie mogę – one rzadko dzwonią, ale może się zdarzyć, że zadzwonią, wtedy je odbiorę.

Zadzwoniły?
To niezwykła historia, wywarła na mnie ogromne wrażenie. Próby mijały i faktycznie telefony nie dzwoniły. Ale pewnego dnia jeden zadzwonił. Ania odebrała, przywitała się, powiedziała, że jest na próbie, a ja słyszę w telefonie, bo to słychać, jeśli się siedzi obok, ogromny wybuch agresji, złości, stek przekleństw i widzę niesamowity spokój Ani. Z jednej strony agresja, z drugiej koncentracja, stabilność – w ciągu 5 minut Ania doprowadziła go do uspokojenia. Okazało się, że dzwonił chłopak cierpiący na zespół Tourette’a, który mieszkał w małym miasteczku bez możliwości samodzielnego leczenia – jedyny jego kontakt to był kontakt z Anną Dymną. Kiedy miał atak, miał do niej dzwonić. Odbierała zawsze, wyjąwszy te chwile, kiedy była na scenie. Do tej pory, jak o tym opowiadam, mam dreszcze. Ania powiedziała wtedy: jeśli kiedykolwiek będziesz chciała pomóc słabszym od siebie, to pamiętaj, że pomoc nie polega na utożsamianiu się z cierpiącymi. ale Musisz znaleźć najlepsze wyjście i racjonalnie ich poprowadzić.

Ale chyba tak pomagająca osoba płaci koszty. Nie okazuje emocji, ale przecież przeżywa.
Zawsze, i muszę to potem odreagować, ale nie wolno mi tego okazać przy tej słabej osobie. Zdarzają się takie historie, które nosze w sobie, niektóre z nich trafią do naszej Trafikoteki. To taki nasz pomysł: ofiary opisują swoją historie, potem prosimy osobę medialną i wyedukowaną, w jaki sposób tę historię przedstawić. Czytamy ją, często w surowej formie, czasem tylko coś poprawiając, żeby miała wyrazisty rytm, żeby słuchacz był zainteresowanym, ale opowiadamy autentyczne historie. W tych czytaniach zgodził się wziąć udział m.in. Andrzej Seweryn. Nadajemy twarz historii, ale historia jest prawdziwa. To taki dokument fabularyzowany.

W podobny sposób powstał chyba spektakl „Blizny”, pokazany niedawno w warszawskim Teatrze Polskim?
Teatr Polski zaufał nam i udostępnił Małą Scenę, na której ten spektakl pokazaliśmy. Oparty jest na autentycznej historii. Scenarzysta blisko współpracujący z Teatrem Polskiego Radia przystosował tekst do realizacji teatralnej, aktorzy weszli w postaci. Odbyło się tzw. czytanie, ale wierzę ufam, że to nie jest koniec, że będzie ciąg dalszy – na pewno powstanie słuchowisko, które wyreżyseruje Przemek Wyszyński we współpracy z autorem, Piotrem Cieńskim. A marzy mi się, żeby docelowo powstało przedstawienie, żeby pokazać na scenie, na czym polega dzisiaj przemoc. Jakiego rodzaju jest to manipulacja psychiczna. To właśnie istota współczesnego niewolnictwa.

Rzecz polega na doprowadzeniu ofiary do zniewolenia?
Wydaje się, że ofiary i oprawcy to dobrzy i źli. A to nie jest prawda. Bardzo często ci słabi, potencjalne ofiary, są tak głodni akceptacji i lepszego życia, że ulegają bez protestu manipulacji – samotni, podatni na krzywdę, kiedy pojawi się ktoś, kto podaje im rękę i mówi: Chodź, pokażę ci lepsze życie. Tak to się zaczyna.
Tak to jest we wspomnianych „Bliznach”, w których gra pani nie ofiarę, ale…

… oprawczynię.

W dodatku sprawiającą na początku przesympatyczne wrażenie.

To jest właśnie ta manipulacja. W dobie mediów społecznościowych oprawcy są coraz lepszymi aktorami, prowadzą wyrafinowaną grę. Ja sama pracując nad tą postacią złapałam się na tym, że poczułam pewien rodzaj ekscytacji w momencie znęcania się nad słabszym.

Drzemią w nas różne instynkty.
I dobre i złe. I teraz pytanie: którego potwora karmimy.

Kiedy rozmawialiśmy parę lat temu mówiła pani, że zależy pani na portretowaniu w teatrze współczesnej kobiety, jej walki o niezależność i miejsce w świecie. Praca w Fundacji wspiera te aspiracje?

Na pewno. Interesuje mnie studium człowieczeństwa, ludzkie emocje, nadwrażliwość. To mnie pociąga. Mój kolega z Teatru Słowackiego, Radek Krzyżowski powiedział mi kiedyś, że postacie nie zawsze trzeba kochać. Stąd też w każdej postaci, nad którą pracuję, staram się znaleźć jej słaby punkt. Podobnie postępuję pracując z ofiarami przemocy. Szukam słabego punktu, tego, od którego to wszystko się zaczęło.

W teatrze grywa pani ostatnio osoby będące raczej ofiarami niż oprawcami. Nawet w spektaklu „Savannah Bay”.
To była dla mnie wielka lekcja: z jednej strony konfrontacja z Mistrzynią, z drugiej strony z koleżanką z teatru. Zagrałam z panią profesor Anną Polony, absolutnie bezkompromisową na scenie, a w drugiej obsadzie z Ewą Domańską, którą nazywam żołnierzem Armii Teatru Polskiego. Ja w tym wszystkim odgrywam rolę prowokatorki, która ma sprawić, aby wielka aktorka, która prawdopodobnie odchodzi i ma w sobie jakąś wielką tajemnicę, tę tajemnicę wyjawiła. Anna Polony ma 82 lata, jest w tym samym wieku co Madeleine Renaud , kiedy Marguerite Duras napisała dla niej tę sztukę. W jej wykonaniu kobieta, która odchodzi, traci pamięć, gra lekko, jasno. I druga, młodsza od niej koleżanka, która cierpi zupełnie inaczej, w jej przypadku to bardziej bolesne. To niezwykłe doznanie, kiedy się dostrzega, że artystka o tak wielkim doświadczeniu jak Anna Polony potrafi bawić się śmiercią.

W Teatrze Polskim nie brakuje pani tego rodzaju poważnych wyzwań. Ale czy nie tęskni pani trochę za uśmiechem, oddechem, dystansem?
Teatr Polski to dla mnie kotwica, choć zdarza mi się także gościnnie grywać w pogodniejszym repertuarze, m.in. Woody’ego Allena w Teatrze 6 piętro. A za chwilę zaczynam przygodę z komedią żydowską w Teatrze Kwadrat, reżyserowaną zresztą przez mojego przyjaciela hebrajczyka, z którym kończyłam studia, Awiszaja Hadari. To kompletnie inna konwencja, cały czas trzeba odbijać, żeby piłka nie upadła. A w samym Teatrze Polskim Jarek Kilian wyreżyserował przepiękne przedstawienie „Mąż i żona” – weszłam niedawno do obsady, robię dublurę za Lidkę Sadową, a poza tym gram w bajce dla dzieci „Ferdynand Wspaniały”. Mam więc gdzie uciec od smutków i melancholijnych nastrojów. Jest siedem wieczorów w tygodniu i staram się je sprawiedliwie rozłożyć na różne emocje i nastroje.

Także na serial?
Owszem, skończyliśmy drugi sezon „Szadzi”, serialu, którego tematyka bardzo wiąże się z celami La Strady. To serial o seryjnym mordercy, którego gra Maciej Stuhr, a ja gram jego żonę.

Ale pani nie jest psychopatyczną morderczynią?
Nie, ja żyję z psychopatą. Serial jest bardzo ciekawie skonstruowany, bo już w pierwszym odcinku wiemy, kto jest mordercą. W centrum uwagi jest więc sam mechanizm, jak do tego doszło. To klasyczny przypadek syndromu sztokholmskiego, tak więc jestem w kręgu spraw, którymi zajmujemy się w La Stradzie.

Poprzedni

Kapsułki pamięci

Następny

Powrót Gelmana, przypomnienie Koeniga