30 listopada 2024
trybunna-logo

Wszystko dla dobra pasażerów

Polskie koleje z rozmachem wjechały w XXI wiek. Nawet już zdążyły z niego wyjechać.

Kilka dni temu, na dworcu Warszawa Wschodnia, miałem odebrać żonę, wracającą po krótkim pobycie z Niemiec.
Na bilecie Warszawa – Berlin – Warszawa, kupionym w Centrum Obsługi Klienta PKP Intercity, pisało, że pociąg przyjedzie o godz 23.11 – zatem ze stosownym wyprzedzeniem stawiłem się w hali dworcowej.

Ekspansja nowoczesności

Do Warszawy Wschodniej zawitała nowoczesność i informatyka, więc nie można już, tak jak kiedyś, sprawdzić na wielkiej tablicy, czasów przyjazdów wszystkich pociągów. Teraz – z pewnością dla wygody pasażerów – wysoko na ścianie jest wąski ekran, gdzie wyświetlane są tylko czasy przyjazdów pociągów z najbliższych kilkunastu minut.
Zdążyłem jednak zauważyć, że o 23.11 nie ma żadnego ekspresu z Berlina. Jest zaś, przyjeżdżający dokładnie o tej samej porze, pociąg „Fredro” z Wrocławia. Pomyślałem, że pewnie źle przeczytałem godzinę na bilecie i pociąg z Berlina przyjedzie nieco wcześniej, bądź nieco później. Na elektronicznym ekranie nie dało się tego sprawdzić, bo były tam wyświetlone przyjazdy jedynie trzech pociągów – wspomnianego „Fredry” oraz dwóch przyjeżdżających przed nim. Żaden nie był z Berlina. Nic to, poszukam arkuszy informacyjnych.
Kiedyś na polskich dworcach było tak, że na żółtym rozkładzie jazdy widniały godziny odjazdów pociągów, zaś na białym, umieszczonym z drugiej strony, godziny ich przyjazdów.
Jednak na dworcu Warszawa Wschodnia wisiały wyłącznie żółte arkusze z godzinami odjazdów. Te białe z godzinami przyjazdów gdzieś zniknęły. Obszedłem całą halę – nie ma. Spytałem ochroniarza – powiedział, że chyba widział arkusze z godzinami przyjazdów w tunelu prowadzącym na perony. Jednak i tam ich nie było. Widocznie zostały zdjęte dla wygody pasażerów, żeby odjazdy nie myliły im się z przyjazdami.
W tunelu, przy schodach wiodących na perony, były natomiast ekraniki wyświetlające czasy przyjazdów i odjazdów najbliższych pociągów – tyle, że pokazywały zupełnie coś innego, niż ekran w hali dworcowej. Na jednym z nich zobaczyłem, że pociąg z Berlina przyjeżdża o godz. 0.03. Ale czy to ten sam pociąg, który miał pierwotnie przyjechać o 23.11? Nie wiadomo.
Nie ma jednak problemu, zapytam w informacji. Zacząłem więc szukać okienka z kompetentną panią, mającą wiedzę o wszystkich tajnikach odjazdów i przyjazdów.

Komputery w służbie podróżnych

Tyle, że na dworcu Warszawa Wschodnia, jednym z dwóch najważniejszych dworców stolicy dużego państwa, nie ma także i informacji. Okazało się, że informacja jest w kasach – z pewnością dla wygody pasażerów, żeby nie musieli stać w dwóch kolejkach. Ruszyłem zatem do kas. A raczej do kasy, bo otwarte było tylko jedno okienko.
Przed godziną 23 na dworcu było raczej niewielu ludzi. Wystarczyło ich jednak, aby pod tym jedynym czynnym okienkiem stała kolejka. Jedni chcieli się czegokolwiek dowiedzieć, drudzy denerwowali się, czy zdążą kupić bilet. Nie było wyjścia, ustawiłem się więc i ja.
Kiedyś, gdy w Polsce kursowało więcej pociągów niż dziś, a bilety kolejowe miały jeszcze format małych brązowych prostokątów, ich sprzedaż wyglądała dosyć zwyczajnie. Kasjerka (bo zwykle była to pani) po prostu wyjmowała stosowny bilet z miejsca na półce i wręczała go pasażerowi.
Teraz jednak, z pewnością dla wygody pasażerów, sprzedaż biletów została skomputeryzowana. Najpierw trzeba je wypisać, potem wydrukować, więc wszystko trwa znacznie dłużej, zwłaszcza gdy ktoś płaci kartą.
Dzięki czekaniu w kolejce miałem jednak czas, aby zadzwonić do żony i spytać, czy pociąg z Berlina rzeczywiście przyjeżdża o 23.11?. Potwierdziła, że jak najbardziej, że taka właśnie godzina widnieje na bilecie. Tyle, że godzina 23.11 już minęła, a pociąg wiozący żonę z Berlina wciąż nie nadjeżdżał.

Informacja przede wszystkim

Po zaledwie półgodzinnym oczekiwaniu, udało mi się wreszcie stanąć przed obliczem pani kasjerki. Niestety, nic nie wiedziała o pociągu 23.11 z Berlina, nie miała też pojęcia, czy gdzieś na dworcu można znaleźć arkusze informujące o godzinach przyjazdów.
Raczej mnie to nie zdziwiło. Pisał przecież Jerome K. Jerome: „Na stację przybyliśmy o jedenastej i zapytaliśmy, gdzie stoi pociąg „jedenasta pięć”. Nikt oczywiście nie wiedział. Na tej stacji nigdy nie wiedzą, z którego peronu pociąg odchodzi ani dokąd zmierza, jeśli rzeczywiście ma odejść, i w ogóle o niczym nie mają pojęcia”.
Jeżeli więc niewiedza była kiedyś powszechna na dworcu londyńskim, to zrozumiałe, że może być dziś powszechna i na warszawskim.
Oto jednak stało się tak, że zniecierpliwiony pan, stojący za mną w kolejce, słysząc moją rozmowę z kasjerką, klepnął mnie w ramię i wskazał ekran pod sufitem hali. Tam zaś widniała informacja, że ekspres z Berlina przyjeżdża o 23.30. Było już po wpół do dwunastej, więc szybko ruszyłem na peron.
I rzeczywiście, pociąg akurat wjeżdżał, jak duch, nie poprzedzony żadnym komunikatem. Najważniejsze jednak, że przyjechał. Była też i żona – ogromnie zmordowana podróżą.

W komfortowym wagonie

Okazało się, że wkrótce po wyruszeniu z Berlina, w jej wagonie wysiadła klimatyzacja. Dzień był gorący, więc pasażerowie podróżujący w tej ruchomej saunie tracili dech i zaczynali się przypiekać.
Kiedyś wagony miały ruchome szyby, zsuwane niemal do połowy wysokości okna. Ten wagon był jednak nowoczesny, więc – z pewnością dla dobra pasażerów – część okien była zaśrubowana na stałe, zaś niektóre wyposażono jedynie w małe lufciki, dające się lekko uchylać – co praktycznie nic nie dawało.
Jeszcze przed wjazdem do Polski, w feralnym wagonie zjawiła się konduktorka i poleciła, aby pasażerowie przeszli do innych wagonów. Żona szarpnęła zatem walizę i ruszyła, jak kazano. Tyle, że miejsca w innych wagonach były już oczywiście pozajmowane – więc część podróży trzeba było odbywać na stojąco, w dużym tłoku. Kto zaś potrzebował na chwilę usiąść, musiał wracać do gorącego wagonu bez klimatyzacji.

Z odpowiedzialnym przewoźnikiem

Pasażerowie, którzy wysiedli w Warszawie Wschodniej, nie byli zachwyceni podróżą z Berlina. Padały dość nieprzychylne uwagi o przewoźniku oraz zapowiedzi złożenia reklamacji.
Wiadomo jednak, że byłoby to skazane na niepowodzenie. PKP Intercity z pewnością wykazałyby, że nie ponoszą odpowiedzialności za awarię klimatyzacji, że zdarzyło się to jeszcze w Niemczech, i że swoją usługę – czyli dowiezienie pasażerów z miejsca do miejsca – wykonały prawidłowo.
A podróżni mogli przy okazji ćwiczyć cnoty cierpliwości, wytrzymałości i odporności na niewygody.
Na koniec wypada zaś zauważyć, że sprawne i wygodne przemieszczanie osób drogami żelaznymi jest zadaniem dosyć skomplikowanym. Narody na niższym stopniu rozwoju cywilizacyjnego, takie jak nasz, chyba więc nie powinny się do tego zabierać. Nie za bardzo im to bowiem wychodzi.

Poprzedni

Honor po polsku

Następny

Latem na kolejowym szlaku