Polacy zjadają dziesiątki tysięcy ton wyrobów mięsnych, które nie są – choć powinny – poddawane jakimkolwiek badaniom sanitarnym.
Powszechnie uważamy, że mięso jakie kupujemy w Polsce, jest gruntownie przebadane przez wszelkie inspekcje sanitarne, więc możemy je jeść bez obaw.
Tymczasem, nic z tych rzeczy. Duże ilości mięsa trafiają na polski rynek (i są przez nas konsumowane) bez żadnych kontroli.
Bardzo różne są bowiem dane dotyczące pogłowia zwierząt rzeźnych podawane przez Główny Urząd Statystyczny oraz Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, oraz liczby zwierząt ubitych i zbadanych przez służby weterynaryjne.
Oczywiście liczby podawane przez służby zajmujące się badaniem po zarżnięciu, są dużo niższe.
Zabijają ale nie badają
Największe różnice dotyczą świń ubitych w ramach uboju gospodarczego – czyli na użytek własny i z przeznaczeniem do sprzedaży targowiskowej.
I tak na przykład, z porównania liczb dotyczących pogłowia oraz dokonywanych badań weterynaryjnych na okoliczność występowania włośnicy, wynika, że badaniami tymi nie objęto mięsa od 1.415,8 tys. sztuk świń w 2013 r. Oraz od 1.067,3 tys. sztuk świń w 2014 r.
Oznacza to, że około 70 – 80 tys. ton tusz wieprzowych zostało przez nas zjedzonych bez badań zdrowotnych. Włośnica, dodajmy, jest to ciężka choroba pasożytnicza, spowodowana zjedzeniem zakażonego mięsa, która może być śmiertelna oraz prowadzi do takich powikłań jak zapalenie mięśnia sercowego, zapalenie płuc i zapalenie mózgu.
Rzetelność dzielnych myśliwych
Podobnie duże rozbieżności jak w przypadku danych dotyczących świń, stwierdzono jeśli chodzi o badania na obecność włośnicy tusz dzików zabitych przez polskich myśliwych. Porównanie liczby odstrzelonych dzików z liczbą ich zbadanych tusz wykazaną w sprawozdawczości inspekcji weterynaryjnej wskazuje, że w latach 2013 i 2014 około 100 tys. tusz dzików nie było poddanych badaniom weterynaryjnym.
Polski Związek Łowiecki oczywiście bagatelizuje sprawę i broni się, że tusze dzików jak najbardziej poddawano badaniu na obecność włośnicy, tylko że zaświadczeń o przeprowadzeniu badań nie wpisywano do stosownego rejestru. Zapewne z powodu niechęci do zbędnej biurokracji…
Niebezpieczny import z Polski
Gdy spojrzy się na wszystkie te wyniki, to można zrozumieć, dlaczego wiele krajów tak bardzo broniło się przed dopuszczeniem importu mięsa wieprzowego z Polski. Służby tych krajów wiedziały co robią – i dbały o zdrowie swych obywateli.
U nas natomiast propaganda rządowa trąbiła, że polska wieprzowina jest gruntownie przebadana i zdrowa, zaś ograniczenia dla eksportu naszych świń są wyrazem złośliwości oraz nieuzasadnionych działań odwetowych.
Bardzo wysokie różnice odnotowano także w uboju gospodarczym cieląt. Liczba cieląt ubitych w gospodarstwach według danych GUS była prawie pięćdziesięciokrotnie wyższa, niż liczba takich cieląt zarejestrowana w systemie informatycznym ARiMR.
Odsetek zwierząt ubitych poza rzeźniami i nieobjętych żadnymi badaniami weterynaryjnymi wyniósł około 95 proc., a według danych Inspekcji Weterynaryjnej w 2013 r. i 2014 r. badaniem poubojowym objęto zaledwie ułamek procenta cieląt ubitych w gospodarstwach.
W przypadku bydła te różnice były nieco mniejsze i w 2013 r sięgały do około 14 proc., a w 2014 r do około 10 proc.
Biorąc to pod uwagę można powiedzieć, że niemal cudem jest, iż dotychczas nie mieliśmy w Polsce fali chorób spowodowanej jedzeniem zakażonej cielęciny i wołowiny.
Szczęśliwie nie wybuchła u nas epidemia choroby wściekłych krów czy innej zarazy. Stwierdzono w Polsce zaledwie kilkadziesiąt przypadków choroby wściekłych krów (wszystkie w ostatnich 15 latach).
Jeszcze coś wykryją
Teoretycznie sieci inspekcyjne są u nas gęste. Troską o bezpieczeństwo żywności zajmuje się w Polsce aż pięć inspekcji zdrowotnych: Państwowa Inspekcja Sanitarna (podległa Ministrowi Zdrowia), Inspekcja Weterynaryjna i Inspekcja Ochrony Roślin i Nasiennictwa (podległe Ministrowi Rolnictwa), a także jeśli chodzi o jakość żywności w handlu, Inspekcja Jakości Handlowej i Artykułów Rolno – Spożywczych (także podlegająca Ministrowi Rolnictwa) oraz Inspekcja Handlowa znajdująca się w strukturach Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
I oczywiście, gdzie kucharek sześć (a raczej pięć)…
Warto dodać, że wszystkie te służby niemało kosztują. Na funkcjonowanie Inspekcji Weterynaryjnej, Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych oraz Inspekcji Ochrony Roślin i Nasiennictwa rocznie wydaje się łącznie około 55 mln zł. Na kontrole artykułów rolno-spożywczych przez Inspekcję Handlową – około 22 mln zł. Na Państwową Inspekcję Sanitarną – aż ponad 980 mln zł.
Tyle, że jak to u nas, do wszystkich wymogów administracyjnych, takich jak na przykład właśnie obowiązek przeprowadzenia badań, podchodzi się niefrasobliwie, uważając, że jakoś to będzie.
Do zabitego zwierzęcia wzywać specjalistę, płacić za badania – a po kiego? Jeszcze nie daj Boże coś wykryje i będzie kłopot…
Przepisy są dla innych
Nie może więc dziwić, że Najwyższa Izba Kontroli, która zbadała właśnie, jak swoje zadania spełniają służby administracyjne zajmujące się bezpieczeństwem zjadanej przez nas żywności, stwierdziła jednoznacznie: „Nadzór nad ubojem gospodarczym zwierząt i handlem produktami pochodzącymi z tego uboju na rynku krajowym był niedostateczny. Kontrolerzy dopatrzyli się nieskuteczności w działaniach Inspekcji Weterynaryjnej, dotyczących bezpieczeństwa żywności”.
NIK zarzuca, że na skutek niewystarczającego nadzoru ze strony powiatowych i wojewódzkich lekarzy weterynarii dochodziło do ignorowania wielu norm prawnych. W konsekwencji doprowadziło to do niekontrolowanego i nielegalnego handlu mięsem i jego przetworami na rynku krajowym przy lekceważeniu zasad bezpieczeństwa żywności.
Kontrolerzy NIK lepiej ocenili działania Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych oraz Inspekcji Handlowej. Uznali, że właściwy był też nadzór Państwowej Inspekcji Sanitarnej nad stanem zdrowotnym mięsa. żywności. Natomiast uchybienia dotyczyły znikomej częstotliwości kontroli przeprowadzanej na targowiskach.
Dochodziło też do sporów kompetencyjnych, zrozumiałych w przypadku tylu służ kontrolnych i poddania ich zwierzchnictwu różnych resortów.
NIK stwierdziła, że pomiędzy Państwową Inspekcją Sanitarną a Inspekcją Weterynaryjną nie wypracowano – pomimo kilkuletniej korespondencji (!) – zakresu podziału kompetencji, dotyczącego nadzoru obu inspekcji nad sklepami wielkopowierzchniowymi (hipermarketami) oraz obiektami na targowiskach, w których dokonywany był rozbiór i przetwarzanie mięsa. Wykryto także przypadki nie przekazywania pomiędzy organami inspekcyjnymi informacji o nielegalnej produkcji wyrobów mięsnych.
I cóż, że z nielegalnego uboju?
NIK wskazuje, że działania Ministra Rolnictwa na rzecz bezpieczeństwa żywności były niespójne, fragmentaryczne i tylko doraźnie łagodziły skutki zauważanych nieprawidłowości.
Nie wprowadzono skutecznych mechanizmów nadzoru m.in. nad sprzedażą targowiskową, ograniczających ryzyko wprowadzania do obrotu produktów pochodzenia zwierzęcego bez kontroli sanitarno-weterynaryjnej.
Wadliwe są też przepisy dotyczące uboju zwierząt na użytek własny, które utrudniają Inspekcji Weterynaryjnej skuteczną kontrolę i nie zapewniają pełnej wykrywalności włośnicy, stanowiącej zagrożenie dla naszego zdrowia. .
„Ani Minister Rolnictwa i Rozwoju Wsi, ani Główny Lekarz Weterynarii nie zadbali o wyeliminowanie procederu wprowadzania na rynek krajowy mięsa z nielegalnego uboju, bez badań lekarsko-weterynaryjnych” – oskarża NIK.
A tymczasem statystyki wskazują na niepokojącą skalę nielegalnej produkcji i dystrybucji takiego mięsa. Częstą w Polsce praktyką jest, że nie zgłaszano lekarzom weterynarii ubojów zwierząt – dokonywanych przeważnie w niehumanitarnych warunkach – i oczywiście wprowadzano takie mięso do obrotu.
„Takie lekceważenie zasad bezpieczeństwa produkcji żywności stwarza zagrożenie zdrowia i życia konsumentów” – alarmuje NIK. Zdaniem Izby, kontrole są zbyt rzadkie i nie zapobiegają wykrywaniu sprzedaży mięsa z masowo dokonywanych ubojów gospodarczych cieląt i świń.
Wszystko to powoduje konieczność szybkiej zmiany zasad funkcjonowania i organizacji nadzoru sanitarno-weterynaryjnego. Ubój gospodarczy ma w Polsce długą tradycję. Należałoby jednak wprowadzić obowiązek dokonywania takiego uboju wyłącznie w rzeźniach, pozostających pod pełną kontrolą służb sanitarno-weterynaryjnych i dysponujących właściwymi warunkami. To niby proste, ale w polskich warunkach niemal niemożliwe do przeprowadzenia i wyegzekwowania. Może więc lepiej zrezygnować z jedzenia mięsa?