Jeszcze niedawno temat nieheteronormatywności pojawiał się w teatrze jak roślina egzotyczna, coś bez mała skandalizującego, a co najmniej odkrywczego.
Zaczęło się od spektaklu Towarzystwa Teatralnego „Shopping and fucking” Marka Ravenhilla w reżyserii Pawła Łysaka, którego premiera na scenie Teatru Rozmaitości wywołała protesty stołecznych radnych (1999). Późniejsza premiera „Oczyszczonych” Sarah Kane w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego (2001), koprodukcja Teatru Współczesnego we Wrocławiu, Teatru Rozmaitości w Warszawie i Teatru Polskiego w Poznaniu także wzbudziła lawinę polemik.
Czas jednak robi swoje i to, co jeszcze przed chwilą wydawało się odstępstwem od reguły, staje się codziennością. Trzeba się do tego przyzwyczaić – mówił Grzegorz Jarzyna na niedawnej konferencji prasowej poświęconej planom repertuarowym TR Warszawa – nieheteronormatywność, obecność środowiska LGBT+ jest częścią naszej kultury, naszego teatru, czymś absolutnie codziennym.
Toteż nic dziwnego, że w programie TR Warszawa na przyszły sezon połowa spektakli wiąże się z problemami, jakie rodzą się na styku hetero i nieheteronormatywności. Dotyczy to zarówno spektaklu „niedoskonała utopia”, w reżyserii Noemi Oli Berkowitz już powstającego w koprodukcji z teatrem Kammerspiele Monachium (w obsadzie polsko-niemieckiej), którego premierę monachijską przewidziano na 15 lipca, jak i debiutanckiego przedstawienia „Sweet and romantic” przygotowywanego w ramach „Debiutu TR” przez Werę Makowskx i Jakuba Żelasy.
Wprawdzie nie wiadomo, czy te przedsięwzięcia dojdą do skutku w obliczu rozgorzałego konfliktu zespołu z kierownictwem teatru, zapowiedzianej decyzji prezydenta m.st. Warszawy o rozpisaniu konkursu na dyrekcję teatru i niejasnej przyszłości tej sceny – Jarzyna już zapowiedział, że nie będzie się ubiegał o zachowanie stanowiska szefa artystycznego TR. Swoją drogą, to charakterystyczne: kiedy zbliża się termin zakończenia remontu albo budowy nowej siedziby jakiegoś teatru, jak na zawołanie pojawia się pretekst, żeby zmienić kierownictwo teatru.
Na razie jednak, jak zapewniał Grzegorz Jarzyna, program ma być realizowany, a więc i spektakle, o których wspomniałem także. Trzymając się tematu nieheteronormatywności, to przecież w TR Warszawa w tym sezonie miała miejsce jedna z najciekawszych premier tego nurtu – „Tom na wsi” wg sztuki kanadyjskiego autora Michela Marca Boucharda w reżyserii Wojtka Rodaka. Spektakl powstał w ramach „linii nowych talentów”, programu wspierającego młodych obiecujących reżyserów.
„Tom na wsi” to sprawnie napisana i zrealizowana na scenie opowieść o chłopaku, dobrze prosperującym pracowniku agencji reklamowej (Mateusz Górski), który przybywa na pogrzeb swojego kochanka i już na miejscu okazuje się, że musi ukrywać przed jego matką prawdę o orientacji seksualnej syna. Co więcej, pod naciskiem brata zmarłego (Jacek Beler) aranżuje przyjazd domniemanej narzeczonej, aby norma zachowała pozory. Przy okazji wychodzą na jaw homofobiczne zajadłości prowincji i zakłamanie świata hetero, który wciąż wznosi bariery w obronie „starego porządku”. Tymczasem relacje brata zmarłego i Toma nabierają dwuznacznego charakteru i już wiadomo, że to nie może się dobrze skończyć. Kończy się zresztą listą przypadków prześladowań LGBT+ w Polsce, którą wyczytuje z grubej księgi Maria Maj (Matka).
Przypomina mi to „Ludobójców”, autorski monodram faktu Pranaya Pawlickiego prezentowany dwa lata temu (prapremiera 30 lipca 2020) w podziemiach Teatru Druga Strefa. Autor czerpał bezpośrednio inspiracje z homofobicznej rzeczywistości, odwołując się do tego, co było i trwa. Także w ten spektakl wpisana została lista ofiar – fizycznych i psychicznych – niezłomnych żołnierzy heteronormatywności.
O problemach transów opowiadał w kończącym się sezonie spektakl „Mieszkanie na Uranie” wg książki Paula B. Preciado w Nowym Teatrze. To spektakl z jednej strony pełen werwy, autoironii i jednocześnie empatii dla osób transpłciowych, zaplanowane z popisowym poczuciem humoru przedstawienie, co w naszym nietolerancyjnym otoczeniu jest wartością samą w sobie, z drugiej strony trochę szkolna freblówka albo nudny projekt edukacyjny, który obraca się przeciw sobie. Toteż mimo z prawdziwym wdziękiem i talentem prowadzonych scen i epizodów (porywający operetkowy show Bartosza Bieleni) całość grzęźnie w niemocy opowiadania. Wszystko tu się rozłazi jak dekoracja częściowo przesłonięta plastikowymi kurtynami, sprawiająca wrażenie prowizorki, wszystkiego jest za dużo, a w częściach publicystycznych robi się przemądrzale. Uwaga ta nie dotyczy zapisu dramatu tranzycji Anu Czerwińskiego – poruszającej sceny rodzinnego pojednania – wykluczenia, w której oprócz bohatera ważną rolę uwięzionego w klatce nietolerancji ojca gra Jacek Poniedziałek. Szkoda, że ten istotny wątek, demaskujący istne piekło prawnych tortur i przeszkód, jakie stają na drodze osób przechodzących proces tranzycji, spycha na dalszy plan nadmiar wątków pobocznych i polityczne gadulstwo.
Jarzyna ma z pewnością rację, mówiąc o oswojeniu tematyki LGBT+ przez teatr, skoro nawet w teatrze środka, do jakiego można zaliczyć warszawski Teatr Ateneum, na afiszu pojawiła się sztuka Andrew Bowella „To wiem na pewno” (w reżyserii Iwony Kempy), której jednym z bohaterów jest młody człowiek przechodzący stan tranzycji. Ten zawsze potulny syn, grany niezwykle sugestywnie przez Pawła Gasztolda-Wierzbickiego, postanawia rozstać się ze swoim znienawidzonym ciałem mężczyzny i skłamanym życiem. Wiąże się to z dramatyczną decyzją zerwania wszelkich więzi z rodziną, która zresztą nie może zaakceptować jego wyboru.
Nienormatywni objawili się niedawno także w spektaklu „Spartakus” Jakuba Skrzywanka w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, podczas którego udziela się fikcyjnych ślubów parom jednopłciowym.
Ale koroną nurtu opowieści o nienormatywnych w polskim teatrze stała się premiera ostatnich dni (25 czerwca) spektaklu „Orlando. Biografie” w warszawskim Teatrze Powszechnym. Agnieszka Błońska, korzystając z ramy fabularnej powieści Virginii Woolf „Orlando” (1928), zderzyła wyimki z biografii Orlanda/Orlandy o chwiejnej tożsamości płciowej ze zwierzeniami współczesnych bohaterów sceny qeerowej.
Doznania Orlanda/dy odmalowała wyraziście Klara Bielawka, zwłaszcza w scenie ubierania w szaty osiemnastowiecznej damy, jednocześnie zabawna i wzniosła. Jej alter ego była Maria Robaszkiewicz, zachwycająca w solówce namiętnego przywoływania nazw rozmaitych paraleków i psycholeków, mających najwyraźniej pobudzać zmysły. Aktorom teatru Powszechnego partnerowali wykonawcy/czynie o płynnej tożsamości płciowej. Wśród nich najstarsza polska drag-queen Lulla La Polaca, czyli Andrzej Szwan, którego show w towarzystwie Andrzeja Brykalskiego stanowił jądro spektaklu – ich wspólne wykonanie przeboju Sławy Przybylskiej „Już nigdy” budziło prawdziwy entuzjazm widowni. Obok Lulli na scenie pojawiło się wielu/wiele innych nienormatywnych, m.in. znany już ze wspominanego spektaklu „Mieszkanie na Uranie” w Nowym Teatrze Anu Czerwiński czy też przebojowa/przebojowy Filipka Rutkowska.
W spektaklu nastąpiło organiczne połączenie biografii fikcyjnego Orlanda/dy z biografią polskich artystów transpłciowych, demonstracją ich warsztatu, skonfrontowane z kopiami odpadów monumentalnej sztuki (nie tylko) europejskiej. Kazimierza Kozyra umieściła na obrotowym talerzu powiększone do monstrualnych rozmiarów fragmenty znanych rzeźb, m.in. rękę „Myśliciela” Rodina, penis „Dawida” Michała Anioła, czy powielaną w milionach egzemplarzy głowę Kena, towarzysza lalki Barbie. Te fragmenty utrudniające aktorom udział w akcji niby tor przeszkód, to swego rodzaju model do składania, bez mała niewykonalne zadanie scalenie tego, co dawno już pokruszone.
Stworzenie idealnie ze sobą współpracującego zespołu aktorskiego z wykonawców o tak różnych doświadczeniach i warsztacie sprawiło, że powstał nie tylko spektakl w słusznej sprawie – opowiadający się za wolnością wyboru i prawem do ekspresji swojej seksualności, ale zarazem spektakl znakomicie skrojony. Stąd też poważny ton wypowiedzi Lulli, marzącej o Polsce tolerancyjnej, tchnął wiarygodnością.
Dla osób cispłciowych ten spektakl okazał się niezwykłym przywilejem – z ogromnym taktem, delikatnością wprowadzał w nieznany im świat doznań, potrzeb i doświadczeń nienormatywnych. To ważny krok w stronę wzajemnego zrozumienia. A że premiera odbyła się w dniu radosnej parady równości w Warszawie, tym silniej wezwanie do budowy świata tolerancji wybrzmiało. Takie piękne marzenie.
W połowie spektaklu wszyscy wykonawcy siadają na brzegu na sceny, bez mała prywatnie jak w „Klątwie”, i intensywnie przypatrują się publiczności. Nie wiadomo, kto się tu komu bardziej przygląda: publiczność aktorom, czy na odwrót: aktorzy publiczności. Nastaje długa, trudna do wytrzymania w teatrze chwila ciszy – wzajemnego testowania: z ciekawością, niepewnością, otwartością. Po tym seansie oglądania z offu odzywa się głos reżyserki, zapewniającej, że chciała dobrze. Nie opuszczał jej, jak widać, lęk przed porażką podjętego przedsięwzięcia. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie.