W dzisiejszych, pospiesznych czasach, spokojnej lekturze nie sprzyjających, czasach ekspresji zredukowanej do emotikonów i (skądinąd często zabawnych) memów, rzadko można przeżyć prawdziwą przyjemność, by nie powiedzieć – radość czytania. I to nie dlatego, że brakuje literatury mogącej sprawić szlachetną i soczystą przyjemność lektury (piszącemu te słowa taką przyjemność sprawiają choćby niektóre powroty do klasyki), ale dlatego, że rytm życia nie sprzyja spokojnemu czytaniu, od którego ciągle nas coś odrywa, a to telefon, a to mejl, a to esemes, a to kolejna sprawa do załatwienia.
Ale też i po prawdzie nie ma nadmiaru lektury dającej satysfakcję czysto czytelniczą, a ta nie zawsze jest tożsama z walorami poznawczymi tekstu. W tej sytuacji trafił mi się jednak ów deficytowy towar w postaci lektury sprawiającej przyjemność jako „sama przez się”. To „Pewnego razu w Hollywood”, debiut pisarski słynnego reżysera Quentina Tarantino (twórcy „Wściekłych psów”, „Pulp fiction”, „Kill Billa” czy „Bękartów wojny”) z Leonardem di Caprio i Bradem Pittem w rolach głównych. Film o tym tytule, w reżyserii tegoż Tarantino, był ostatnim, jaki obejrzałem w kinie przed wybuchem pandemii. Film jest wyśmienity pod każdym względem i wypatrywałem go w repertuarach kin, by zobaczyć go ponownie, dla powtórzenia przyjemności oglądania, ale jak dotąd nie pojawił się ponownie na ekranach. Powrócił do mnie za to w postaci powieści o tym samym tytule. Powieści zadedykowanej między innymi „wszystkim weteranom filmu, którzy opowiedzieli mi niesamowite historie dotyczące Hollywood tamtych czasów”.
Przy czym nie jest to scenariusz wydany w formie książkowej, ale ekwiwalent w formie powieści, istotnie wzbogacony o liczne wątki, a poza tym – co oczywiste – serwujący te walory, których może dostarczyć jedynie literatura, a nawet najlepszy film już nie. Zazwyczaj prasowe, komercyjne anonsy reklamowe książek, zwłaszcza w USA (ale i w Polsce praktykowany jest już ten zwyczaj) są przesadne, egzaltowane, grandilokwentne i dęte. Tym razem są naprawdę adekwatne do klasy powieści, dlatego zacytuję kilka z nich. „The New York Times”: „Debiut Tarantino to historia w stylu Elmore’a Leonarda, ale pełna tego, co Quentin lubi najbardziej – starych filmów, męskiej przyjaźni, zemsty i odkupienia, muzyki i stylu. Łapie, o co chodzi: popkultura jest tym, co Ameryka ma zamiast mitologii”. „Booklist”: „Ceniony, łebski i kontrowersyjny Tarantino, uwielbiany za scenariusz, okazał się bombą literacką. Jako powieściopisarz ma dar budowania bohaterów i talent do mądrych, dowcipnych i pieprznych dialogów. To dzieło sztuki literackiej. Powieść urzeka żarliwą siłą”. „The Guardian”: „Znów wychodzi na to, że Tarantino ma czarny pas w prowokacji… A także okazuje się, że jest naprawdę dobrym i błyskotliwym pisarzem. Spodziewajcie się fajerwerków”. „The Times”: „Podobnie jak film, na którym się opiera, „Pewnego razu w Hollywood”, szalony debiut Tarantino, jest brawurową mieszanką faktów i fikcji, inspirowaną przemysłem filmowym lat sześćdziesiątych i morderstwami gangu Mansona. Nic na to nie poradzę, ale podziwiam bezczelność Tarantino, podobnie jak Amis jest mistrzem ryzykanctwa. Co ważniejsze, jest w nim przezabawny”. Tyle inni krytycy.
W tej powieści, zbudowanej w formacie „powieści drogi” jest Ameryka schyłku lat sześćdziesiątych, jest klimat kina jako przemysłu, przy czym słowo „przemysł” należy rozumieć dosłownie, jest atmosfera amerykańskiej prowincji, jest atmosfera łotrzykowskiej przygody, jest nastrój i język narracji oraz dialogów przywodzący na myśl prozę Twaina, Faulknera, Caldwella, Chandlera, Bukowskiego, klimat filmów takich jak „Nocny kowboj” Johna Schlesingera, „Absolwent” Michela Nicholsa , „Strach na wróble” Jerry Schatzberga, czy „Nashville” Roberta Altmana. I coś z klimatu utworów poety-pieśniarza Ameryki, Boba Dylana. One pływają w roztworze powieści Tarantino prawie niewidzialnie, jak cukier czy sok rozpuszczony w herbacie. Jest tu cudowna tandeta filmowej „fabryki snów”, z jej tandetnymi gwiazdami, prymitywami i bufonami o horyzontach sięgających ich portfela – grającymi herosów. Tarantino, weredyk o niewyparzonej gębie jest bezlitosny nawet dla największych legend Hollywood, gdy pisze o „gniotach z Wayne’m, Stewartem, Fondą, Mitchumem i innymi starymi pierdzielami, które wciąż żerowały na nostalgii swojej kurczącej się publiczności”. Nawiązując do nowej fali pokoleniowej w Hollywood początku lat 70-tych kpi sobie ze staromodnych konwencji filmowych: „A kiedy ktoś w tych filmach ginął, to nie łapał się za brzuch, nie robił grymasu i nie osuwał się z jękiem wolno na ziemię. Strzał rozrywał go na strzępy, a krew lała się na ekran”. Nabija się tandetnego gwiazdora „drugiej kategorii” Ricka Daltona (w filmie – di Caprio): „wygląda zajebiście w brązowej kurtce z niewyprawionej skóry z frędzlami”. Podkpiwa z kiczu „fabryki snów”: „Czytając (Rick) tani western, dostrzega nad kartkami książki, że nowy dyndający fiut sieci CBS w falbaniastej, czerwonej koszuli i czarnych dżinsach z rzędami srebrnych ćwieków na szwach nogawek zbliża się do niego zakurzonym traktem makiety miasteczka w studiu Twentieth Century Fox”. Przepyszna jest kpiarska scena obrazująca kulturowy prymitywizm ludzi formalnie przynależących do świata kultury, scena w której zamiłowany w „Hamlecie” reżyser próbuje zainspirować wyobraźnię aktora wątkami zaczerpniętymi z szekspirowskiej tragedii. „Rick nie czytał „Hamleta”, więc nie ma pojęcia, że Hamlet był Duńczykiem, a zatem nie rozumie, o co chodzi z tym tronem duńskim”. „O Boże, znowu to pierdolenie o Hamlecie – myśli Rick. „Będą to krwawe rządy, okrutne rządy. Będziesz rządził niczym kowbojski de Sade (…)”. „De Sade, czyli kto? – zastanawia się Rick – To jeszcze jedna postać z „Hamleta”?” Albo kapitalna scena „końskich” zalotów „ujaranej”, zdemoralizowanej nastolatki do podwożącego ją kierowcy, który ku jej zdumieniu uporczywie żąda od niej wylegitymowania się dokumentem potwierdzającym jej dorosły wiek.
Tarantino miesza fikcję z realiami, więc przywołuje też prawdziwe postacie gwiazdorów. Po zaproponowaniu mu roli Old Shatterhanda w NRF-owsko-jugosłowiańskim cyklu filmów o „Winnetou”, Lex Barker „bronił się rękami i nogami. Niemiecki western? Co to kurwa jest? Ja pierdolę, niemiecki western z francuskim Indianinem (Pierre Brice). Mówił: „Marvin, w co ty kurwa, chcesz mnie wplątać”. W powieści pojawia się też – powiedzmy – „polonicum” – „Roman i Sharon Polańscy”. „Wczoraj (…) pierwszy raz udało mu (Rickowi) się ich podejrzeć. Facet wygląda jak mały fiutek. Ona jednak jest słodka”. Widząc gościa zajeżdżającego porsche-kabrioletem na przyjęcie z rezydencji Polańskich Rick woła: „Kurwa mać, przecież to Steve McQueen!”. Pojawiają się tęż kąśliwe uwagi o gwiazdorach „Rio Bravo” Howarda Hawksa, o Deanie Martinie („makaroniarz”) i Rickym Nelsonie. Pojawia się też w rozbudowanym wątku banda Charlesa Mansona.
Soczyste, pełne dowcipnych bon motów, ironii i wulgaryzmów (ale bez nadmiaru), ale też „ostrego seksu” na granicy porno, oraz specyficznego, nieco „końskiego” liryzmu, są dialogi i odautorskie komentarze. A nade wszystko tematem tej powieści jest kino jako gatunek, stąd liczne o nim dygresje, nawiązujące również do kina europejskiego.
„Kto oglądał rewelacyjny film „Pewnego razu w Hollywood”, musi przeczytać tę książkę, bo nie jest ona scenariuszem do filmu. Jest powieścią, której nie sposób odłożyć, ale też dzięki której dostaniemy odpowiedź na najbardziej nurtujące pytanie, jakie pojawiły się po seansie”. (…) A kto nie oglądał filmu, przeczyta przewrotną, wzruszającą, ale i brutalną opowieść o nieistniejącym już Hollywood”. „Hollywood w 1969 roku. Musicie tam być”.
Uwierzcie mi, że autor tej „reklamówki” naprawdę ma rację! Ani trochę nie ściemnia. Nurzałem się w tej lekturze radośnie, jak prosię w winie. Czego i innym życzę.
Quentin Tarantino – „Pewnego razu w Hollywood”, przekł. Maciej Potulny, Marginesy, Warszawa 2021, str. 427, ISBN 978-83-66863-56-9