Cudnie i słodko jest, pośród ogarniętego chaosem i grozą świata, sięgnąć po tom opowiadań, z których pierwsze, tytułowe, zaczyna się od zdania o „wielkanocnym przyjęciu u lady Windermere”. I chyba dobrze, a nawet na pewno dobrze, że nie znalazł się współczesny nam tłumacz z języka angielskiego, który zechciałby stylistykę tych wspaniałych literackich, XIX-wiecznych bibelotów Oscara Wilde (1854-1900) przełożyć na rzeczowy jak nawóz sztuczny język współczesny, bo to by im tylko odebrało czar i smak, który emanuje ze starego jak świat przekładu Róży Centnerszwerowej.
Opowiadać treści nowel Wilde’a nie uchodzi, bo to tak, jakby „własnymi słowami” opowiadać „Osiem i pół” Felliniego. Ich urok tkwi bowiem przede wszystkim w finezji stylu, w wykwintnym, dystyngowanym (jak tytułowy lord), ironicznym dystansie pisarza do sytuacji fabularnej i do postaci, w tworzywie tych nowel, które jest z założenia „sztuczne” jak maniery dawnych angielskich lordów z powieści wiktoriańskiej.
Ale że uroku artystycznego prozy trzeba zasmakować osobiście, nie per procura, zostawię to czytelnikom.
Czy natomiast nowele Wilde’a mogą dać czytelnikowi satysfakcję wykraczającą poza satysfakcję z kontaktu ze „sztuką dla sztuki”, bo to akurat nie wszystkim wystarczy, a niektórych może nawet zniechęcić? „Zbrodnia lorda Artura Saville” to fabularyzowany traktacik filozoficzny, w tonie silnie kpiarskim, o wierze w predystynację, w przeznaczenie, w nieuchronność losu. „Duch z Kanterwilu” (istnieje też bardzo dobry i też dość „staromodny”, acz już z końca lat sześćdziesiątych XX wieku, przekład Andrzeja Nowickiego, wybitnego filozofa-ateisty) opowiada o duchu ze starego angielskiego zamku (wypisz wymaluj słowa hrabiego Horeszko w „Panu Tadeuszu” po opowieści Gerwazego: „W Anglii i Szkocyi każdy zamek lordów, w Niemczech każdy dwór grafów był teatrem mordów!”).
Duch ów, straszący w „Kanterwilu” od wieków, przegrywa walkę na straszenie z „racjonalnymi”, trywialnymi, bogatymi barbarzyńcami amerykańskimi, którzy nabyli zamek drogą kupna. W innym opowiadaniu, „Modelowy milioner”, to bogacz udający obdartego żebraka, co przypomina cokolwiek nie tak dawne maniery zachodnich celebrytów i bogaczy, przybywających do eleganckich hoteli w brudnym przyodziewku, boso, z usmolonymi stopami (widziałem kiedyś takiego bodaj pod warszawskim „Bristolem”, gdy wysiadał z jakiegoś „cadillaca” witany uniżonymi ukłonami przez portiera w operetkowym uniformie). Nowela „Sfinks bez sekretu”, to opowieść o damie, która udawała tajemniczość, nie mając z sobie ani krzty tajemnicy.
I na koniec „Portret pana W.H” – o młodym człowieku, który umarł za teorię literacką tak, jak niektórzy umierają za ideę czy ojczyznę. Wilde kończy nowelę w sposób kipiący od skrywanej ironii: „Czasem jednak, kiedy wpatruję się w podobiznę Willie Hughesa, przychodzi mi na myśl, że w istocie jednak niejedno przemawia za słusznością teorii Cyryla Grahama”.
Przypomnijmy, że rzeczony Hughes, to ów ofiarny wyznawca teorii Grahama i zauważmy, że tak pomyśleć, jak w tym zdaniu, mógł tylko flegmatyczny, angielski arystokrata. Zacząłem od pierwszego zdania noweli o zbrodni lorda Artura. Jeden z rozdziałów „Portretu pana W.H” rozpoczyna się takim oto passusem: „Było po dwunastej, kiedy się obudziłem. Poprzez zasłony okienne wpadało do pokoju słońce długimi, skośnymi smugami złotawego pyłu. Zapowiedziałem służącemu, że nie przyjmę nikogo i, po wypiciu filiżanki czekolady i zjedzeniu bułeczki, zdjąłem z półki tom sonetów Szekspira i zagłębiłem się w staranne studiowanie ich”.
Lord (angielski), to ma klawe życie.
Oscar Wilde – „Zbrodnia lorda Artura Saville i inne nowele”, przekł. Róza Centnerszwerowa, Wydawnictwo MG, Warszawa 2021, str. 147, ISBN 978-83-7779-726-6