Wojciech Smarzowski jest i artystą i człowiekiem upartym, przekornym. Jedną z oznak tych jego cech, jest konsekwentne trwanie przy tytule „Wesele”. Można się tylko domyślać, że stanowi on aluzję, nawiązanie do arcydramatu Stanisława Wyspiańskiego, do szczególnej roli tego tekstu w dziejach polskiej kultury jako figury o walorach syntezy-rozrachunku z fundamentalnymi narodowymi kwestiami, dylematami, dramatami i wadami.
Niezupełnie jasne jest dlaczego swojemu najnowszemu filmowi nadał ten sam tytuł, „Wesele”, którym opatrzony był jego utwór z roku 2004. Smarzowski nie dodał nawet do tytułu zwyczajowej cyfry „2”, jak to się zwykło w kinowej tytulaturze czynić. Zapewne można to różnie interpretować. Jedna z interpretacji może być taka, że Smarzowski chciał podkreślić, że straszne i śmieszne polskie „wesele” dzieje się nieustannie w płynącej przestrzeni historii, bez antraktu i w którymkolwiek momencie nie otworzylibyśmy klapy nad polskim piekłem, zobaczymy zawsze to samo. A może jest nawet gorzej, bo obraz Polaków namalowany przez Wyspiańskiego w jego „Weselu” 1900, potem zinterpretowany także choćby przez Andrzeja Wajdę jego ekranizacji, był jednak nieporównywalnie mniej przerażający. Przynajmniej z punktu widzenia naszej współczesnej estetyki.
W recenzjach po premierze drugiego „Wesela” Smarzowskiego dominował ton krytyczny w stosunku do artystycznych atrybutów filmu. Krytyczny z lewa i z prawa. Zarzucono mu, że się „nie klei”, że jego montaż jest „loteryjny”, jest luźnym zbiorem okrutnych i obrzydliwych skeczów, że obraz społeczeństwa jest satyrycznie przejaskrawiony, do ostatecznych granic tendencyjny, „łopatologiczny”, niesprawiedliwy. Jeden z krytyków, z propisowskich „Sieci” braci Karnowskich, Jakub Maciejewski nazwał film Smarzowskiego „antypolskim wyrzygiem, „wymiotami”, najohydniejszym i najbardziej kłamliwym obrazem Polaków w historii kina. „Jeśli komuś się wydaje, że słowo „antypolski” czy „goebbelsowski” zatraciło na znaczeniu, to po prostu polecam zobaczyć to na własne oczy” – napisał publicysta-eksponent karnowszczyzny. Film na własne oczy zobaczyłem, co nie znaczy że zastosowałem się do porady „sieciowego” recenzenta. Uczyniłbym to i bez jego zachęty, bo Smarzowskiego bardzo cenię od jego pierwszego filmu, co nie znaczy że nie mam uwag krytycznych do jego artystycznej idei. Skoro zaś padło wyżej nazwisko Andrzeja Wajdy, to jeśliby spróbować wskazać jego następcę – cokolwiek by to słowo mogło znaczyć – to właśnie Wojciech Smarzowski okazał się w ostatnich kilkunastu latach filmowcem najbliższym tej kwalifikacji. Nie można jednak nie podkreślić zasadniczej, fundamentalnej różnicy między nieżyjącym już od pięciu lat Starym Mistrzem, a niespełna sześćdziesięcioletnim (rocznik 1963) „Smarzolem”. Polega ona na tym, że stylistyka i wyobraźnia kina Wajdy wywozi się z romantyzmu polskiego, z ducha Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, czy neoromantyka Wyspiańskiego, a stylistyka Smarzowskiego – by tak rzec – wręcz przeciwnie. Do drastycznego, naturalistycznego (acz nie pozbawionego rysów metaforycznych) tonu i faktury jego filmów, do ich wizualnemu okrucieństwa trudniej niż w przypadku Wajdy dobrać polskie, literackie paralele, bo „Polacy, my lubim sielanki”. Wypada ich szukać raczej w literaturze obcej, choćby w „Ubu król, rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie” Alfreda Jarry, w ekspresjoniźmie, w „nowym brutalizmie”, w filmach Quentina Tarantino.
To prawda, że środki ekspresyjne zastosowane przez Smarzowskiego są ostre, jaskrawe, nawet krzykliwe. Przebieg narracyjny „Wesela” zaczyna się w – właściwie dosłownie – w rzeźni, której właścicielem jest ojciec panny młodej, grany przez Roberta Więckiewicza. Polska jako rzeźnia, w której Polacy tańczą i rechoczą przy zabijaniu świni? Nie tylko. Polska to kraj oszustów. Rzeźnik, sadystyczny psychopata zadający zwierzętom szczególne cierpienia, osobnik o prawicowych, pisowskich poglądach, oszukujący swoich pracowników Ukraińców i Polaków, próbuje oszukać też niemieckich partnerów handlowych, a zdemaskowany, organizuje przeciw nim intrygę. Korumpuje policjantów, którzy konfiskują Niemcom auto, co zmusza ich do mimowolnego uczestnictwa w szokującym dla nich polskim weselu. Pojawia się też liczący około stu lat dziadek (Ryszard Ronczewski), weteran akowskiego podziemia czasu wojny, który przybywa na wesele w złym stanie higienicznym, jako że zaspokoił swoją potrzebę fizjologiczną w spodnie. Patriota polski jak z pisowskiej retoryki i wyobraźni – pobrudzony szkaradnie odchodami. Patriotyczne ideały się zesrały? Dziadek ów jest też „arką przymierza między dawnymi a nowymi czasy”. W swoich retrospekcjach wspomina czasy sprzed ośmiu i czyni analogie między nimi a teraźniejszością. W retrospekcji dziadka pojawiają się m.in. działacze ONR, zabraniający kupować „u Żydów”. Jednak młody wtedy dziadek zakochuje się w Żydówce i żeni się z nią, lecz na ślubnym nabożeństwie musi wysłuchać antysemickiego kazania księdza, które wydaje się nieco wystylizowane na styl kazań arcybiskupa Jędraszewskiego. Pojawiają się kulturalni Niemcy słuchacze muzyki Wagnera i czyści, mądrzy Żydzi. W retrospekcjach dziadka pojawiają się też żołnierze radzieccy, Żydzi z nimi współpracujący i Polacy, którzy po wejściu Niemców do Polski w 1939 roku wybuchają paroksyzmem nienawiści do Żydów, bijąc ich pałkami na rynku miasteczka. Uczestniczący w biciu dziadek ratuje jednak rodzinę swojej żony. Jest też scena spalenia przez polski motłoch stodoły wypełnionej przez Żydów. Aby się ratować Żydzi próbują się Polakom okupić pieniędzmi lub seksualnymi usługami.
Także współczesność jest ponura. Swojemu synowi, ojcu panny młodej (Michalina Łabacz) wyjawia, że był adoptowany, a potwierdza to ksiądz-gej-homofob. Gra go ten sam aktor, który grał przedwojennego księdza-antysemitę. Ksiądz korzysta z luksusowego auta młodej pary i z poznanym na weselu młodym mężczyzną jedzie na plebanię. Uczestnicy wesela to skrajne prymitywy, prostacy, kibole ze swastykami wytatuowanymi na plecach śpiewający antysemickie piosenki, mentalni prowincjusze, stylizujący się na ułanów czy husarów. Uczestnicy wesela nie cierpią Niemców, ale ciąży na nich kompleks niższości wobec nich. Ojciec panny młodej opłaca jedną z weselnic, by uwiodła Niemca, mimowolnego gościa weselnego, nagrywa ich współżycie a potem szantażuje go. Jedna ze świń, knur, gwałci gościa weselnego, nacjonalistę, co pachnie śladami Gombrowicza i Brassensa. Na dokładkę ojciec panny młodej dowiaduje się, że jego biologiczną matką była PRL-owska sędzia oraz że jego ubojnia została wybudowana w miejscu zbrodni na Żydach. Ramę tego potwornego, śmiesznego i strasznego panopticum tworzy leitmotyw – aspiracja panny młodej i jej matki, postaci pozytywnych w tym filmie, które marzą tylko o emigracji, o opuszczeniu tego okropnego kraju.
Czy film skonstruowany tym sposobem, na ekspresjonistyczno-naturalistycznych skrajnościach i jaskrawościach, jest tendencyjnym manifestem, pamfletem, paszkwilem ideologiczno-kulturowo-historycznym? Do pewnego stopnia tak, nie da się ukryć. Natężenie ohydy, brudu, brzydoty, okropności, okrucieństwa, zła, ponurej, krańcowej groteski jest faktycznym, trudnym do zaprzeczenia atrybutem tego filmu. Przecież jednak nie mały, „statystyczny” realizm jest siłą i marką reżysera Wojciecha Smarzowskiego. Bo czy wszyscy ludzie są tacy jak bohaterowie „Domu złego”? Nie. Czy wszyscy policjanci „Drogówki” są tacy jak bohaterowie jego filmu? Nie. Czy cały polski kler jest taki, jak bohaterowie „Kleru”? Także nie. Siła artystyczna kina Smarzowskiego tkwi jednak właśnie w gwałtowności, w artystycznym ekstremizmie, co czyni go dalekim krewnym Ferreriego z „Wielkiego żarcia”, Kubricka z „Mechanicznej pomarańczy” czy „Pulp fiction” Tarantino. Może jednak warto wziąć pod uwagę i taką ewentualność interpretacyjną, zgodnie z którą Smarzowski konfrontuje widzów z naszymi własnymi stereotypowymi wyobrażeniami o sobie? Może przewrotnie kpi sobie z tych stereotypów? Nie wierzę, że tak utalentowany i inteligentny artysta jak Smarzowski wierzy w pełną prawdę tych stereotypów i że wierzy, że my, widzowie, w nie uwierzymy. Nie wierzę też, że każe w prawdziwość tych stereotypów wierzyć „inteligenckiej” publiczności wielkomiejskiej, która będzie stanowić jej większość. Wydaje mi się zatem, że Smarzowski dając nam okazję przejrzenia się w autostereotypach, zachęca nas do tego, abyśmy sprawy polskie ponownie przemyśleli w czasie narodowej próby, która przeżywamy. A że zastosował estetykę brutalnego naturalistycznego, antyestetycznego ekspresjonizmu i krzyk, a momentami nawet ryk? A kto w dzisiejszych hałaśliwych czasach przebije się z szeptem i kto usłyszy pisk myszy?
„Wesele”, Polska 2021, scen. i reż. Wojciech Smarzowski, muz. Mikołaj Trzaska, aktorzy: Robert Więckiewicz, Agata Kulesza, Michalina Łabacz, Ryszard Ronczewski, Andrzej Chyra, Dariusz Jakubik.