Moskwa znowu w rządzie
Anna Moskwa została nową minister Klimatu i Środowiska, zastępując Michała Kurtykę usuniętego za to, że Polska nie uniknęła kary wymierzonej w związku z funkcjonowaniem kopalni Turów. Anna Moskwa w latach 2017 – 2020 r. była już wiceministrem Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. Teraz, jako osoba wszechstronna, z transportu wodnego została rzucona na energetykę i środowisko. Warto przypomnieć, że to nie pierwszy raz, gdy w polskim rządzie mamy Moskwę, a przed drugą wojną światową w rządzie mieliśmy też Cara (Stanisława) na stanowisku ministra Sprawiedliwości. Natomiast „za komuny”, w latach 1956 – 1969 ministrem był Zygmunt Moskwa (czyżby rodzina pani Anny?). Najpierw kierował on resortem drobnego przemysłu, a potem łączności. Też musiał być wszechstronny. Jarosław Kaczyński, nader chętnie nawiązujący do tradycji i praktyki Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, swój sentyment do tamtych czasów wyraża jak widać także pod postacią nominacji ministerialnych.
Absurd zmiany czasu
Znów mieliśmy do czynienia z absurdalną praktyką zatrzymywania pociągów na co najmniej godzinę, w związku ze zmianą czasu z letniego na zimowy 31 października. Wskazówki przestawimy wtedy z 3.00 na 2.00. O tym, że zmiana czasu generuje dodatkowe koszty, zamiast przynosić korzyści, wiadomo od dawna – i mówiła też o tym ekipa „dobrej zmiany”. Rząd PiS nie chciał się jednak zająć wyeliminowaniem tego absurdu. Kłamliwie wskazywano, że Polsce uniemożliwiają to jakoby ustalenia Unii Europejskiej, wedle których rezygnacja ze zmiany czasu musiałaby zostać wprowadzona we wszystkich państwach członkowskich jednocześnie. To wzruszające, jak bardzo rząd PiS przejmuje się ustaleniami unijnymi! Rzecz jednak w tym, że to bujda, bo Unia Europejska wyraźnie stwierdziła, iż wprowadzanie czasu letniego i zimowego to indywidualna sprawa każdego z państw, a Unia nie ma nic do tego. Szczególnie bezsensowną i dotkliwą konsekwencją zmiany czasu jest zatrzymywanie na minimum godzinę pociągów dalekobieżnych, praktykowane przez państwowego przewoźnika PKP Intercity. Pasażerowie, mający nieszczęście nimi podróżować, musieli więc w środku nocy, od 2 do 3 tkwić na przypadkowych stacjach – ponoć dlatego, żeby pociągi przyjechały zgodnie z rozkładem (a jak wiadomo rozkład jazdy to świętość dla PKP Intercity, nota bene jednego z najmniej punktualnych przewoźników w Polsce). W dodatku, nierzadko trwało to dłużej niż godzinę. Na przykład pociąg Warszawa Wschodnia – Świnoujście zatrzymał się w Poznaniu o godz. 2.05 na godzinę i 20 minut, pociąg Zakopane – Gdynia Główna zatrzymał się o godz 2.42 i spędził godzinę i 10 minut na stacji w Piotrkowie Trybunalskim, a pociąg Wrocław Główny – Przemyśl miał postój od godz. 2.30 w Katowicach, trwający godzinę i 9 minut. Takich bezsensownych postojów tych i wielu innych pociągów można z łatwością uniknąć. Wystarczyłoby przy okazji wprowadzanego w tym dniu nowego rozkładu jazdy, wpisać zmienione godziny przyjazdów pociągów kursujących nocą. Widocznie jest to jednak na tyle skomplikowane, że znacznie prościej kazać pasażerom i obsłudze pociągów czekać w środku nocy. Wygoda szefów kolei jest przecież istotniejsza, niż wygoda pasażerów. Najzabawniejsze, że komunikat PKP Intercity zapowiadający te postoje, informował: „Postoje nie spowodują opóźnień”. Rzeczywiście, podróż trwająca o ponad godzinę dłużej niż zwykle, to żadne opóźnienie.