Kapsułki
Ulica Graniczna i jej czasy II. Motywy radzieckie
„Grzebaniem w śmietniku wspomnień” nazwał William Faulkner w opowiadaniu „Stary” rozpamiętywanie przeszłości. Może nie za ładnie to brzmi, ale mnie akurat się podoba. Jako że Rosja stanęła dziś w strasznej postaci na ogólnoświatowej tapecie polityczno-wojennej, więc tym razem garść wspominków wokół „tematu” rosyjskiego czy raczej radzieckiego z czasów dzieciństwa. Pierwsze wyraźne wspomnienie „radzieckie” jakie utrwaliło mi się w pamięci związane jest z lotem kosmicznym Jurija Gagarina w kwietniu 1961. Słyszałem o tym w rodzinnym lokum w tych dniach sporo, także z radia, choć było to słuchanie z perspektywy dziecka, krańcowo naiwne, półświadome. Zapamiętałem też niczym stop-klatkę filmową taki moment: stoję na podwórku i przyglądam się skaczącym radośnie dzieciom z okolicznych mieszkań. Dzieci podrzucają jakieś lekkie przedmioty, papierowe samolociki wołając: „Gagarin, Gagarin!”. Z balkonu kamieniczki dziesięcioletnia może dziewczynka puszcza białe, kurze lub kacze piórko wołając: „Leci Gagarin!”. A radio niedługo potem, często nadawało, piosenkę o „Walentynie” (Tierieszkowej), „pierwszej w świecie podniebnej miss” i o Gagarinie („były kwiaty dla Gagarina, a Walentyna twista ma”), którą często słyszało się nuconą przez młodszych i starszych. Szczerze popularna była też urocza, pionierska piosenka „Pust wsiegda budiet sołnce”. Oczywiście wszystko to było raczej „radzieckością” niż „rosyjskością”, choć w moim domu używano raczej słowa „rosyjski” niż „radziecki”. Wrogowie PRL i ZSRR, którzy mówią o „komuniźmie” i „związku sowieckim” grubo co prawda przesadzają z poziomem i skutecznością tej „sowietyzacji ideologicznej” w PRL, ale jeśli chodzi o piosenki radzieckie, to w tym zakresie „sowietyzacja” była skuteczna, bo prawda jest taka, że wiele z nich było szczerze, masowo lubianych. Oglądałem też sporo radzieckich filmów rysunkowych i kukiełkowych serwowanych dziecięcej widowni w ramach niedzielnych „poranków” w kinach. Te już nie były tak „atrakcyjne”, bo … było w nich na ogół mało agresji, mniej niż w „kreskówkach” i „kukiełkówkach” innej produkcji.
Ulica Sieroca i jej czasy. Motywy radzieckie
Okres bardziej „radziecki” zaczął się w moim pacholęcym życiu po tym, jak w 1963 roku przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania w bloku przy ulicy Sierocej. A to głównie z powodu … szkoły i kina. Ale o tym za chwilę. Po ponurym, ciasnym, starym, mieszkaniu przy Granicznej, nowe olśniewało nowością, światłem, bielą i jasnym, polakierowanym parkietem. W obu klatkach bloku mieszkali prawie sami chłopcy, po dwóch zazwyczaj braci, plus jedna rodzina z pięcioma braćmi. Ten jednopłciowy wysyp, przeszło dwudziestu sztuk w jednym budynku (dziewczynek było zaledwie pięć), do dziś jest dla mnie biologiczną zagadką, bo wszystkie matki w tym bloku jakby zaprogramowane zostały na urodzenie wyłącznie potomstwa płci męskiej. Konsekwencją tego stanu rzeczy był permanentny niepokój na podwórku, nieustanny gwar, hałas, wrzaski, łupanie piłką o mury i drzwi, wybijanie szyb, rozrabianie, ciągle jakieś afery, bijatyki, interwencje ojców w obronie bitych synków, itp.
Do pierwszej klasy szkoły podstawowej poszedłem 1 września 1964 roku. Była to Szkoła Podstawowa nr 25 imienia Władysława Broniewskiego, jedna z „tysiąclatek”, wzniesiona w 1961 roku, a w jej otwarciu uczestniczył sam wybitny poeta, czego jednak oczywiście nie byłem świadkiem. Ów patron szkoły, a ściśle biorąc jego rewolucyjna, patetyczna poezja w istotnym stopniu zdeterminowała panujący w niej klimat. Regularnie i bardzo często odbywały się akademie i apele „ku czci”, głównie Wielkiej Rewolucji Październikowej. Dziewczynki i chłopcy z klas młodszych, w białych bluzkach i koszulach najczęściej recytowali ze sceny w sali gimnastycznej wiersze Broniewskiego takie jak „Magnitogorsk albo rozmowa z Janem”, „Kłaniam się rosyjskiej rewolucji” i inne wiersze rewolucyjne, n.p. ten z frazą „ja muszę do kraju, do mas, do roboty do partii”, czy kończący się słowami o podpalaniu lontu: „Podpalać? Gotowe? Gotowe?”. Stałym punktem tych akademii i apeli była śpiewana przez uczniowski chórek pieśń zawierająca m.in. słowa: „Niech żyje przyjaźń między Moskwą i Warszawą, przyjaźń narodów zjednoczyła serca prawe”. Te „radzieckie” klimaty forsowane były prawdopodobnie tak mocno dlatego, że ich animatorką była nasza nauczycielka języka rosyjskiego, pani Wanda Łukawska. Była ona jednocześnie I sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej w szkole, co często na akademiach akcentowano, tytułując ją „towarzyszką Łukawską”. Jako uczniowie trochę się jej baliśmy, bo była dość zasadnicza, „surowa” w zachowaniu, nie miała w sobie ciepła opiekuńczej nauczycielki najmłodszej dziatwy, nosiła się dość wyniośle, z wysoko uniesioną głową, przy czym była przystojną, efektowną kobietą. Co do mnie, to rosyjskiego („ruskiego”, jak mawialiśmy) uczyłem się chętnie, ale podobnie jak reszta klasowego koleżeństwa zamierałem z lęku, gdy pani Łukawska niespodziewanie, czasem nagle, w środku lekcji, wydawała polecenie: „Zakrojtie knigi i tietradi”, po czym rozdawała kartki i zarządzała tzw. kartkówkę, czyli niezapowiedzianą mini-klasówkę. Na ogół uzyskiwałem z nich dobre oceny, piątki lub czwórki, trójki z rzadka. Miałem skądinąd na ogół szczęście do nauczycielek „ruskiego”, bo były przeważnie ładne (niektóre, przyznam szczerze, działały mi nawet na budzącą się wyobraźnię i wrażliwość seksualną), miłe i umiały zachęcić do nauki języka. Na pewno współczynnik atrakcyjności był wśród nauczycielek rosyjskiego wyższy niż w przypadku innych przedmiotów. Mieliśmy tylko jednego nauczyciela, pana Jerzego Jagiełło, naszego wychowawcę, wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę o nieco gwiazdorskiej urodzie, którego się baliśmy (lubiąc jednocześnie), bo potrafił ostro walnąć linijką po łapach, a czasem i gdzie popadło, a przy tym miał też w zwyczaju łapać wpół zbyt dokazującego uczniaka i podrzucać go w górę jak piłkę przy użyciu kolana.
W ramach lekcji rosyjskiego prenumerowaliśmy też „ochotniczo” radzieckie tytuły: „Murziłkę”, kolorowe, cudownie ilustrowane, ładnie pachnące pisemko dla dzieci z bajkami i wierszykami oraz nudny dla nas uczniów jak cholera, uroczysty „Kraj Rad”. „Towarzyszkę Łukawską” zapamiętałem na resztę życia jako kogoś w rodzaju wzorca „ideowej komunistki” i później wyobrażałem sobie, że mogła być podobna do przedwojennych komunistek z Wandą Wasilewską na czele. Od czasu do czasu prowadzono nas ze szkoły na filmy radzieckie, szczególnie w październiku, z okazji dorocznych Dni Filmu Radzieckiego. Bywały to zarówno bajki w rodzaju „Baśni o Mrozie Czarodzieju”, „Kwiatu paproci” czy „Sadka”, jak i filmy „rewolucyjne” w rodzaju „Lenina w Polsce” czy „Zdradzieckiego strzału”. Ogólnie za nimi nie przepadaliśmy, podobnie jak za polskimi, woleliśmy amerykańskie i francuskie, bo dużo się w nich bito, strzelano i ścigano pieszo i autami. Radzieckie były za nudne.
Jak to wszystko odbieraliśmy jako uczniowie? Bez większego uprzedzenia, choć gdzieś w tle kołatały się jakieś mętne, wyniesione z domu klimaty niechęci i lekceważenia tego co „ruskie”. Z powodu pozycji matki, pani („towarzyszki”) Łukawskiej, jej chodzący z nami do klasy synek, Tomek, był przez nas traktowany trochę z dystansem, choć może bardziej dlatego, że był bardzo dobrze wychowany, zdyscyplinowany, zawsze przygotowany do lekcji i zbyt schludnie ubrany, a poza tym, czasem, z dobrą, naiwną wiarą wygłaszał, zapewne wyuczone przez matkę, „socjalistyczne” frazesy, co nas, łobuziaków, bardzo śmieszyło.