29 listopada 2024
trybunna-logo

Jeśli zwracali bezprawnie, powinni pójść siedzieć

Rabunkowa reprywatyzacja wyrządziła tyle krzywd mieszkańcom Warszawy i przyniosła tak duże szkody dla miasta i całego kraju, że ludzie odpowiedzialni za nieprawidłowości nie powinni uniknąć kary.

Po tym, gdy w piątek rano prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz po raz pierwszy stwierdziła oficjalnie, że stołeczna reprywatyzacja przebiegała nieprawidłowo (choć jak od razu zaznaczyła, nie z jej winy i tylko w przypadku jednej, nieszczęsnej działki przy Chmielnej 70), media związane z Platformą Obywatelską zaczęły pomniejszać odpowiedzialność pani prezydent.
Jak zawsze w podobnych sytuacjach wskazywano, że prezydent chciała dobrze, ale była wprowadzana w błąd przez swoich urzędników – co oczywiście nie jest prawdą ponieważ pani prezydent musiała mieć pełną wiedzę o tak palącym, bolesnym dla mieszkańców stolicy i bardzo nagłaśnianym problemie, jakim jest rabunkowa reprywatyzacja.
Znała problemy reprywatyzacji i z racji swego urzędu, i ze względu na zakończone sukcesem starania reprywatyzacyjne jej męża, który uzyskał w ten sposób część kamienicy (gdy komisarzem Warszawy był Kazimierz Marcinkiewicz).

Winni są inni

W części mediów pojawiła się także interpretacja, że winę za rabunkową reprywatyzację ponoszą nie władze stolicy lecz sądy, które, rzekomo w interesie zaginionych dawnych właścicieli nieruchomości warszawskich, ustanawiały dla nich kuratorów – choć wiedziały z dat urodzenia, że ci właściciele musieliby mieć prawie sto lat lub często i więcej. Taki „kurator osoby nieznanej z miejsca pobytu” odzyskiwał potem od władz stolicy w majestacie prawa nieruchomość.
Właściciel nigdy się zaś nie zgłaszał, bo już dawno nie żył i nie zostawił spadkobierców (zwykle chodziło tu o Żydów wymordowanych przez Niemców, co sprawia, że proceder reprywatyzacyjny bywał szczególnie ohydny).
Sądy nie miały jednak podstaw prawnych, by odmówić ustanowienia kuratora, choćby i dla osoby ponad stuletniej, skoro nie miały wiedzy o jej śmierci. Bo przecież ludzie, choć zaginieni gdzieś w świecie, mogą żyć i 110 lat (taki też argument był podawany we wnioskach o powołanie kuratora „osoby nieznanej z miejsca pobytu”).
Prezydent Warszawy ani nikt inny nie miał natomiast prawa, by ustanowionemu przez sąd kuratorowi zwracać cudzą nieruchomość! Instytucja kuratora jest dobrze znana i opisana w polskim prawie. Żaden przepis i żaden komentarz do niego nie mówi, że kurator może uzyskać własność należącą do osoby, w interesie której został ustanowiony!.
Oddawanie nieruchomości warszawskich w ręce kuratorów zapoczątkowane zostało w wyniku zarządzenia prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz z 2008 r. Tym samym, pani prezydent jednym swoim podpisem uruchomiła lawinę bezprawnych działań reprywatyzacyjnych. Jako profesor i doktor prawa, dobrze zaś wiedziala, jakie zarządzenie wydaje. W rezultacie, stołeczne Biuro Gospodarki Nieruchomościami bardzo gorliwie zajęło się zwracaniem nieruchomości kuratorom, a gdy w niektórych dzielnicach urzędnicy mieli opory, nakazywało im podejmowanie pozytywnych decyzji powołując się na „zasady praworządności” (sic!).
Swoją drogą, bardzo źle świadczy o całym systemie przestrzegania i egzekwowania prawa w Polsce, iż prezydent miasta może być autorem dowolnej decyzji, nie mającej podstaw prawnych, która wywołuje ogromne i dotkliwe konsekwencje dla tysięcy ludzi oraz dla budżetu miasta i państwa – i żadnemu urzędowi to nie przeszkadza, nikt nie zwraca na to uwagi, nikt nie podnosi alarmu. Jeśli ktoś więc z przekonaniem twierdzi, że żyjemy w państwie prawa, to niestety się myli.

Te umowy nas nie dotyczą

Drugim, oprócz sądów współwinowajcą, odpowiedzialnym za rabunkową reprywatyzację, ma być obecnie ministerstwo finansów. W odbijaniu piłeczki na stronę tego resortu celuje zwłaszcza wiceprezydent Warszawy Jarosław Jóźwiak, do którego zakresu działań należy reprywatyzacja.
Według władz Warszawy, to na ministerstwie spoczywa bowiem obowiązek ustalania, czy konkretny obcokrajowiec dostał od swego rządu pieniądze za mienie przejęte po wojnie przez Polskę. Tyle, że resort finansów nigdy się tym nie zajmował i zajmować się nie mógł, bo to nie jest sprawa jakiegokolwiek polskiego urzędu.
Chodzi tu o sytuację, gdy przejęta na mocy dekretu Bieruta nieruchomość należała do obywatela państwa, które po wojnie otrzymało odszkodowanie od Polski na mocy tzw. umów indemnizacyjnych. Jeśli tak było, to nie wolno było takiej nieruchomości ani zwracać, ani wypłacać za nie odszkodowania. Tak stanowią bowiem te umowy, zawarte przez Polskę z czternastoma państwami zachodnimi w latach 1948-71.
Władze Warszawy, przekazując nieruchomości handlarzom roszczeń, nie przejmowały się jednak wspomnianymi umowami, ignorując ich istnienie. Stołeczne Biuro Gospodarki Nieruchomościami nie chciało zwracać uwagi na umowy odszkodowawcze, powołując się na to, iż nie zostały one opublikowane ani ratyfikowane.
Władzom stolicy zupełnie nie przeszkadzało to, że Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok, stwierdzający, iż układy odszkodowawcze zawarte przez Polskę z innymi krajami nie wymagały publikacji oraz ratyfikacji, więc na mocy Konstytucji i prawa międzynarodowego powinny być wykonywane przez wszystkie organy naszego państwa.
Zabawne, że są to te same władze Warszawy, które postanowiły, że będą stosować się nawet do nieopublikowanych wyroków TK. Jak widać, gdy chodzi o interesy cwaniaków skupujących roszczenia reprywatyzacyjne, to ratusza już nie obowiązuje szacunek dla wyroków Trybunału Konstytucyjnego, choćby jak najbardziej zostały one opublikowane.
W 2008 r. identyczne stanowisko w sprawie umów odszkodowawczych wyraziło Ministerstwo Spraw Zagranicznych, ale i to nie miało oczywiście znaczenia dla władz stolicy.

Żeby zwrócić jak najwięcej

Kilka lat temu o umowach indeminizacyjnych zaczęto wreszcie pisać i mówić, więc nie dało się już nie zauważać ich istnienia.
Stołeczny ratusz postanowił zatem sprytnie, że będzie kierować do ministerstwa finansów pytania, czy obcokrajowiec do którego należała nieruchomość przejęta na mocy dekretu Bieruta, otrzymał już za nią odszkodowanie?
Jeżeli resort finansów odpowiadał, że nic o tym nie wie, to władze Warszawy ochoczo zwracały nieruchomość lub wypłacały gigantyczne odszkodowanie (bo liczone według obecnej wartości przejętego terenu, a nie według zaraz powojennej, gdy często były to gruzy). Oczywiście już nie byłemu zagranicznemu właścicielowi lecz prawnikowi-cwaniakowi, który zdobył roszczenie reprywatyzacyjne.
Dlaczego ratusz pytał o to resort finansów? Ano dlatego, że zgodnie z wspomnianymi umowami indemnizacyjnymi, ministerstwo finansów prowadzi rejestry znacjonalizowanych nieruchomości, zidentyfikowanych po wojnie jako należące do obywateli państw, które otrzymały od Polski odszkodowanie.
Wykazy tych nieruchomości, sporządzane od końca lat 40., były podstawą do określenia wysokości odszkodowania jakie tym państwom wypłacił nasz kraj. W żadnym przypadku te wykazy nie mogą jednak wpływać na zwrot nieruchomości lub wypłatę odszkodowania konkretnej osobie. To, czy dostała ona odszkodowanie czy nie, strony polskiej nie obchodzi. Jest to wyłącznie sprawa państwa, które od Polski już otrzymało środki na ten cel.
Jeśli dane państwo odszkodowania nie wypłaciło, właściciel roszczenia powinien zwracać się tylko do rządu tegoż państwa – bo zaspokojenie takiego roszczenia przez Polskę jest już nielegalne. Tak stanowią umowy odszkodowawcze, o obowiązywaniu których doskonale wiedziała prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz oraz wszyscy urzędnicy zajmujący się reprywatyzacją.
Władze Warszawy wymyśliły jednak, że oskarżą resort finansów o wprowadzenie w błąd – i głoszą od pewnego czasu, że skoro resort odpowiedział, iż nazwiska obcokrajowca nie ma w spisie nieruchomości objętych odszkodowaniami, to musiały tę nieruchomość zwrócić (oczywiście z winy resortu finansów).
Nie broniąc tu resortu finansów, oczywiste jest, że skoro otrzymał on oficjalne pytanie od władz Warszawy, udzielał na nie zgodnej z prawdą odpowiedzi, informując na przykład, że dane nazwisko nie figuruje w rejestrze. Tyle, że to nie ma żadnego znaczenia, gdyż rejestry o których mowa są wykazami nieruchomości za które Polska wypłaciła odszkodowanie państwom zachodnim – a nie, jak utrzymują władze Warszawy, wykazami nieruchomości za które konkretni obcokrajowcy dostali odszkodowanie.

Wspólnie i w porozumieniu

Przede wszystkim zaś, ratusz w ogóle nie powinien nikogo pytać, czy ktoś taki a taki dostał odszkodowanie czy nie – a tym bardziej, nie wolno mu było uzależniać zwrotu nieruchomości czy wypłaty odszkodowania od faktu, czy nazwisko obcokrajowca pozbawionego nieruchomości znalazło się w rejestrze. Trzeba powtórzyć, nie ma to kompletnie żadnego znaczenia!
Powiedzmy więc najwyraźniej jak można: absolutnym obowiązkiem władz Warszawy, którego niedopełnienie jest zagrożone karą pozbawienia wolności do lat trzech, było ustalenie do kogo należała nieruchomość przejęta na mocy dekretu Bieruta.
Jeśli istniał choćby cień przypuszczenia, że współwłaścicielem lub właścicielem nieruchomości był ktoś kto posiadał obywatelstwo państwa, które dostało od Polski odszkodowanie, nie wolno było tej nieruchomości oddawać czy wypłacać za nią nawet złamanego grosza. I nie mają tu znaczenia zapisy wszystkich rejestrów świata.
To co obecnie prezentują stołeczni decydenci, zrzucając odpowiedzialność na ministerstwo finansów, jest zaś mataczeniem i kręceniem, za które odpowiedzialność karna powinna być jeszcze podwyższona przez sąd.
Dziś Platforma Obywatelska i służące jej media próbują upolitycznić warszawską aferę reprywatyzacyjną, wskazując, że jest to odwet Prawa i Sprawiedliwości, kierowany przeciw dobrej prezydent stolicy, będącej wiceprzewodniczącą PO.
Autor tego artykułu od wielu lat prezentuje już opinię, że może istnieć uzasadnione przypuszczenie, iż Prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz oraz dyrektor (podobno już dyscyplinarnie zwolniony) stołecznego Biura Gospodarki Nieruchomościami Marcin Bajko popełnili przestępstwa niedopełnienia obowiązków służbowych. Niewykluczone, że przestępstwa takie mogli popełnić też inni ważni urzędnicy stolicy. Warszawska reprywatyzacja to bowiem sprawa karna a nie polityczna.
Pozostając przy tej terminologii należy więc stwierdzić, że nie mamy tu dobrej prezydent i jej złych urzędników, lecz raczej grupę osób działających wspólnie i w porozumieniu.
Do której to grupy należy też zaliczyć nieuczciwych adwokatów, którzy sprzeniewierzając się podstawowym zasadom etycznym swojego zawodu, uczestniczyli w bezprawnym procederze reprywatyzacyjnym. Jeśli w Polsce jeszcze bardziej spadnie zaufanie do wymiaru sprawiedliwości, będzie to ich „zasługą”.
Szefowi PO Grzegorzowi Schetynie warto zaś poradzić, że jeśli chce, aby jego partia nie straciła resztek popularności, powinien zadbać o wyjaśnienie wszystkich afer reprywatyzacyjnych do samego dna, zamiast narzekać na odwet politycznych wrogów.

Poprzedni

Steinmeier ostrzega przed spiralą zbrojeń

Następny

Chyba trochę się boją