Bezsprzecznie w trakcie minionego pokolenia mogliśmy jeszcze lepiej, niż nam się to udało, wykorzystać globalizację dla sprawy własnego wzrostu gospodarczego.
W kontekście globalizacji kluczowe dla Polski jest wykorzystanie unikatowej i potencjalnie wielce korzystnej pozycji geopolitycznej. Kraj nasz leży na styku dwu gigasfer, których funkcjonowanie i wzajemne relacje decydować będą nie tylko o gospodarczej przyszłości świata. Te sfery to już nie tyle Zachód, którego integralną częścią staliśmy się w wyniku transformacji posocjalistycznej oraz integracji z zachodnimi strukturami politycznymi i ekonomicznymi, i Wschód, z którym mamy przecież nie tylko historyczne, lecz i współczesne więzi, poczynając od kulturowej przynależności do słowiańszczyzny.
Te gigasfery to geopolityczny układ euroatlantycki, wciąż jeszcze z USA na czele, oraz układ euroazjatycki, bez jednoznacznego przywództwa, choć z nieustannie bezwzględnie i relatywnie rosnącą pozycją Chin, które jednakowoż na jego czele nie staną. W orbicie sfery euroazjatyckiej znajduje się także Afryka ze względu na silne związki krajów pokolonialnych ze swymi dawnymi metropoliami, zwłaszcza z Wielką Brytanią, Francją i Portugalią, oraz niebłahą rolą w biznesie – głównie w handlu i finansach – diaspory indyjskiej i chińskiej. Z kolei Ameryka Łacińska i Karaiby znajdują się w orbicie strefy euroatlantyckiej, z jednej strony ze względu na tradycyjnie silną w tamtym regionie polityczną i gospodarczą pozycję USA, z drugiej zaś strony z uwagi na związki kulturowe z dawnymi metropoliami, Hiszpanią i Portugalią.
W tym pierwszym układzie relatywna pozycja USA będzie słabnąć, wzmacniać za to będzie się znaczenie Unii Europejskiej, która będzie się poszerzać i pogłębiać swoje związki integracyjne. Z czasem do UE przystąpią wszystkie państwa bałkańskie, a obszar wspólnego pieniądza obejmie całą Unię, wzmacniając relatywną pozycję euro jako drugiej po amerykańskim dolarze głównej rezerwowej waluty świata. W tym drugim układzie gospodarka chińska będzie miała jeszcze większe znaczenie niż obecnie, ale w dalszej perspektywie czasowej, ze względu na przewagę w postaci dywidendy demograficznej (młode społeczeństwo), dystans do niej zmniejszać będą Indie, które jeszcze w bieżącej dekadzie staną się najbardziej ludnym krajem świata. Cały czas liczyć będzie się Rosja; nie ze względu na ogromny potencjał militarny, ale z uwagi na nieprzebrane zasoby surowców.
Prozachodniość Polski nie powinna deformować faktu leżenia na styku dwóch ekonomicznych superukładów: euroatlantyckiego i euroazjatyckiego. To trzeba konsekwentnie wykorzystywać, handlując, stymulując transfery kapitału i technologii oraz rozwijać kapitał ludzki poprzez jego wzbogacanie wiedzą i doświadczeniami zdobywanymi poprzez wymianę na wszystkich kierunkach. W najbliższych latach szczególną wartość może mieć sprawne wykorzystanie dwóch wielkich projektów: wciąż niedostatecznie konkretnego chińskiego programu 16+1, adresowanego w ramach Inicjatywy Pasa i Szlaku (BRI) do krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w tym do Polski jako największej gospodarki tego regionu, oraz nabierających dopiero konkretnego kształtu programów Unii Europejskiej – wieloletnich ram finansowych na lata 2021–2027 wraz z unijnym instrumentem odbudowy Następne Pokolenie – w ramach których Polska otrzyma podczas tego siedmiolecia w sumie około 139 miliardów euro w formie dotacji oraz 34 miliardy w pożyczkach.
Oba te projekty dotyczą przede wszystkim inwestowania w twardą infrastrukturę gospodarczą, pod którym to względem nasze potrzeby są wciąż ogromne. Gros inwestycji finansowanych z obu źródeł będzie realizowanych pod kątem ochrony środowiska. Nie należy przeciwstawiać chińskiej inicjatywy unijnym planom, co czynią niektórzy brukselscy oraz polscy politycy i biurokraci, a także Amerykanie, czemu nie należy się dziwić, zważywszy na ich partykularne interesy i pragnienie utrzymywania globalnej dominacji. Wręcz odwrotnie – należy podjąć próbę skoordynowania obu inicjatyw. Polska powinna zainspirować stworzenie roboczej grupy unijno-chińskiej, która będzie określała płaszczyzny potencjalnych konfliktów interesów, aby je sensownie rozwiązywać, oraz poszukiwała pól, na których podejmowane wysiłki warto koordynować czy wręcz zespalać.
Płynące z zagranicy środki jedynie uzupełniają krajowe oszczędności stanowiące źródło finansowania inwestycji. Ważna jest zarówno efektywność inwestycji, jak i ich poziom. W najbliższych latach będzie on rósł nie tylko absolutnie, lecz także względnie, głównie dzięki rosnącym oszczędnościom ludności. Wraz z realnymi wynagrodzeniami zwiększającymi się w ślad za podnoszącą się wydajnością pracy rosnąć będzie skłonność do oszczędzania, o ile tylko polityka gospodarcza zapanuje nad inflacją nasilającą się między innymi wskutek wielkich wydatków publicznych związanych z walką z pandemią, kiedy to szybko rósł strumień efektywnego popytu, natomiast spadł strumień realnej podaży.
Ważne jest utrzymanie dynamicznej harmonii w odniesieniu do kształtowania się wzajemnych relacji podstawowych kategorii makroekonomicznych. Trwała poprawa konkurencyjności polskiej gospodarki, co jest konieczne dla podtrzymywania wzrostu gospodarczego i zaspokajania aspiracji konsumentów, wymaga zachowania równowagi makroekonomicznej, do czego z kolei potrzebne jest właściwe zróżnicowanie dynamiki głównych agregatów makroekonomicznych. Najszybciej powinny rosnąć inwestycje, potem eksport, import, produkt krajowy brutto, konsumpcja finansowana z dochodów osobistych, konsumpcja ogółem, konsumpcja finansowana ze środków publicznych, dochody budżetowe i wydatki budżetowe. Nie musi tak być w każdym kolejnym roku na ścieżce czasu, ale właśnie tak dziać się powinno w perspektywie średniookresowej.
Podkreślmy też wagę ukierunkowania poszczególnych nakładów inwestycyjnych. Sam fakt wzrostu stopy inwestycji nie gwarantuje jeszcze podtrzymania wysokiego tempa wzrostu produkcji, a tym bardziej rozwoju społeczno-gospodarczego. Chodzić nam musi nie tylko o jej ogólnie wysokie tempo, lecz również o tworzenie nowych mocy wytwórczych w określonych sferach produkcji będących nośnikami postępu technicznego oraz nowych mocy usługowych korespondujących ze zmieniającymi się potrzebami społeczeństwa. Szczególnie ważne będą inwestycje ekologiczne oraz przebudowujące sektor energetyczny w kierunku korzystania z odnawialnych źródeł, łącznie z energetyką jądrową, oraz w sferę usług związanych z poszerzającą się gospodarką senioralną.
Aby tak się działo, nie można polegać wyłącznie na rynkowym żywiole. Potrzebne jest sterowanie przez państwo, zarówno na szczeblu centralnym, jak i samorządowym, poprzez odpowiednią obudowę instytucjonalną i adresowaną pomoc publiczną, a przede wszystkim poprzez inwestycje publiczne oraz wspólne projekty w formie partnerstwa prywatno-publicznego. To wszystko też jest trudne, ale istotne jest to, że takie priorytety co do struktury inwestycji zgodne są z preferencjami Unii Europejskiej akcentującymi dążenia do gospodarek coraz bardziej społecznych, zielonych i opartych na wiedzy.
Bezsprzecznie w trakcie minionego pokolenia mogliśmy jeszcze lepiej, niż nam się to udało, wykorzystać globalizację dla sprawy własnego wzrostu gospodarczego, ale nie to jest przyczyną, że z PKB na mieszkańca w wysokości blisko 34 tysięcy dolarów (według parytetu siły nabywczej) plasujemy się między Portugalią a Estonią, choć mogliśmy być już na znacznie wyższym poziomie. Nawet jeśli ktoś z uporem utrzymuje, że nie było alternatywy dla tzw. szokowej terapii na początku lat dziewięćdziesiątych – a przecież jest oczywiste, że była – to musi się zgodzić, iż nie było nieuniknione aż takie zdołowanie dynamiki gospodarczej, do jakiego polityka neoliberalnego rządu, tym razem z domieszką solidarnościowego populizmu, doprowadziła na przełomie lat 1990 i 2000. Gdyby nie błędy tamtych okresów, to zamiast potrojenia w latach 1990–2021 PKB mógł zwiększyć się czterokrotnie i moglibyśmy cieszyć się już dochodem na mieszkańca istotnie przekraczającym 40 tysięcy dolarów, lokując się pod tym względem pomiędzy Czechami i Włochami a Koreą Południową i Francją. Tym bardziej podobnych błędów trzeba wystrzegać się w przyszłości.
Pamiętajmy wszak, że wysokość dochodu nie przesądza o standardzie życia. Zdarza się, że przy wyższym niż w innym kraju poziomie dochodu ma się niższy standard życia – i odwrotnie. O standardzie życia decyduje bowiem nie tylko strumień dochodu, lecz również zasób – nagromadzony majątek konsumpcyjny. Dlatego też chociaż pod względem dochodu per capita już wyprzedziliśmy Grecję i Portugalię, to nadal mamy niższy standard życia, przeciętnie biorąc, aniżeli w tych krajach, bo korzystają one z bogatszych niż nasze zasobów nagromadzonych w przeszłości. Idąc dalej tym tropem, podkreślmy, że o jakości życia współdecydują inne jeszcze czynniki, zwłaszcza niezależna od człowieka natura i jak najbardziej od niego zależna kultura. I polityka. Podobne spory w kwestii porównań standardu i jakości życia toczyć będziemy po upływie następnego pokolenia.
Gdyby przez następne 29 lat utrzymywać średnie tempo wzrostu gospodarczego z lat 1990–2021, czyli 3,10 proc., to PKB na mieszkańca wzrósłby o 136 proc. i wyniósł w 2050 roku ponad 82 tysięcy dolarów (licząc według PPP); to 20 tysięcy dolarów więcej niż obecnie w USA. Gdyby zaś rósł on o 8 promili szybciej, czyli o 3,93 proc. – tyle, ile wyniosła faktyczna stopa wzrostu podczas ostatnich 30 lat, w okresie 1992–2021, czyli po wyeliminowaniu spadku PKB aż o około 18 proc. w trakcie szoku bez terapii, w latach 1990–1991 – to w roku 2050 sięgnąłby on 104 tysięcy dolarów; to dwa razy więcej niż obecnie w Belgii. Taka jest potęga procentu składanego, ale nie na niego należy liczyć, a na własną zapobiegliwość i strategiczną przenikliwość.
Przeszkód jednakże nie brakuje. Zapaść demograficzna, która nas czeka w obliczu bardzo niskiego wskaźnika dzietności wynoszącego zaledwie 1,38 dzieci na kobietę (czwarty od końca najniższy wskaźnik na świecie), to jedno z najpoważniejszych wyzwań, przed jakimi stoi polska gospodarka. Równocześnie bowiem starzeje się społeczeństwo; mediana wieku już wynosi 42 lata i będzie się nadal powoli podnosiła, aby w roku 2050 osiągnąć według prognoz Głównego Urzędu Statystycznego 49,5 lat, co będzie jednym z najwyższych poziomów w Unii Europejskiej. W rezultacie całkowity współczynnik obciążenia demograficznego wynosi aż 51,4, co oznacza, że na jedną osobę niepracującą, bo jest jeszcze dzieckiem albo już emerytem, przypadają niespełna dwie osoby w wieku produkcyjnym. Zasadna próba poprawy tego stanu rzeczy poprzez stopniowe podnoszenie wieku emerytalnego została z motywacji populistycznych storpedowana. Przeto sytuacja na tym polu będzie się pogarszać, niezwykle trudne bowiem – jeśli w ogóle możliwe – będzie podniesienie stopy dzietności, gdzie zasadnicze znaczenie ma odchodzenie od dominującego kulturowo modelu 2+1, czyli rodzice i jedno dziecko, do modelu 2+2. W roku 2050 może nas być już tylko niespełna 34 miliony…
Jeszcze bardziej niż całkowita populacja zredukuje się podaż rąk do pracy, gdyż liczba ludności w wieku produkcyjnym spaść może aż o mniej więcej osiem milionów – z obecnych około 24 do około 16 milionów. Powstającą na rynku siły roboczej lukę wypełnić może po części robotyzacja i automatyzacja procesów produkcyjnych, po części zaś imigracja, której fale do Polski mogą pojawiać się w przyszłości, o ile tylko wskutek szybkiego wzrostu gospodarczego dostatecznie atrakcyjnie zarobkowo wypadać będziemy na tle innych krajów i o ile nauczymy się większej dozy tolerancji wobec innych i otwarcia na wielokulturowość. Nie można przecież nieustanne liczyć na drenaż mózgów i wysysanie siły roboczej z Ukrainy, co skądinąd poważnie gmatwa jej perspektywy rozwojowe.
Naturalną rzeczą tak w odniesieniu do jednostek, jak i całych społeczeństw jest porównywanie własnej sytuacji materialnej do zamożniejszych sąsiadów. Zwyczajni ludzie czynią to, porównując zarobki i inne dochody, przy czym najczęściej nie wnikają w realną siłę nabywczą uzyskiwanych dochodów, a konfrontują je według rynkowego kursu walutowego. Ekonomiści i politycy sięgają do porównań PKB na mieszkańca, tym razem uwzględniając już parytet siły nabywczej. Jakże często słychać pytanie: kiedy dogonimy Niemcy, a zadający je z reguły na myśli mają właśnie wysokość PKB i będące jego funkcją zarobki oraz świadczenia społeczne, zwłaszcza emerytury i renty. Z tej perspektywy Polska może Niemcy dogonić, ale wcale tak być nie musi, gdyż i one będą się poruszać po ścieżce wzrostu, aczkolwiek wolniej niż Polska.
Biorąc za punkt startu PKB na mieszkańca w roku 2020, kiedy to polski dochód, 34, 265 tys. dol z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej stanowił niespełna 64 proc. niemieckiego, 53, 694 dol, oraz zakładając średnioroczne tempo wzrostu 3,0 proc. w Polsce i tylko połowę tego wskaźnika w Niemczech, dochody per capita zrównałyby się w roku 2051. Gdyby zaś tempo to w Polsce wyniosło 2,5 proc., a w Niemczech 1,25 proc., to doszłoby do tego sześć lat później.
Wyłania się wszak pytanie, jak mierzyć jakość życia, w jaki sposób oceniać zmiany zachodzące na tym polu. Bo nie miejmy złudzeń – nawet gdy dochody zwielokrotnią się dwu- albo i trzykrotnie, utyskiwań brakować nie będzie. Nawet gdy PKB na mieszkańca przekroczy 100 tysięcy dolarów – a niejeden z naszych studentów doczeka tego czasu, choć zapewne jeszcze nie w 2050 roku – Polacy, wielu z nich, będą narzekać, że mogłoby być lepiej. I poniekąd słusznie, ponieważ nie bez racji prawie zawsze ex post tak twierdzimy. Czym zatem i jak mierzyć postęp społeczno-gospodarczy? Bo przecież od tego, jak się mierzy, zależy dokąd się zmierza.
Jesteśmy już w poPKB-owskiej gospodarce i dlatego trzeba sięgać do innych miar rozwoju społeczno-gospodarczego niż zawężający pole obserwacji, a w rezultacie również akcji produkt krajowy brutto, PKB. Są takie miary, w Polsce również pojawiły się ciekawe koncepcje, m.in. skonstruowany przez Polski Instytut Ekonomiczny Indeks Odpowiedzialnego Rozwoju. Szkoda, że ta propozycja, według której Polska znajduje się na 32. miejscu na świecie, nie jest brana przez rząd pod uwagę przy opracowywaniu planów rozwoju, w tym Polskiego Ładu – dokumentu z ambicjami kompleksowej i długofalowej, celującej co najmniej na dekadę strategii rozwoju. Warto wprowadzić obowiązek publicznej prezentacji tego wskaźnika i jako zasadę poddawać go corocznej parlamentarnej debacie, nadając jej nawet moc ustawową.
Obserwując zmiany sytuacji społeczno-gospodarczej, cenne jest dysponowanie uniwersalną miarą umożliwiającą porównania w czasie i przestrzeni, a zarazem stanowiącą dobrą podstawę do kreślenia kierunków polityki rozwojowej. Dobrze do tego nadaje się opracowywany przez United Nation Development Program, Indeks Rozwoju Społecznego, HDI, który obok wysokości dochodów bierze w równej mierze pod uwagę stopień wyedukowania społeczeństwa i stan zdrowia, oraz wzbogacona wersja indeksu uwzględniająca nierówności dochodowe i społeczne, czyli Indeks Rozwoju Społecznego skorygowany o nierówności, IHDI.
Polska przy zastosowaniu HDI jako kryterium oceny prezentuje się relatywnie lepiej niż przy porównaniach dochodu narodowego per capita. Porównania standardów i jakości życia oraz zmian tych domen nie są łatwe, a już szczególnie trudne jest orzekanie, gdzie i o ile jest lepiej. IHDI – choć na pewno lepszy to miernik aniżeli HDI, a tym bardziej niż PKB – też wiele brakuje do w pełni adekwatnej miary. Wiemy już, że na przełomie drugiej i trzeciej dekady XXI wieku przeciętny dochód narodowy Polski wypracowywany przez jej mieszkańca sięgał dwóch trzecich dochodu niemieckiego, natomiast IHDI Polaka to aż 93,56 proc. IHDI Niemca. Czyżby dystans rozwojowy był zdecydowanie mniejszy, niż powszechnie się to przyjmuje, patrząc na rzeczywistość głównie przez pryzmat bieżących dochodów?
Co zatem dalej? Przyjmijmy, że inwestując w kapitał ludzki i podnosząc wydajność pracy wskutek postępu technologicznego i poprawy jakości zarządzania oraz opierając wzrost gospodarczy w coraz większym stopniu na innowacyjności, a nie na imitacji, Polska będzie corocznie podnosić swój HDI w tempie o połowę wolniejszym, niż udawało się nam to w minionej dekadzie, a więc o 0,26 proc. Wobec Niemiec zakładamy, że startując z wyższego pułapu, będą wspinać się w tempie równym jednej trzeciej tempa odnotowanego w tamtych latach, czyli 0,08 proc. Co wtedy? Otóż dogonilibyśmy je – na bardzo wysokim poziomie, wyższym niż obecnie rekordowy wskaźnik Norwegii – po 41 latach, w roku 2060.
Ale są jeszcze inne sfery: kultura, a zwłaszcza liczące się coraz bardziej w jakości życia człowieka naturalne środowisko. UNDP słusznie przeto poszerzył pole obserwacji o analizę stanu naturalnego środowiska, które człowieka otacza i które on zmienia. Niestety, cały czas na gorsze. Raport „Następna granica: rozwój człowieka i antropocen” prezentuje HDI wzbogacany o komponent ekologiczny, czyli Indeks Rozwoju Społecznego skorygowany o presję na środowisko naturalne, PHDI. Z tego punktu widzenia jako ludzkość ubożejemy, bo choć jesteśmy coraz zamożniejsi w sensie materialnym, a i wartość naszego kapitału ludzkiego rośnie, to od kilku dziesięcioleci spada nasz kapitał naturalny. O ile w trakcie minionych trzech dekad kapitał produkcyjny na mieszkańca Ziemi wzrósł o ponad 90 proc., to kapitał naturalny zmniejszył się o prawie 40 proc. Co zaś Polski się tyczy, to o ile nasze globalne notowania pod względem IHDI poprawiają się o siedem miejsc względem HDI i zajmujemy odpowiednio 26. i 33. miejsce na świecie, to w klasyfikacji według PHDI spadamy na miejsce 26. (szacunki dla roku 2019).
Najważniejsze jest to, jak zmienia się dystans do coraz lepszego jutra – tak jak rozumie je społeczeństwo. Problem w tym, że jest ono w każdym kraju, acz nie w takim samym stopniu, zróżnicowane i pojęcia „lepszego jutra” są wielce niejednorodne. Tym bardziej w epoce nieodwracalnej globalizacji w strategii potrójnie zrównoważonego rozwoju – gospodarczo, społecznie i ekologicznie – trzeba dobrze wyważyć sprzeczne interesy: różnych grup ludności w tym samym czasie i całego społeczeństwa w krótkim i długim przedziale czasu. Nie należy mieć iluzji, że sprzeczności te łatwo można przezwyciężać, natomiast trzeba mieć wizję – ambitną, ale i realistyczną – lepszego jutra.
Niezbywalnym elementem takiej wizji jest właściwe postrzeganie własnego miejsca na świecie. Polska, transformując rynkowo swój system gospodarczy i integrując się z Unią Europejską, dokonała słusznych dziejowych wyborów. Opierając się na nowym pragmatyzmie – eklektycznej, zorientowanej na politykę gospodarczą teorii akcentującej integralność dynamicznej równowagi gospodarczej, społecznej i ekologicznej i podporządkowanej temu synergii państwa i rynku jako współistniejących regulatorów aktywności gospodarczej – i wzmacniając elementy społecznej gospodarki rynkowej, Polska może systematycznie poprawiać swoją pozycję na świecie, a jej gospodarka będzie sprzyjała odczuwalnej poprawie jakości życia. Teraz jeszcze trzeba roztropnie wygrywać dla siebie globalizację. Nie kosztem innych, ale w twórczej z nimi koegzystencji i współpracy. Wciąż jeszcze wszyscy możemy zmieścić się w tym wędrującym świecie.